XXI. Tchnienie miłości

Adrien spojrzał na swoje dzieło z zadowoleniem. Miał już niemal połowę obrazu przedstawiającego Wenus. Przesunął z czułością po płótnie. Wszystkie swoje obrazy kochał jak własne dzieci, bo powstały z jego trudu i marzeń, lecz to dzieło ubóstwiał szczególnie. Choć jeszcze go nie ukończył, zdawało mu się, że w końcu udało mu się uchwycić to, czego pragnął — niewinność w oczach Ann. 

Uśmiechnął się do siebie. Panna King ubierała się w drugim pokoju, on więc mógł pozwolić sobie na chwilę oddechu. Musiał przyznać, że Amerykanka coraz częściej zaprzątała jego myśli. Pełna była sprzeczności, które nieustannie go fascynowały. Dziwiła go jej niepewność siebie. Ubierała się modnie, szykownie, malowała się i czesała niczym gwiazda z pierwszych stron gazet, a jej uroda momentami wprost go onieśmielała. Niewiele widział w swoim życiu kobiet, które miałyby w sobie tyle niewinnego uroku, a  jednocześnie nosiłyby się tak szykownie. Była niczym dziewczynka w ubraniach matki, choć jej te ubrania doskonale pasowały. 

Do tego patrzyła na niego z taką niewinnością w spojrzeniu... Zdawało mu się, że wciąż się go wstydziła niczym młodziutka panienka, mimo iż przecież już dawno dorosła. 

— To idziemy do mnie na obiad? — Usłyszał jej głos. 

Odwrócił się i posłał jej szeroki uśmiech, na który się uroczo zarumieniła. 

— Tak. Chodźmy. — To rzekłszy, przeczesał włosy i podał jej ramię.

Droga do hotelu znów upłynęła im w przyjemnej atmosferze. Śmiali się i żartowali. Ann pozbyła się całego napięcia, które miała w sobie, gdy ją malował, jakby stała się zupełnie inną osobą. Nie potrafił oderwać wzroku od uroczych dołeczków ukazujących się w jej policzkach, gdy się śmiała. 

Kiedy dotarli do budynku Ritza, Adrien nie mógł wyjść z podziwu, patrząc na wielki gmach. Otworzył szeroko usta, kiedy ujrzał żyrandole w holu i piękną drewnianą boazerię na ścianach. Najbardziej jednak podobały się mu obrazy, które zdobiły recepcję. Wysmakowane reprodukcje Davida czy innych mistrzów francuskiego pędzla urzekały go swą dokładnością i starannością. 

Wspaniałe wrażenie wywarł na nim również elegancki apartament, który miała do swojej dyspozycji Ann. Wszystko było w nim idealnie czyste i schludne. Ściany, utrzymane w pastelowych barwach, okryto jasną boazerią. Kontrastowały z nimi ciemne, drewniane meble odcinające się grubą kreską od otoczenia. Pod oknem stała duża, wygodna sofa, a w kącie pysznił się solidny, drewniany sekretarzyk. Lśniła na nim nowiutka maszyna do pisania Remingtona. Obok niej walało się mnóstwo papierów. 

— Jak tu wspaniale... — westchnął z podziwem. 

— Też mi się podoba. Siadaj, a ja zadzwonię po serwis hotelowy i coś zamówię. 

On jednak nie miał zamiaru usiąść. Obawiał się, że coś zniszczy. Te wszystkie meble zdawały mu się nieodpowiednie dla artysty wiecznie ubabranego farbą. Jeszcze zostawiłby kolorowe ślady na tej pięknej, nowej kanapie. Co prawda przebrał się przed wyjściem z domu, ale wolał nie ryzykować. 

— No siadaj — ponagliła go. 

Przysiadł ostrożnie na skrawku kanapy i rozejrzał się dookoła jak zbrodniarz. Upewniwszy się, że niczego nie zabrudził, pozwolił sobie rozsiąść się nieco swobodniej.  

Ann już miała podnieść słuchawkę, kiedy telefon sam zadzwonił. Spojrzała na niego przepraszająco i odebrała. 

— Halo? — zapytała. — Mogę, jeśli to coś ważnego. Nie, nie rozmawiałam z panem Smithem na ten temat. Nie wyznaczył mi jeszcze ostatecznego terminu. Z miesiąc, może półtora, ale nie sądzę, żeby to trwało dłużej, pan Smith nie musi się martwić. Nie, mamo, nie będę o nim mówiła „Eugene"! Coś jeszcze? Tak, nie mam czasu, mam gościa. Nieważne kto to, nie powinno cię to obchodzić. Nie, nie kochanek. Po prostu nie mieszaj się do mojego życia. Nie, do cholery jasnej! — krzyknęła tak głośno, że Adrien aż się wzdrygnął, po czym gniewnie trzasnęła słuchawką. 

Jej łagodne zazwyczaj oblicze poczerwieniało z gniewu, a skronie dziewczyny pulsowały. Adrien nie wyobrażał sobie, że Ann byłaby zdolna do takiej złości. 

— Wszystko w porządku? — zapytał, patrząc na nią z troską. 

— Nic nie jest w porządku — westchnęła i usiadła na sofie obok niego. — Moja matka... Ach, szkoda słów. W Nowym Jorku jest dopiero ranek, a ona już musiała do mnie zadzwonić. Czy ona naprawdę nie ma co robić w życiu? 

— Przykro mi, że macie takie relacje. Pamiętaj, że gdybyś czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć. Czasem człowiek potrzebuje, żeby ktoś go wysłuchał. Nie naciskam, żebyś mi wszystko mówiła, ale pamiętaj, że jestem. 

Ann uniosła lekko kącik ust. Nawet mimo krwistej czerwieni, która pyszniła się na jej wargach, wyglądała jak mała, niewinna dziewczynka. 

— Dziękuję — odparła, lecz nie zdawała się wcale pokrzepiona. 

Adrien westchnął ciężko. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Chciał, żeby Ann po prostu się uśmiechnęła. Burczenie w brzuchu przypominało mu o tym, że mieli zamówić obiad z hotelowej restauracji, ale teraz się tym nie przejmował. Liczyło się tylko to, by na jej twarzy pojawił się uśmiech. 

Niewiele się zastanawiając, objął dziewczynę i przycisnął ją do siebie. Jej drobne ciało zadrżało, kiedy zetknęli się sobą klatkami piersiowymi, ale nie odepchnęła go. 

Umościł dłonie na jej talii i przyciągnął ją bliżej. Ann westchnęła cichutko i położyła głowę na jego ramieniu. Jej loki, zapewne przez całą noc kręcone na wałkach, rozsypały się na jego barku. Wsunął w nie nos i wciągnął ich kwiatowy zapach w nozdrza. Zdawało mu się, że skądś go znał. 

Ona tak pachniała, może nie identycznie, ale bardzo podobnie. A ona kojarzyła mu się z ciepłem i czułością, nawet jeśli zaznawał ich tylko przez chwilę. 

Nagle posłyszał cichy szloch Ann. Nie wiedział już, co się działo. Czuł się ogromnie skonfundowany. Położył palce na jej policzku i uniósł go nieco do siebie. Jej oczy wypełniały łzy, ale tkwiło w nich też coś, czego nie potrafił do końca sprecyzować, wewnętrzne światło. 

Przesunął opuszkami palców po jej twarzy, rozkoszując się każdym zagłębieniem czy chropowatością. Widział z bliska, że miała kilka krostek, których nie zdołała zatrzeć nawet grubym pudrem, ale nie odrzucało go to, przeciwnie, jeszcze bardziej go do niej przyciągało, bo niedoskonałości sprawiały, że była ludzka, bardziej prawdziwa. 

Jej zielone oczy wpatrywały się w niego z uwagą. Zamrugała kilka razy, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę jego ma przed sobą. Kąciki usteczek uniosły się delikatnie. Uchyliła je lekko, jakby chciała coś rzec, lecz zaraz znów zwarła wargi ze sobą. 

Przesunął dłonią po jej policzku raz jeszcze, delektując się jego miękkością. Na dłoni została mu resztka różu, którego kobieta użyła do podkreślenia swoich kości policzkowych, ale nie obchodziło go to. Jego ręka wędrowała aż do jej karku. Zakreślił na nim palcem kilka drobnych kółeczek, na co Ann zmrużyła oczy z przyjemności.  

Powodowany impulsem, przysunął się do niej jeszcze bliżej. Ich twarze dzieliły jedynie centymetry. Jego oddech przyśpieszył gwałtownie. Patrzył w jej oczy, chcąc upewnić się, jak kobieta zapatruje się na jego działania, lecz ona tylko spoglądała na niego niewinnie. 

Wtem zetknął jej usta ze swoimi. Smakował je powoli, ostrożnie, by dać jej szansę na ewentualne wycofanie się. Czuł, że jej ciało zesztywniało, lecz po chwili odprężyła się. Zabrał dłoń z jej talii i położył ją na policzku dziewczyny. Ogarnęła go niewymowna słodycz właściwa pierwszym zauroczeniom. Choć spotykał się już w swym życiu z wieloma kobietami, żadna nie sprawiała, że w jego sercu rozlewało się takie ciepło. Ruchy Ann były nieporadne i niewprawne, jakby był to jej pierwszy pocałunek, lecz z każdą sekundą pozwalała sobie na więcej i więcej. 

Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Zaklął w myślach. Miał nadzieję, że Ann nie przerwie, ona jednak wyswobodziła się ostrożnie z jego uścisku, cała czerwona, i odebrała. Westchnął ciężko. Telefony naprawdę dziś jej nie oszczędzały. 

— Tak, słucham? — zapytała. — Oczywiście, pani Ward, mogę przyjść jutro. Cieszę się, że jest pani w stanie rozmawiać. Tak, o dziesiątej. Do zobaczenia!

Odłożyła słuchawkę i wbiła spojrzenie w podłogę, wstydząc się na niego spojrzeć. Adrien zaśmiał się. 

— Czy dałabyś się zaprosić na tańce w sobotę wieczorem? — zapytał. 

— Czy to będzie randka? 

— Tak. — Uśmiechnął się szelmowsko. 

— Dałabym się zaprosić. 

Żadne słowa nie mogły uszczęśliwić go bardziej. 

*

Następnego dnia Ann przemierzała Place de la Concorde, radośnie podśpiewując. Nieco obawiała się spotkania z panią Ward, lecz nie miało to żadnego znaczenia wobec tego, co zdarzyło się wczoraj. 

Nie spodziewała się, że jej relacja z Adrienem zajdzie na tyle daleko, że mężczyzna ją pocałuje, ale podobało się jej to. Nawet bardzo. Zdawało się jej, że wciąż czuje dotyk jego ciepłych ust na swoich wargach. Dotknęła ich delikatnie, jakby chciała upewnić się, że naprawdę wczoraj Adrien składał na nich pocałunki. 

Jej dobry nastrój uleciał w chwili, gdy przekroczyła próg mieszkania Wardów, i ujrzała nachmurzoną Faye. Siedziała w starej, znoszonej sukience, która mogła być modna przed dwudziestoma laty. Zdawało się jej, że widziała ją kiedyś na pani Ward na zdjęciu w gazecie. 

— Och, jesteś już, Ann. Przepraszam, że przez tyle czasu się nie odzywałam, lecz ja i Jimmy potrzebowaliśmy poprzebywać nieco sam na sam i ustalić między sobą pewne kwestie. Już jest dobrze, od dziś będziemy spotykać się codziennie o tej samej godzinie. Chcę jak najszybciej skończyć pracę nad książką. Proszę usiąść i włączyć dyktafon, no już! — Spojrzała na nią ponaglająco.

Ann była nieco zdziwiona jej zachowaniem, jednak usiadła, o nic nie pytając. Czuła, że Faye jest rozdrażniona i nie chciała spotęgować tego stanu.

— Dobrze, w takim razie proszę zacząć od opowiedzenia o tym, co stało się po pani powrocie do Los Angeles.

Faye wzięła głęboki oddech. Jej twarz pobladła śmiertelnie niczym trupia maska. 

— Właśnie, Ann, co do mojego powrotu... Nie możesz napisać o tym wypadku w książce. Nie pozwalam ci. To nie powinno ujrzeć światła dziennego. 

— Oczywiście... — odparła z wahaniem Ann. 

Zdumiało ją to, że Faye najpierw jej o wszystkim powiedziała, a teraz mówiła jej, że nie może zamieszczać tych informacji w książce, lecz nie protestowała. Może pani Ward potrzebowała zwierzyć się komuś z przerażających wydarzeń tamtej nocy? Nie dziwiłaby się, gdyby w istocie tak było. W końcu tyle zła ją spotkało... Musiała dusić to wszystko w sobie przez tak długo, że po prostu nie wytrzymała. Potrafiła ją zrozumieć. 

— Napiszesz, że pokłóciłam się z reżyserem i uznałam w swojej młodzieńczej impulsywności, że chcę wrócić do domu, dobrze? 

— Tak. A... jak było naprawdę?

— Nie chcę za wiele o tym mówić. Uciekłam pociągiem do Los Angeles. Spektakl upadł, bo i tak nikt nie miał kto chodzić do teatru w wielkim kryzysie, ale zanim się to stało, wzięli jakąś nudną kobietkę za mnie... 

— Czy ciotka bardzo się na panią gniewała za to wszystko?

— Och, była przerażająca! Ale ja już się nie bałam. Nie po tym, co przeszłam. A teraz opowiem pani o tym, jak poznałam mojego pierwszego męża...

— Pierwszego męża? — wydukała Ann. 

Te słowa tak nią wstrząsnęły, że aż brakło jej powietrza. Wzięła głęboki haust w płuca i złapała się za klatkę piersiową, usilnie próbując uspokoić rozkołatane serce. 

— Tak. Pierwszego męża. 


Dam dam dam. Kolejny zupełnie nowiutki rozdział. Segmentu z mężem Faye prawie wcale nie było w pierwszej wersji, ograniczyłam to tylko do jakiejś rozmowy, a szkoda, bardzo szkoda. Teraz zamierzam to nieco rozwinąć, więc będę musiała pewnie posiedzieć więcej czasu, ale w te poniedziałki na pewno będę dodawała. Ach, no i zaznaczyłam jedną kwestię, która w pierwszej wersji wyszła bardzo blado. 

Bardzo się cieszę, że ostatnimi czasy jest Was coraz więcej! Mam chyba trójkę nowych czytelników, co bardzo motywuje mnie do pracy nad WBR. Jest mi niezmiernie miło z tego powodu, zwłaszcza że macie czujne oko i wyłapujecie szybko niedociągnięcia korekty. Postaram się je poprawić na dniach, bo przez matury zatrzymałam się z tym jakoś na 5 rozdziale. Ale na pewno to zrobię!

Ciekawostka znów nie będzie tyczyć się rozdziału, bo nie znajduję czegoś do powiązania. Dziś swoje 122 urodziny obchodziłby kolejny wspaniały aktor, Fred Astaire (w ogóle maj jest bardzo wypełniony urodzinami wspaniałych aktorów, bo też 4 maja miała Audrey Hepburn, jeszcze paru panów też będzie miało). Astaire to jest w ogóle pierwszy aktor, z którym obejrzałam wszystkie filmy, dzięki któremu zakochałam się w musicalu, bo po prostu kocham jego filmy z Ginger Rogers. Zagrali wspólnie w 10 obrazach, ale pocałowali się dopiero w 8 z nich (ale za to w slow motion, choć w sekwencji snu). Wcześniej zawsze te pocałunki były w domyśle, nagle czymś przerywane czy coś takiego. Podobno to żona Astaire'a nie chciała, by dochodziło do takich scen i w gruncie rzeczy on z innymi partnerkami zbyt dużo tych pocałunków też nie miał. Ale chyba dodatnio wpłynęło to na życie małżeńskie państwa Astaire, bo trudno znaleźć drugiego takiej skali gwiazdora tamtych czasów, który by nie zdradzał żony, chyba tylko James Stewart jeszcze miał tylko jedną żonę i po ślubie nie miał już żadnych romansów. Ciekawostką jest też fakt, że Astaire umarł 22 czerwca 1987, równo 18 lat po swojej partnerce ekranowej z "Parady wielkanocnej", wielce przez niego podziwianej Judy Garland. Różnica jest taka, że Fred przeżył 88 lat, Judy niestety tylko 47. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top