XVI. Wyznania
Budzik rozświergotał się w świetle poranka. Niemiłosiernie hałasował, wrzynając się swoim okropnym dźwiękiem w mój zmęczony zbyt małą dawką snu umysł. James przesunął po moich włosach i zamruczał z zadowoleniem. Przycisnęłam się mocniej do jego piersi i westchnęłam cicho. Nie miałam najmniejszej ochoty jeszcze wstawać.
James zakręcał moje włosy w loczki i śmiał się cicho. Ta zabawa sprawiała mu wyraźną przyjemność. Mnie również bardzo się podobała. Zachichotałam.
— Czy to już czas, żeby wstawać? — zapytałam, mrużąc zalotnie oczy.
— Niestety tak.
— Ale dzisiaj jest sobota, wolne... — jęknęłam.
— Tak. Ale idziemy na zakupy. Trzeba sprawić ci nowe ubrania.
— Co?
— To, co słyszysz. Musimy zadbać o twój wizerunek, Faye. Po premierze będziemy musieli chodzić na przyjęcia, wywiady, pokazywać się w mieście krótko mówiąc. Musisz się odpowiednio prezentować.
Sama nie wiedziałam, co mam o tym sądzić. Lubiłam swoje ubrania, ale w istocie nie pasowały do gwiazdy Broadwayu. Powinnam ubierać się elegancko i efektownie, a tymczasem prezentowałam się po prostu przyzwoicie w swoich prostych, pozbawionych ozdób ubraniach.
— No dobrze. Ale na razie poleżmy tu jeszcze chwilę. Nic złego się nie stanie, jeśli pozwolimy sobie na chwilę słodkiego lenistwa...
— Racja — odparł i położył dłoń na moim udzie, które odkrywała cienka, satynowa koszula nocna.
Wprost ją uwielbiałam. James kupił mi ją tuż po tym, jak wspólnie zamieszkaliśmy. Nie mogłam przestać się nią zachwycać. Opływała moje ciało niby woda skrywająca ciało nimfy. Dekolt obszyty koronką eksponował kusząco biust. Widziałam pełen pożądania wzrok Jamesa wbity w moje piersi. Podobało mi się to.
Po raz pierwszy byłam dla jakiegoś mężczyzny naprawdę atrakcyjna. Co prawda w Los Angeles został John, ale on patrzył na mnie raczej jak na święty obrazek niż na kobietę, która mogła mieć grzeszne jego zdaniem pragnienia. Ale ja nie zamierzałam prowadzić życia godnego cnotliwej panienki wychowywanej w klasztorze. W końcu ja byłam wyzwoloną kobietą żyjącą w szalonych latach dwudziestych.
Nachyliłam się do Jamesa i już miałam go pocałować, kiedy położył rękę na plecach. Wbiłam w niego pełne napięcia spojrzenie. Jego pełne usta wyglądały tak kusząco... Bóg chyba stworzył je z myślą o całowaniu.
Nie powstrzymywałam się dłużej i spełniłam swe pragnienie. Całował mnie powoli i z uczuciem. Czułam, jak napięcie narasta w moim ciele i wypełnia je całe po brzegi. Nawet nie wiedziałam, że miałam w sobie takie ogromne pokłady namiętności i żądzy. Dopiero James je ze mnie uwolnił.
— Ach, Faye... — westchnął cicho.
Nawet nie zorientowałam się, kiedy usadził mnie sobie na kolanach. Dłonie położył mi na udach i zaczął powoli podciągać moją koszulę. Nie miałam nic przeciwko temu.
— Czyli zakupy poczekają? — zapytałam figlarnie.
— Poczekają.
Niewiele pamiętam z tego dnia, nie licząc tego, że wróciłam później z kilkoma torbami zakupów.
Ann otrząsnęła się. Próbowała powstrzymać ogarniający ją wstręt. Choć Faye odmalowywała swą relację z Jamesem w niezwykle romantyczny sposób, ona wiedziała, że pod tą otoczką kryło się coś, co ona uważała za obrzydliwe.
Faye była utrzymanką Jamesa. Myślała, że może po prostu skorzystała z jego uprzejmości, ale on kupował jej ubrania i pozwalał jej u siebie mieszkać za to, że wieczorami mógł się z nią zabawiać. Choć pani Ward nie rzekła tego wprost, Ann wiedziała, co kryje się za eufemizmami, w które Faye ubierała swą relację z obecnym mężem.
— Na dziś tyle. Następnym razem pomówimy o naszej premierze. Do zobaczenia — rzekła nieco wyniośle Faye.
Ann pożegnała się z nią pośpiesznie i skierowała kroki w stronę mieszkania Adriena. Mieli się dzisiaj spotkać na kawie, w czasie której zamierzali uzgodnić dokładne warunki ich współpracy. Uznała, że wybierze się na spacer, dzięki czemu będzie mogła przemyśleć to, czego dowiedziała się o pani Ward.
Obraz kobiety, który wykreowała w swym pełnym marzeń umyśle przez ostatnie lata, roztrzaskał się w drobny mak niczym stłuczone lustro, które przez czyjąś nieuwagę roztrzaskało się na podłodze.
Zawsze uważała ją za wzór wszelkich cnót, idealną kobietę, którą zawsze pragnęła być w swoich snach. A tymczasem pani Ward była jedynie utrzymanką bogatego aktora, który pomógł jej zrobić karierę. Nikim więcej.
Obrzydzało ją to. Nie rozumiała, jak można było oddawać się mężczyźnie za pieniądze, sukienki, buty czy cokolwiek. Na miejscu Faye wolałaby już spanie w garderobie. Przynajmniej zachowałaby godność. Czuła, że nie będzie potrafiła już na nią spojrzeć bez wstrętu.
Zadzwoniła do mieszkania Adriena, lecz nikt jej nie otworzył. Zdumiało ją to. Przecież umawiali się na konkretną godzinę... Zadzwoniła raz jeszcze, lecz młodzieniec nie odpowiedział.
Pomyślała, że może zaspał lub zapomniał o ich spotkaniu. Coś ukłuło ją w serce na taką myśl. Najwyraźniej nie była dlań tak ważna jak on dla niej...
Już miała odejść spod drzwi, gdy dobiegły ją podniesione głosy. W jednym z nich rozpoznała Adriena. Drgnęła.
— Adrienie, nie po to przez tyle lat budowałem studio, żeby je zostawiać obcym! Ty masz je przejąć! — krzyczał gruby, męski głos.
— Mam to gdzieś! Chcę tylko malować! To jedyne, co mnie interesuje! — odparł Adrien.
— Nie bądź niepoważny! Ktoś musi to przejąć.
— Czyżbyś umierał, że tak bardzo pragniesz, bym zajął twoje miejsce w zarządzie?
— Nie, po prostu martwię się o przyszłość, zrozum to!
— Nie chcę. Odkąd Lou cię zostawiła, tylko się na mnie wyżywasz! Zostaw mnie!
— Ale Adrienie...
— Idź stąd! — krzyknął głośno mężczyzna.
Ann poczuła, jak śniadanie, która zjadła z samego rana, przekręca się jej w żołądku. Głos Adriena brzmiał przerażająco, zupełnie jakby obudził się w nim potwór skrywany głęboko na dnie jego duszy.
Wtem usłyszała zbliżające się ku niej ciężkie kroki. Odsunęła się od drzwi. Po chwili z mieszkania wychynął starszy mężczyzna. Gniewne pomruki wydobywające się z jego klatki piersiowej napawały ją lękiem. Odprowadziła go spojrzeniem i weszła do mieszkania, ostrożnie stawiając każdy krok. Zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do salonu.
— Idź stąd — burknął Adrien. — Nie chcę cię tu widzieć, ojcze.
— To ja, Ann — szepnęła cichutko.
Adrien wydał z siebie stłumiony okrzyk i spojrzał na dziewczynę ze zdumieniem. Po chwili kąciki jego ust opadły. Wyglądał tak niezwykle smutno.
— To był twój ojciec? — zapytała z troską.
— Tak. Jak wiele słyszałaś?
— Sporo... — westchnęła smutno Ann.
— Ach... Teraz musisz uważać mnie za wyrodnego syna, który traktuje ojca jak śmiecia, ale ja... Uwierz mi, mam powody.
— Nie będę cię oceniała. Sama mam dość specyficzną relację z moją matką... Więc rozumiem cię. — Uśmiechnęła się pocieszająco.
— Siadaj. — Poklepał miejsce obok siebie. Ann spełniła jego polecenie. — Czy twoja matka też chce siłą zmusić cię do przejęcia rodzinnego biznesu, mimo że ty chcesz robić coś zupełnie innego?
Spojrzała na niego ze smutkiem. Decydowanie za dzieci, jaką drogę powinny w swym życiu obrać, uważała za wyjątkowo okrutne. Przecież każdy miał prawo do robienia w życiu tego, co sprawiało mu radość. Nie wyobrażała sobie pracy, która by ją męczyła i frustrowała.
— To okropne. Moja mama, cóż... Związała się z facetem, którego nie cierpię, i zaczęła mnie traktować okropnie...
— Ech, masakra... Czyli twoi rodzice są po rozwodzie?
— Nie, tata umarł...
Zwiesiła smętnie głowę. Ojciec odszedł już dziesięć lat temu, ale ona wciąż się z tym nie pogodziła. I chyba już nigdy nie miała tego zrobić. Wraz z odejściem ojca z jej życia zniknęły ogromne pokłady miłości i radości. To z tatą zawsze była dużo bliżej niż z mamą. Żyli w dość niecodzienny sposób, bowiem to matka zajmowała się robieniem kariery w biznesie, który założył jej mąż, on sam zaś poświęcił się wychowaniu małej Ann. Jako prezes sporej firmy zajmującej się produkcją kosmetyków jeździł tylko na najważniejsze spotkania, a resztę zadań powierzał żonie. Sam wolał spędzać czas z ukochaną córką, z której był niezmiernie dumny. Gdyby tylko te czasy mogły wrócić...
— Przykro mi... — Adrien spojrzał na nią ze współczuciem. — To musiał być dla ciebie spory cios.
— Tak... A twoja mama?
— Odeszła od ojca, kiedy byłem mały. Teraz chyba siedzi w Monte Carlo z kolejnym kochankiem. Ponoć jest w moim wieku.
— Och...
— Wiem, to obrzydliwe. Też tak uważam, ale co mam poradzić na upodobania mamusi — prychnął.
Ann nie wiedziała, co powinna mu rzec. Adrien nie zaznał w swoim życiu ani trochę rodzicielskiej czułości. Ona miała ukochanego ojca i matkę, która dopiero po jego śmierci straciła rozum, a on... On nie miał nawet tego. Był tylko małym, zagubionym chłopcem, którego nikt nie kochał.
— Bardzo mi przykro...
Spojrzała mu w oczy. Widziała w nich ból i rozpacz. Naprawdę chciała zrobić coś, by poczuł się lepiej. W końcu był naprawdę wartościowym człowiekiem, nawet jeśli rodzice nie wpoili mu tego przekonania.
Tknięta nagłym impulsem objęła go. Czuła się dziwnie, ale było w tym uścisku coś znajomego. Jej ciało wypełniło się przyjemnym ciepłem, które biło od jego ciała i przenosiło się na jej. O dziwo nie czuła się ani trochę skrępowana.
— Pamiętaj, że mimo tego, jak traktowali cię twoi rodzice, jesteś wyjątkowy.
— Dziękuję, Ann — wyszeptał. — Naprawdę piękna z ciebie dziewczyna. Nie tylko zewnątrz, ale przede wszystkim masz piękną duszę...
Uznałam, że trzeba tu trochę rozpisać obie te relacje, więc macie zupełnie nowy rozdział, choć akurat wrzuciłam go w dawny rozdział IX, więc kto czytał pierwszą wersję, dał tu już gwiazdkę. No i rozwinęłam wątek, który tylko zasygnalizowałam pod koniec pierwszej wersji i który trochę splata się z Dziećmi grzechu...
Ostatnio nie mam ani trochę weny na ciekawostki, więc na razie sobie daję spokój XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top