XXVIII. Gwiazda gaśnie
Kilka dni po rozmowie z Miltonem przyszłam do studia zdecydowanie za wcześnie. Miałam już ufarbowane włosy, z którymi czułam się bardzo, bardzo źle. Uważałam, że czarny kolor bardzo mnie postarzał, a ja miałam ledwo dwadzieścia sześć lat, a wyglądałam na dziesięć więcej. Musiałam się jednak jakoś do tego przyzwyczaić.
Byłam piekielnie zła na Joego. Gdyby nie jego zachowanie, studio nie musiałoby przedłużać zdjęć, a wtedy nie stracilibyśmy aż takich pieniędzy, nawet gdyby film okazał się porażką. Milton może nie rozbiłby naszego duetu, a ja nie musiałabym iść grać w kryminale. Zupełnie nie podobała mi się taka perspektywa.
Szłam gniewnie przez korytarz, przeklinając pod nosem na niefrasobliwość Joego. Miałam ochotę go za to udusić. W końcu gdyby nie on wszystko byłoby dobrze.
Kiedy zobaczyłam go na korytarzu, zamarłam z przerażenia. Czułam się tak, jakbym spotkała upiora, zresztą Joe całkiem przypominał trupa. Miał skórę tak bladą, że zdawało mi się, że ktoś go pogrzebał i wyciągnął z grobu po dwóch dniach. Zsiniałe usta i przekrwione oczy, które patrzyły pusto w przestrzeń, jakby uleciało z nich życie, tylko potęgowały to wrażenie.
— Joe, co się dzieje? — zapytałam.
Wyglądał tak przerażająco, że aż serce stanęło mi w piersi. Co on ze sobą zrobił?
— On nie może mnie zwolnić, nie może, nie może... — dukał jak obłąkany.
— Milton cię zwolnił? Joe? Słyszysz mnie?
— Jak ja mam wyżywić moje dzieci? — pytał dalej, a jego głos powoli przechodził w szloch. — Przecież moja Rita nie pracuje, co z moimi dziećmi...
— Joe... Jakoś... Może John da ci posadę u siebie... — mówiłam, mając nadzieję, że moje słowa mu pomogą.
Wiedziałam, że John na pewno by się na to zgodził. W końcu uwielbiał rozmowy z Joem. Zawsze rozmawiali razem całymi godzinami przy koniaku, choć nie spotykali się szczególnie często. Mój mąż nie zostawiłby go w potrzebie.
— Co z moimi dziećmi? — zapytał po raz kolejny, łapiąc mnie za rękę i zaciskając na niej mocno swoją szeroką dłoń.
Syknęłam z bólu. Nie przypuszczałam, że w tym całym zwiotczeniu miał w sobie tyle krzepy.
— Joe, ułoży się...
— Moje biedne aniołki, nie będą miały co jeść... — ciągnął dalej. Patrzył na mnie tak, jakbym była niewidzialna, jakbym wcale obok niego nie stała. Coraz mocniej zaciskał dłoń na mojej ręce. — Moja śliczna Lily i moja kochana Rose... I mój mały Tony, taki malusieńki... Co ja im dam do jedzenia?
— Boże, Joe, uspokój się, bo nie mogę na ciebie patrzeć... — jęknęłam.
— Moje dzieci... — wyjąkał tylko.
Nie pamiętam już dokładnie, co działo się później. Chyba ochrona musiała mi pomóc go wyprowadzić i wsadzić do taksówki. Kazałam kierowcy odwieźć go do domu, sama zaś wsiadłam w metro i tam pojechałam. Nie wsiadłabym z nim do tej taksówki, nie po tym wszystkim, co przeżyłam w życiu za sprawą samochodów.
Pobiegłam ze stacji pod dom Joego i zapukałam gorączkowo. Otworzyła mi zdumiona Rita z dzieckiem w ramionach. Spojrzała na mnie tak, jakbym była ogromnym robakiem, i prychnęła.
— Czego tu szukasz? — Spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi.
— Czy Joe już dojechał?
— Co? Skąd miał dojechać?
— Przyszedł do studia. Wsadziłam go w taksówkę.
— Och, chyba właśnie przyjechał! — wykrzyknęła Rita i pobiegła do wnętrza do domu.
Po chwili znów stanęła obok mnie, tym razem bez dziecka. Po chwili na posesję wtoczył się Joe. Naprawdę się wtoczył. Zdawało mi się, że zaraz się przewróci i już nigdy nie wstanie. On jednak podszedł do nas, padł na kolana przed Ritą i zaczął całować jej dłonie. Patrzyłam na niego ze zdumieniem, zastanawiając się, co mu się stało.
— Rito, moja najdroższa, najukochańsza... — szeptał.
Ona tylko stała i patrzyła na niego ze zdumieniem. Zdawało mi się, że cicho łka, a jej piersi niemal niezauważalnie się trzęsą. Był to przedziwny widok, zupełnie jakby grzeszny syn kajał się przed ukochaną matką, może nawet przed samą Matką Bożą.
Upewniłam się jeszcze, że Rita trzyma Joego przy sobie, i wróciłam do domu.
Tydzień później Rita zadzwoniła do mnie z płaczem i powiedziała, że Joe nie żyje.
— Och, pamiętam to... Kochałam panią i Joego. Przez tydzień płakałam, kiedy się o tym dowiedziałam. Biedny, biedny człowiek... — jęknęła Ann.
Wciąż pamiętała, w jaką histerię wpadła, kiedy zobaczyła w gazecie informację o śmierci Joego Cartera. Miała wtedy dziewięć lat i nie mogła przestać marzyć o tym, że ona kiedyś zatańczy u jego boku. Wtedy jeszcze nie do końca rozumiała, czym jest śmierć. Nie potrafiła sobie uświadomić, że Joe Carter nigdy nie zatańczy i nie zaśpiewa w żadnym filmie, że nie zobaczy go na żadnej premierze, że nie dostanie kolejnego zdjęcia z autografem jak wtedy, kiedy pan Carter przyjechał do Nowego Jorku na premierę któregoś ze swoich filmów...
— Tak. To straszne.
— Jak ten kierowca mógł w niego wjechać... To na pewno sprawiło, że miała pani jeszcze większą traumę...
— Joe nie zginął w wypadku — powiedziała grobowym głosem Faye. Ann przeszyły ciarki. — Wziął za dużo tabletek nasennych i popił je brandy. Od zawsze miał problemy ze snem. Nie wiem, czy zrobił to celowo, czy przez przypadek, w jego sytuacji obie wersje są prawdopodobne...
— O matko... Dlaczego to ukrywano?
Faye uśmiechnęła się złośliwie.
— Oj, Ann! Całe jego życie zostało wymyślone przez wytwórnię. Myślisz, że ze śmiercią zrobiliby inaczej? Idol Ameryki nie mógłby się zabić. Tragiczny życiorys, tragiczna śmierć. Tak się zarabia pieniądze.
Ann była przerażona tym, jak bezwzględnie i spokojnie Faye mówiła o śmierci Joego. Przecież coś ich kiedyś łączyło. Ona sama płakała za panem Carterem dniami i nocami, mimo iż była tylko jego fanką. A Faye... Zupełnie jej nie rozumiała.
Przecież ona i Joe coś do siebie czuli. Lubili się, pożądali, pracowali razem tyle lat. Wspólnie odnosili największe porażki i razem spadali na dno. Może i Joe umarł już dawno, ale wciąż zdawał się ważną częścią życia Faye. Przecież jego zdjęcia stały w jej salonie... To dzięki niemu dotarła na sam szczyt. Ona na miejscu Faye nie potrafiłaby mówić o Joem z taką obojętnością.
— To okropne.
— Tak. Ja i John byliśmy ogromnie wstrząśnięci.
— A co się stało z Ritą? — zapytała Ann.
Jej współczuła w tej sytuacji najbardziej. Miała trójkę maleńkich dzieci i straciła męża, którego bardzo kochała, do tego nie pracowała, a pieniądze Joego zapewne szybko stopniały. Nie dość, że odebrano jej szansę na karierę, to w chwili, kiedy powinni się oboje z Josephem cieszyć swoim maleńkim synkiem, on odszedł. Na zawsze. Nie wyobrażała sobie, jak bardzo połamane i poranione musiało być serce Rity.
— Wróciła na Broadway. Tam jej pochodzenie nie miało takiego znaczenia. Później wyszła za jakiegoś wielkiego dziedzica i teraz tapla się w dolarach. Miała szczęście. Ale co poradzić, że faceci lubią takie egzotyczne kąski i chcą przekonać się na własnej skórze, czy Latynoski są rzeczywiście takie gorące. — Zaśmiała się szaleńczo.
Ann spojrzała na nią ze zdumieniem. Nie spodziewała się po Faye takiego zachowania. Odebrała jej słowa jako nieodpowiednie i rasistowskie. Nic jednak nie rzekła na obronę Rity. Wolała nie rozsierdzać pani Ward. W końcu trzeba było skończyć książkę.
Pożegnała się z Faye i podążyła do drzwi. Wtem stanął przed nią James, który najwyraźniej wracał z pracy. Poczuła, jak oblewa ją zimny pot, a niewidzialne macki strachu zaciskają się wokół jej gardła, jakby chciały ją udusić. James uśmiechnął się szelmowsko.
— Dzień dobry, Ann. Miałem się ciebie ostatnio zapytać, ale zapomniałem. Jak nazywa się ten twój... narzeczony? — zapytał z chytrym błyskiem w spojrzeniu.
— A na cóż panu ta wiedza?
— Zdaje mi się, że go znam.
— Adrien Beaufort — odparła, mając nadzieję, że jeśli James pozna jego imię, da jej spokój. Nie miała już do niego siły.
— Tak myślałem... Kto by pomyślał!
— Co pan o nim wie? O co panu chodzi?
— Nic. Syn starego znajomego. No, Ann, jeśli to prawda, to wejdziesz w naprawdę dobrą rodzinę. — Spojrzał na nią dziko. — A teraz wybacz, idę odpocząć. Do zobaczenia — rzekł i wyminął ją.
Ann zadrżała. Nie miała pojęcia, o co mogło mu chodzić, ale bała się. Naprawdę się bała.
Ten rozdział wyszedł mi jakiś taki krótki, ale nie mam tu już czego dodać. Za to następny się zapowiada na naprawdę spory <3
Przepraszam za Joego, w pierwszej wersji miał iść na wojnę, ale uznałam, że będzie ciekawiej tak. Tutaj niestety muszę wspomnieć, że wówczas wiele gwiazd, głównie młodych, było po prostu szprycowanych przez studia nawet nie narkotykami, a lekami, od których się uzależniali. Np. Judy Garland i Mickey Rooney, taki musicalowy duet młodzieżowy, bardzo popularny na przełomie lat 30 i 40, dostawali od studia rano tabletki na pobudzenie, żeby mieli siłę pracować wiele godzin i jeszcze się uczyć (tam był jakiś zapis, że nieletni aktorzy muszą chodzić do szkoły i o ile dobrze pamiętam, to studia miały właśnie takie swoje szkoły, gdzie posyłali gwiazdy), a potem dawali im tabletki nasenne, żeby szybko usnęli. Spali tak po 4, 5 godzin, w przypadku Garland było to popierane przez jej matkę, co skończyło się trwającym do końca jej życia uzależnieniem. I właśnie Judy skończyła podobnie jak Joe, zresztą nie tylko ona, ale oficjalnie też Marilyn Monroe, Lupe Velez czy wiele innych mniej lub bardziej znanych aktorów. Okropne to... A jeszcze w temacie latynoskich żon, to raczej aktorzy się wtedy nie żenili z Latynoskami, ale John Wayne miał trzy żony i każda miała pochodzenie latynoskie.
Tu żegnamy się z Joem i Ritą. W ogóle długo myślałam, co trzeciego by tu dopisać, żeby była to historia tak luźno związana z WBR i Dziećmi grzechu (bo bardzo chciałam mieć trzy xD) i w przyszłości, ale takiej odleglejszej, chciałabym napisać coś o Joem i Ricie. Czytalibyście?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top