XI. Nieznajomy

Po niedzielnej mszy Ann postanowiła wybrać się na spacer do Montmartre. Przeszła obok zachwycającego swym barokowym przepychem budynku opery Garnier, a później przespacerowała się przez 9. dzielnicę. Zdawało się jej, że wędrówka będzie trwała dużo dłużej, lecz już po chwili znalazła się na Montmartre. 

Z zapartym tchem przemierzała wąskie uliczki i chłonęła specyficzną atmosferę mekki francuskich artystów. Czuła się nieco jak bohaterka „Amerykanina w Paryżu", który kilka lat temu skradł jej serce. I choć w 1951 roku, gdy film miał swą premierę, była już poważną młodą kobietą, nie podlotkiem, nie mogła oprzeć się urokowi Gene'a Kelly'ego. Opowieść o amerykańskim malarzu mieszkającym we Francji widziała w kinie pięciokrotnie. Czasem marzyła o tym, że i ona spotka takiego uroczego artystę, który pokocha ją do szaleństwa, nie wierzyła jednak, że mogłoby to wyjść poza sferę snów i wydarzyć się naprawdę. Zawsze uważała się za nudną i bezbarwną. Nikt by jej nie pokochał. Nawet markowe ubrania, które nosiła, by dodać sobie pewności siebie w czasie przeprowadzania wywiadów z wielkimi rozmówcami, nie mogły jej zdaniem sprawić, by jakiś mężczyzna się nią zainteresował. 

Dzień był dość pochmurny i deszczowy, wzięła więc ze sobą parasol. Wymachiwała nim wesoło, ciesząc się wolnym dniem. 

Rozglądała się po mieście, skupiając wzrok na mieszkańcach Paryża. Elegancko ubrana dama w wielkim kapeluszu, który przytłaczał jej drobną twarzyczkę, szła pod ramię z równie jak ona wyniosłym dżentelmenem. Przed nimi przebiegła trójka dzieci. Próbujący za nimi nadążyć rodzice tylko jęknęli z rezygnacją. Starsze małżeństwo trzymało się za ręce, posyłając sobie pełne czułości uśmiechy. Marzyła o tym, by i ona kiedyś odnalazła taką osobę.  

Jej uwagę przyciągnął młodzieniec siedzący pod jednym z budynków. Z zacięciem coś szkicował. Obok niego stało kilka obrazów, przed którymi ustawiono tekturę z napisem „Na sprzedaż". Ann podeszła bliżej, by przyjrzeć się jego dziełom. Zauważyła, że młodzieniec miał rozwichrzone, jasne włosy, szczupłe, kościste wręcz ręce i smukłe palce, w których dzierżył ołówek. Na dłoniach widniały różnobarwne plamy z farb. 

Gdy Ann podeszła do obrazów, młodzieniec ani drgnął. Wciąż zajęty był swoim szkicem. Kucnęła przy jednym z płócien i zaczęła je oglądać. Namalowano na nim Luwr nocą. Kilka kolejnych dzieł przedstawiało inne zabytki Paryża. Uznała, że malunki wyglądały niemal jak zdjęcia.

Mam'zelle coś kupuje? — zapytał nieco niewyraźnie.

Spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie przypuszczała, że milczący dotąd artysta będzie chciał w ogóle zamienić z nią słowo.

— Mógłby pan powtórzyć? Nie jestem Francuzką i nie zrozumiałam pana. — Mówiąc to, odwróciła głowę w jego kierunku.

Młodzieniec otworzył szeroko usta, gdy ujrzał jej twarz. Ann zbladła. Czyżby naprawdę była aż tak brzydka, że nawet obcy mężczyzna tak dziwnie na nią patrzył?

— Wenus... — jęknął.

— Przepraszam?

Młodzieniec otrząsnął się i spojrzał na nią już nieco przytomniej.

— Pani... pani byłaby idealną modelką na moją Wenus!

— Pan chyba ze mnie drwi. Ja i Wenus? Gdzie ja, z moją pospolitą urodą i twarzą dziecka miałabym być nieziemsko piękną boginią miłości? — Spojrzała na niego kpiąco.

Mężczyzna zdawał się nie przejmować jej ironicznym tonem. Odłożył swój szkic na małe krzesełko i podniósł się. Podszedł do Ann i wbił wzrok w jej twarz. Nie miała już pojęcia, co powinna zrobić. Stała tak, nie mogąc się ruszyć. 

— Nie, nie, mademoiselle, pani wcale nie ma twarzy dziecka i pospolitej urody. Ludzie mogą nie dostrzegać ukrytej w pani energii, ale artysta zawsze ją widzi. Jest pani naprawdę piękna, nie jak te wszystkie umalowane lale w dzisiejszych czasach, nie jak te wariatki z wyskubanymi brwiami dwadzieścia lat temu, ale jak wielka dama z poprzedniego wieku. Wtedy to były kobiety, eleganckie i z klasą. 

— Musi się pan bardzo fascynować tamtym okresem, czyż nie? — zapytała, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. 

Młodzieniec okazał się nieco dziwny, ale najwyraźniej zupełnie nieszkodliwy. Może po prostu potrzebował, by ktoś go wysłuchał. 

— Tak, uwielbiam malarstwo klasycystyczne, romantyczne również. Czasem maluję coś w tym stylu, ale życie zmusza mnie do bawienia się w pejzażyki Paryża. Nie wiem czemu, ale ludziom się to podoba i to kupują. Ale wracając do pani urody, pani byłaby idealną Wenus. Od dawna marzyłem o tym obrazie, ale nie mogłem znaleźć właściwej modelki, a pani jest ucieleśnieniem moich snów. 

— Plecie pan bzdury — odparła coraz bardziej zawstydzona. Czuła, jak ze wstydu pieką ją policzki. — Wenus to zmysłowa, pewna siebie i okrutna kobieta, ja taka nie jestem.

— Nie jest pani, to prawda, przynajmniej nie sprawia pani takiego wrażenia. Ale Wenus też taka nie jest! Ona tylko wykorzystuje jedyną broń, jaką posiada, urodę, w świecie mężczyzn, w którym kobiecie jest piekielnie ciężko przetrwać. Ona nie jest okrutna czy wulgarna, to tylko maska, pod którą ukrywa się niewinne, dobre dziewczę. Może moja interpretacja jest błędną, tak jednak podpowiada mi serce.

Gdy skończył mówić, zapadła krępująca cisza. Ann nie miała pojęcia, co mu odpowiedzieć, młodzieniec zaś patrzył na nią tępo. Nagle otrząsnął się, a mgła zasnuwająca mu oczy w jednej chwili odpłynęła. 

— Niech mi pani wybaczy, gdzie moje maniery? Adrien Beaufort — powiedział uprzejmie, po czym ucałował jej dłoń.

— Ann King — odparła nieśmiało, płonąc jeszcze intensywniejszym rumieńcem.

— Amerykanka?

— Tak. — Uśmiechnęła się.

— Powinienem był się domyślić od razu, tylko wy macie takie niewinne twarzyczki!

— Skąd taki wniosek? — zdumiała się. — Zawsze zdawało mi się, że Amerykanie zadzierają nosa. 

— Oj nie w Paryżu. Często portretowałem na zamówienie, głównie turystów. Kiedy robi się to już jakiś czas, można łatwo poznać, kto skąd pochodzi. Amerykanie są słodcy i niewinni, choć w środku to diabły, a przynajmniej niektórzy. Niemcy za to są wiecznie smutni.

— Nie ma się im co dziwić, w końcu przegrali wojnę...

— Tak... — westchnął. — Czym się zajmujesz, Ann?

Ann była tak zaaferowana rozmową, że nie zauważyła nawet, że poznawszy jej tożsamość, Adrien zaczął się do niej zwracać po imieniu.

— Jestem dziennikarką, przyjechałam tutaj, by przeprowadzić kilka wywiadów i później zebrać je w książce.

— Z kim?

— Z Faye Lloyd, aktorką.

— Czyli z nikim ważnym. — Machnął dłonią. — Nawet o niej nie słyszałem. Zresztą, kino jest bezużyteczne. 

Na jego twarz wystąpił nagle dziwny, pełen obrzydzenia grymas, jakby nie było nic wstrętniejszego od kinematografii. Nie rozumiała tego, zwłaszcza że jako malarz powinien choćby doceniać inne dziedziny sztuki, wolała jednak dłużej nie ciągnąć tego tematu. 

— Ja za to uwielbiam filmy, ale to tylko moje upodobanie. 

— Oczywiście, każdy ma prawo do swoich sądów. Pewnie są jakieś niezłe filmy, ale ja ich nie widziałem. Nie mam na to zbytnio czasu. 

— To zrozumiałe. Ja też oglądam ich mniej niż dawniej. 

Ann była pod wrażeniem tego, z jaką łatwością i lekkością rozmawiało się jej z młodym Francuzem. Uznała, że to kwestia tego, że ostatnimi czasy przebywała tylko z Wardami. Młody malarz, w dodatku tak sympatyczny, był dla niej miłą odmianą.

Nagle zerwał się porywisty wiatr, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Ann spodziewała się opadów, liczyła jednak na to, że uda się jej wrócić do hotelu, nim zacznie się ulewa. Adrien zaklął cicho i zabrał się za ratowanie swoich płócien przed deszczem. Ułożył je na stos, związał linką i przykrył starym kawałkiem białego materiału. Ann była pod wrażeniem tego, jak błyskawicznie to zrobił. 

— Cholera, nie wziąłem parasola, teraz to nawet przez to płótno wszystko mi zamoknie! — warknął, patrząc na coraz rzęsiściej padający deszcz.

— Daleko mieszkasz? 

— Nie, przecznicę stąd. 

— W takim razie odprowadzę cię, chyba zmieścimy się we dwójkę pod tym parasolem — odparła Ann. 

— Jeśli chcesz — stwierdził obojętnie, ona jednak dostrzegła uśmiech w kącikach jego ust.

— Prowadź więc.

Rzeczywiście do mieszkania młodzieńca nie było zbyt daleko. Szli pod parasolem ramię w ramię, żartując z ludzi, którzy uciekali w popłochu przed deszczem, zapomniawszy zabrać z domu czegoś, co uchroniłoby ich przed niefrasobliwymi kroplami.

Ann po raz pierwszy od dawna czuła się lekko. Pani Ward ogromnie onieśmielała ją swą pozą wielkiej gwiazdy i oszałamiającą urodą, zaś jej mąż sprawiał, że cierpła jej skóra. Przy Adrienie była po prostu sobą, amerykańską turystką zafascynowaną kulturą Francji. 

Droga upłynęła jej tak szybko, że kiedy zatrzymali się z Adrienem pod starą kamienicą, z której odpadał tynk, zrobiło się jej przykro. Nie chciała jeszcze wracać do domu. Skrzywiła się nieco na widok odrapanych drzwi do klatki schodowej, zaraz jednak się za to skarciła. Nie zarabiał wiele, nie miała więc prawa oceniać warunków, w jakich mieszkał. Już miała go pożegnać, kiedy Francuz ujął jej dłoń.

— Wchodź, wypijesz kawę i przeczekasz ten piekielny deszcz. 

— Ależ nie trzeba...

— Nonsens, Ann, nie musiałaś wcale ze mną iść, a zrobiłaś to, by uchronić moje mierne prace przed zniszczeniem. Kawa to tylko skromne podziękowania. No już, ten deszcz jest coraz gorszy.

— No dobrze...

Adrien uśmiechnął się na te słowa i poprowadził ją do swojego mieszkanka. Znajdowało się ono na ostatnim piętrze. Ann ledwo dyszała po marszu przez niekończące się schody. Dawno nie miała już okazji do takiej wspinaczki. 

— Naprawdę tak się zmęczyłaś? — zapytał ze zdziwieniem młodzieniec.

— Tak... 

— Ach, zapomniałem, że u was w Ameryce to tylko windy, ewentualnie ruchome schody... Oj, przydałoby się wam trochę ruchu!

— Bardzo zabawne — prychnęła.

Adrien tylko się zaśmiał i otworzył drzwi. Wpuścił Ann, która zostawiła parasol w małym korytarzyku, i sam wszedł do środka. Mieszkanie nie było zbyt duże, kobiecie zdało się wręcz klaustrofobiczne. Prócz małej kuchni i drzwi prowadzących do łazienki znajdowały się w nim tylko dwa niewielkie pokoje. 

Ten, do którego wprowadził ją młodzieniec, służył mu za salon i pracownię. W kąt wciśnięta była mała kanapa, na której polecił jej usiąść. Przed nią znajdował się niewielki stolik. W przeciwległym kącie stała sztaluga, wokół której walały się różnego rodzaju przybory malarskie, pędzle, palety, słoiczki z farbami i inne rzeczy, których Ann nie potrafiła nazwać. Na ścianach zawieszono obrazy przedstawiające kobiety i mężczyzn w pięknych, dziewiętnastowiecznych strojach, które działały pobudzająco na wyobraźnię Ann. 

— Wolisz kawę czy herbatę? — zapytał, odkładając swój pakunek w kąt. 

— Herbatę. 

— Zaraz zrobię i ci przyniosę, rozgość się. — Uśmiechnął się i skierował się do kuchni.

Ann wstała z kanapy i podeszła do jednego z obrazów, które zdobiły ściany pomieszczenia. Przedstawiał on mężczyznę i kobietę. Ona miała fantazyjnie spięte czarne włosy, które kontrastowały z jej bladą cerą. Błękitna suknia w stylu empire zdecydowanie przypadła Ann do gustu. Sama chętnie by taką założyła. Dłoń kobiety trzymał wysoki, przystojny mężczyzna o brązowych włosach, w eleganckim fraku. Młodzieniec patrzył na stojącą obok niego damę z nieskrywanym uczuciem, ona zaś swą zaciętą miną wyraźnie dawała oglądającemu ją znać, że to ona jest królową, którą trzeba podziwiać. 

— Podoba ci się? — Dobiegł ją nagle głos Adriena.

— Bardzo... — odparła, nawet się nie odwracając.

— To moi ileś tam razy pradziadkowie. Obraz był chyba namalowany w okolicy ich ślubu, może później, nie jestem dokładnie pewien, ale to na pewno sprzed 1815, a według tego, co mówił dziadek, pobrali się w 1811. Wszyscy w naszej rodzinie mają bzika na punkcie szlacheckiego pochodzenia i trąbią o tym, że Beaufortowie byli kiedyś hrabiami, a dziadek Jean, czyli ten, którego widzisz na portrecie, był oficerem Wielkiej Armii i kilkanaście lat spędził w służbie Bonapartego. Ale nie mieli oporów, by wyrzucić albo sprzedać te obrazy. Musiałem je ocalić. Dlatego tyle ich tu mam, reszta jest w sypialni, bo najwyraźniej mój przodek lubił zamawiać podobizny swojej żony i dzieci. To kawał dobrej roboty, szkoda by było się tego pozbyć. 

— To bardzo ciekawa historia. Żałuję, że moja rodzina nie ma tak szlachetnych korzeni.

— Cóż, ja też nie pochodzę z gałęzi, która dziedziczyła po Jeanie. Mój dziadek był jego najmłodszym synem. Ci od najstarszego ciągle utrzymają z nami kontakt. Na wszystkich spotkaniach rodzinnych okropnie zadzierają nosa i każą się tytułować hrabiami. Też mi coś! A reszta linii chyba wygasła, nie jestem pewien, wszystkie córki chyba wyszły za jakichś obcokrajowców i rozjechały się po świecie. Ale zapewne cię zanudzam, siadaj już, bo herbata wystygnie, a szkoda by było.

— Nie, to naprawdę intrygujące! Zawsze lubiłam opowieści o królach, pięknych arystokratkach i ich ukochanych.

— Czasem bywają ciekawe. 

— Tak, niektóre są wprost cudowne. Szkoda, że prawdziwe życie nie jest tak samo fascynujące... — westchnęła.

— Jest jeszcze bardziej fascynujące! Tylko trzeba umieć z niego korzystać.

— Chyba nie potrafię.

— Na pewno potrafisz. To wbrew pozorom wcale nietrudne.

I choć mówił to z życzliwym uśmiechem na twarzy, Ann poczuła, że powiedziała mu zbyt dużo. W jednym momencie powstał między nimi mur, który bała się przekroczyć. Nie czuła się gotowa by komukolwiek powiedzieć o tym, co ją dręczyło. 

— Będę już szła, chyba zaczęło się przejaśniać — jęknęła i podniosła się z miejsca. 

— Jeśli tak sobie życzysz... Ale nie puszczę cię, póki nie zapiszesz mi swojego numeru telefonu — zaśmiał się.

Ann zrobiła, o co ją prosił, i wyszła, zupełnie nie wiedząc, co myśleć o dzisiejszym dniu. 


Ten rozdział w 1 wersji był dopiero 19, ale że postanowiłam rozszerzyć nieco wątek Adriena, to zjawił się wcześniej. Muszę powiedzieć, że Adrien to moja ukochana postać, choć powstał zupełnie pod wpływem impulsu, w autobusie, kiedy pomyślałam sobie, że mi tęskno za Kellym w Amerykaninie w Paryżu i tak jakoś powstał... Bardzo bardzo go kocham xD 

A co do Amerykanina w Paryżu... Może kojarzycie ten film, w każdym razie to jeden z niewielu musicali, które dostały Oscara za najlepszy film. Końcowa scena tego filmu to 17-minutowa sekwencja baletowa, w której Kelly i jego filmowa partnerka Leslie Caron (na marginesie żyje do dziś) tańczą w kilku różnych planach - każdy inspirowany jest innym wielkim malarzem. Znajdziecie tam mnóstwo nawiązań do sztuki. Kelly dostał za choreografię do tej sekwencji (kręconej przez trzy tygodnie w studiu MGM) specjalnego Oscara za osiągnięcia w reżyserii. Polecam serdecznie ten film, bo jest naprawdę ciepły i miło się robi na sercu na nim <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top