Rozdział 18

Przez kilka kolejnych dni czytałem książki, słuchałem muzyki i próbowałem pozbyć się pragnienia, by znów zobaczyć Bellę. Tego ranka wyruszyłem na polowanie, a kiedy wróciłem było już dobrze po dziesiątej. Cisza jaka tam panowała była dość dziwna i czasami czułem się przez nią nieswojo. Wchodząc do domu zakluczyłem za sobą drzwi. Poszedłem pod prysznic, a kiedy byłem już świeży i nie było na mnie śladu krwi ubrałem się w czyste ciuchy i usiadłem na łóżku włączając Internet w telefonie.

Cały ten pobyt w tym zdziczałym domu to była jedna wielka pomyłka. Może chciałem pobyć z dala od wszystkich, ale jednak aż taka głusza to dla mnie o wiele za dużo. Zadzwoniłem pod pierwszy znaleziony numer hotelu i bez problemu zarezerwowałem sobie pokój rozmawiając w języku angielskim. Spakowałem swoje rzeczy i wyszedłem z domu kierując się do drogi, gdzie przyjechać miała po mnie taksówka.

Pożegnałem się z gospodarzem odmawiając przyjęcia na powrót pieniędzy za nocleg. Nie zamierzałem odbierać im zarobku z którego mieli już trochę radości. Taksówkarz zawiózł mnie do ogromnego hotelu, gdzie obsługa przywitała mnie z uśmiechem i biorąc ode mnie bagaże wskazano mi drogę do recepcji. Dostałem klucze i ruszyłem wskazaną drogą do swojego pokoju. Miałem cudowny widok z okna, niesamowicie piękny pokój i brak uczucia, że śpię w środku dziczy.

Kiedy wreszcie poczułem się pewniej i miałem nadzieję na przyjemny pobyt w Brazylii rozbrzmiał dzwonek mojej komórki. Dzwoniła Rosalie. To była dla mnie nowość. Nie wiedziałem czy chcę odbierać. Rozeszliśmy się raczej w gniewie. W końcu jednak odebrałem telefon, bo moja przesłodka jak żmija siostra nie dawała za wygraną.

-halo? -odezwałem się niepewnie.

-Edward? Chciałam ci coś powiedzieć, to ważne, ale jeszcze się nie denerwuj dobrze- zaczęła od razu, gdy usłyszała mnie na lini. Tymi słowami rozbudziła mój niepokój. Kiedy ktoś mówi, żeby się nie denerwować to zazwyczaj oznacza to jakieś kłopoty.

-Co się stało Rose?- zapytałem z przejęciem.

-Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby ci mówić. Może lepiej będzie jak zapomnisz, że dzwoniłam- odparła nagle rezygnując z podjętego tematu.

-Rose, mów do cholery! - krzyknąłem mając nadzieję, że wreszcie wyjaśni co się stało.

- Alice miała wizję jakiś czas temu- odparła

-Jaką wizję? Do rzeczy!

-Widziała jak Bella skacze z urwiska i popełnia samobójstwo- odparła, a ja przez moment z trudem utrzymywałem telefon w dłoni. - Alice pojechała sprawdzić czy...to co widziała jest prawdą- dodała, a ja czując narastający strach usiadłem na łóżku.

-Czy...czyli to nie jest jeszcze pewne, tak?- zapytałem, a ona przez chwilę milczała.

-Wiesz jak często wizje Alice się sprawdzają. Naprawdę mi przykro braciszku. Wróć do nas. Nie powinieneś teraz być sam- odparła, ale już nie miałem głowy do tego, by jej słuchać. Po prostu się rozłączyłem. Chciałem zadzwonić do Alice, ale wiedziałem, że nie powie mi prawdy.

Po dłuższej chwili namysłu wybrałem numer stacjonarny do domu Belli. Kiedy po dwóch sygnałach ktoś odebrał miałem nadzieję, że to Charlie, jednak głos brzmiał zbyt obco.

-Halo?- usłyszałem młody męski głos. Na poczekaniu wymyśliłem co powiedzieć.

-Witam, z tej strony Carlisle Cullen, czy mogę rozmawiać z Charlie'm?- zapytałem licząc na to, że ten zaraz podejdzie do telefonu.

-Nie ma go tutaj- odpowiedział dziwnie nerwowym tonem mężczyzna po drugiej stronie.

- A czy mogę wiedzieć, gdzie jest?- zapytałem, choć bałem się, że odpowie, iż to nie moja sprawa.

-Jest na pogrzebie- odparł, a ja poczułem jakby strzelił mi prosto w serce. Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę z tego, że się rozłączyłem Rozpacz rozrywała mnie od środka.

Wszystko straciło sens. Nie miało tak być. Ona miała żyć. Miała się zestarzeć. Tym czasem już jej nie było, a ja utraciłem ją na zawsze. Po głowie krążyły mi słowa Juliett. ,, Znajdź swoją ukochaną i nie marnuj wiecej czasu". Dlaczego nie mogłem jej posłuchać. Nie zabierając żadnej ze swoich rzeczy ruszyłem do wyjścia i ruszyłem biegiem w stronę lotniska. Kiedy zadzwonił mój telefon zrozpaczony wyrzuciłem go do kosza na śmieci. Nikt i nic nie mogło już zmienić tego, co czułem. Doskonale wiedziałem czego teraz chcę. Chciałem umrzeć. Bez niej moje życie nie miało już sensu. Po raz kolejny zraniłem kobietę, którą kochałem. Tą, która była dla mnie wyjątkowa. Jedyna. Tą, z którą mogłem się ożenić, lecz teraz wszystko pozostało jedynie marzeniem i pustym gdybaniem.

Gdy tylko znalazłem się na lotnisku kupiłem bilet do Włoch i po kilku minutach byłem już w samolocie. Musiałem znaleźć się u Volturie i błagać ich, aby odebrali mi życie i skrócili moje cierpienie. Gdybym tylko mógł płakać, teraz zalewałbym się łzami. Jednak brak łez sprawiał, że moja rozpacz niczym sztylety rozrywała mnie od środka. Bello, jak mogłaś to zrobić? Obiecałaś, że nie zrobisz niczego głupiego. Jak mogłaś zrobić to mnie i swoim rodzicom?- pytałem w myślach czując jak cała moja tęsknota za nią i brak jej obecności kumuluje się we mnie i wylewa.

Kiedy dotarłem do Włoch przez chwilę nie widziałem jak mam o to zapytać. Wreszcie uznałem, że jeśli się nie zgodzą to dam im konkretny powód, by mnie zabili. W końcu prowokacja to równie silna broń.

Krocząc po ulicach miasta rozważałem w myślach wszelkie możliwe scenariusze. Czułem, że prosząc o taką przysługę nie otrzymam zgody. Dlatego też zastanawiałem się jaki może być mój plan B. Wreszcie zebrałem się na odwagę.

Wchodząc do gmachu Volturie zostałem zmierzony badanym wzrokiem przez młodą kobietę w recepcji. Natychmiast znalazły się przy mnie diabelskie bliźnięta i bardzo chętnie zaprowadziły przed oblicze Aro. Tym razem nie czułem przed nimi strachu. Niczego nie czułem, poza bólem straty.

-Ach, co za niespodzianka- odparł jak zawsze nad wyraz radośnie Aro. Zszedł ze swojego fotela i podszedł do mnie ujmując w dłonie moją dłoń. Po chwili odsunął się i spoglądał na mnie z zaciekawieniem.

-Co Cię do nas sprowadza Edwardzie?- zapytał, a ja patrząc mu w oczy nie zawahałem się.

-Chciałem prosić o odebranie mi życia- odparłem stanowczym tonem.

- A jaki jest powód twojej jakże ostatecznej decyzji, jeśli można wiedzieć?- zapytał Marek.

-Zginęła osoba, którą kochałem nad życie. Teraz wszystko straciło dla mnie sens- odparłem.

- Ach, więc ta Bella, którą widziałem w twoich myślach nie żyje? Jaka szkoda- odparł jak zwykle sztucznie Aro.

-Nie sądzę, by zauroczenie i chwilowy ból straty był powodem do tego, by odbierać ci życie- oznajmił spokojnie Kajusz.

-Bardzo cenię sobie twojego ojca Edwardzie, nie chciałbym go rozgniewać swą decyzją. Jednak rozważymy twoją sprawę. Przyjdź do nas za trzy godziny.

Trzy godziny? Skinąłem głową, choć czułem, że wszystko się we mnie gotuje. Chciałem umrzeć. Teraz, zaraz. Nie mogłem już czekać. Mimo to nie chciałem ich prowokować, bo mogli od tak odmówić, a jak na razie miałem jeszcze nadzieję.

Wyszedłem z ich siedziby i stojąc w ciemnej uliczce patrzyłem na coraz mocniej swiecące słońce. Słońce...jeśli plan A się nie uda, zawsze zostaje wyjście przed ludzi w pełnym słońcu. Czułem, że wtedy z pewnością zostanę zabity.

Kiedy wreszcie minęły trzy godziny ruszyłem na powrót do gmachu. Jeden ze strażników zaprowadził mnie przed trójcę. Czekałem pełen nadziei, że ich decyzja będzie twierdząca.

-Niestety Edwardzie, nie możemy spełnić twojej prośby.Przez wzgląd na Carlisle'a, ale także i twój nietypowy dar- oznajmił Aro. -Mamy dla Ciebie jednak propozycję. Dołącz do nas, a pomożemy ci zapomnieć o wszystkim- oznajmił, a ja pokręciłem przecząco głową.

Miałem całkowity mętlik w głowie. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Powiedzieć. Cicho podziękowałem za propozycję i ruszyłem do wyjścia. Z dala słyszałem jeszcze myśli Aro.

,,Taki dar, jaka szkoda, jaka szkoda...".

Nie wiedziałem, co mam teraz począć. Byłem tak wściekły, że jedyną myślą jaka zapanowała nad moimi myślami było urządzenie sobie polowania na ludzi w centrum miasta. Właśnie czaiłem się, by zaatakować pierwszą osobę, kiedy przypomniałem sobie przepełnione bólem spojrzenie Carlisle'a. Nie mogłem go w ten sposób rozczarować. Nie tak.

Postanowiłem wrócić do wcześniejszego pomysłu. Wyjście na słońce. To prosty i dobry pomysł. Chciałem jednak mieć pewność, że za swój czyn zostanę pozbawiony życia. Toteż szybko zaplanowałem swój ostatni występek. Chciałem sobie zapewnić jak największą widownię. Postanowiłem pójśćna główny plac Volterry. Góruje nad nim wieża zegarowa. Zaczekam tam, aż do momentu, aż wskazówki nie wskażą dwunastej po południu. Doskonale wiedziałem,że plac będzie pełen ludzi, ze wzgledu na Dzień świętego Marka.

Zabawne jak bajki opowiedziane przez jednego z członków Volturie utrzymują się od wieków. Pięćset lat temu, jak głosi ta bzdurna legenda, niejaki ojciec Marek, a tak naprawdę Marek od Aro i Kajusza - przegonił z Volterry wszystkie wampiry, po czym kontynuował swoje dzieło w Rumunii, gdzie zginął męczeńską śmiercią. Jak jednak wiedzą wszystkie wampiry Marek nadal żyje i ma się dobrze. Zaś dzięki niemu ludzie wierzą wciąż w te durne przesądy, że wampiry odstrasza krzyż i czosnek.

Czułem, że będzie całkiem zabawnie ujrzeć przerażone spojrzenia ludzi na widok wampira w dniu tak wielkiego święta. Czekałem cierpliwie na nadejście południa. Bello...tak bardzo chciałbym Cię jeszcze ujrzeć. Choćby po śmierci. Jeśli samobójcy idą do piekieł, to niebawem Cię odnajdę- powtarzałem sobie w głowie niczym cichą modlitwę.

Spojrzałem na zegar. Pozostało tylko pięć minut. Pięć minut i będę mógł pozbyć się na zawsze tego strasznego bólu. Zapomnieć o stracie. Zapomnieć o wszystkim. To miało się wydarzyć tak czy inaczej. W sumie może to i lepiej, że dzieje się teraz. Sam mogę zdecydować o swoim losie. Czułem na sobie spojrzenia strażników, którzy przebywali gdzieś w ukryciu. Czułem zbliżającą się Alice, która za wszelką cenę próbowała oszukać mnie, że Bella wciąż żyje. To jednak nie miało już dla mnie znaczenia. Wiedziałem jaka jest prawda. Bella...moja słodka Bella odeszła. Rozbiła moje zimne serce na miliony kawałków i sprawiła, że po raz kolejny stałem się martwy.

Ach Bello...moja słodka Bello...gdybym mógł chociaż raz jeszcze Cię dotknąć. Powiedzieć to co naprawdę czuję. Gdybyś mogła mnie jeszcze raz przytulić...Zegar zabił już po raz siódmy. Z zamkniętymi oczami przypominałem sobie jej uśmiech, jej oczy i jej głos. W pewnej chwili prawie go słyszałem. Zegar zabił po raz dziewiąty, a ja przypomniałem sobie jak Carlisle opowiadał, iż gdy mocno się wspomina daną osobę można ją zmaterializować i sprawić, że przez chwilę będzie naprawdę realna. Jak żywa. Uśmiechnąłem się i już robiłem krok do przodu, by wyłonić się z ciemności, gdy coś uderzyło we mnie z impetem. Otworzyłem oczy, a zegar zabił po raz dziesiąty.

- Niesamowite - powiedziałem z zachwytem i rozbawieniem patrząc na moją ukochaną i nie mogąc w to uwierzyć- Carlisle miał

rację.

- Edwardzie! - jej głos drżał jak rzucany na wietrze liść. - Musisz

się cofnąć! Musisz schować się w cieniu! - odparła jakby była prawdziwa, a ja patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany chłonąc każdy fragment jej twarzy.
Dotknąłem jej policzka i o dziwo mogłem to zrobić. Jej delikatnie ciepła skóra zareagowała na mój dotyk tak jak zwykle. Popychała mnie w stronę cienia, ale nie mogła już tego zrobić. Była tu. Czyli właśnie umiałem. Nawet nie zabolało.

Zegar zabił po raz jedenasty.

- Nie mogę uwierzyć, żeuwinęli się tak szybko - mruknąłem w zamyśleniu. - Nic

nie poczułem. Mają jednak wprawę.

Zamknąwszy znowu oczy, przycisnąłem wargi do jej skroni.

~ „Śmierć, co wyssała miód twego tchnienia, wdzięków twoich otrzeć nie zdołała jeszcze"- wyszeptałem kwestię Romea wypowiedzianą nad ciałem Julii.

Zegar zabił po raz dwunasty i ostatni.

- Pachniesz dokładnie tak jak za życia - odparłem-więc może rzeczywiście

trafiłem do piekła. Wszystko mi jedno. Niech będzie i tak.

- Jeszcze żyję! - przerwała mi, szamocząc się w moich ramionach. - I ty również !!Błagam, cofnij się! Zaraz cię któryś zauważy.

Zmarszczyłem czoło zdezorientowany.

- Czy możesz powtórzyć to, co powiedziałaś? - odezwałem się uprzejmie.

- To nie piekło! żyjemy, przynajmniej na razie! Ale musimy się stąd wynieść, zanim

Volturi...

Nie czekałem, aż skończy. Uzmysłowiwszy sobie swoją pomyłkę, przycisnąłem ją znienacka do chłodnej ściany, a sam odwróciłem się do niej plecami, rozkładając szeroko ręce, chcąc ją osłonić przed tym co niebezpieczne. Z cienia wyłoniły się dwie złowrogie postacie.

- Witam. - odparłem siląc się na opanowanie, które można mieć w momencie, gdy dowiadujesz się, że ktoś kogo mocno kochałeś jednak wciąż żyje. - Chyba nadaremno się panowie fatygowali. Proszę jednak przekazać Wielkiej Trójce moje serdeczne podziękowania za godne pochwały wywiązywanie się z obowiązków.

- Czy nie powinniśmy przenieść się w miejsce bardziej dogodne do rozmowy? - spytał jeden z przybyszów zjadliwie.

- Nie widzę takiej potrzeby - odparłem oschle. - Wiem, Feliksie, jakie ci wydano rozkazy, a ja nie złamałem żadnej z reguł.

- Feliks pragnie jedynie zauważyć, że stoimy niebezpiecznie blisko słońca - wyjaśnił drugi nieznajomy łagodząco. Obaj byli ubrani we wzdęte wiatrem szare peleryny z kapturami.

- Odejdźmy kawałek w bok.

- Prowadźcie - zaproponowałem mój ukochany. - Będę szedł tuż za wami. Bello, może byśtak wyszła na plac i przyłączyła się innych świętujących? - zaproponowałem chcąc, by tym razem jej życie nie było już zagrożone.

- Nie, dziewczyna też - rozkazał Feliks.
- Nie ma mowy - warknąłem przestając udawać, że to, co się dzieje, jeszcze mi się podoba. Przeniosłem ciężar ciała na drugą nogę. Szykowałem się do walki.

- Nie! - wykrztusiła bezgłośnie Bella dobrze odczytując moje zamiary.

Dyskretnie ją uciszyłem.
- Feliks, nie tutaj - upomniał wampira jego rozsądniejszy towarzysz, po czym zwrócił się do mnie

- Aro pragnie po prostu znów cię widzieć, jeśli porzuciłeś na dobre swoje plany.

- Rozumiem, ale dziewczyna zostaje na placu.

- Obawiam się, że to niemożliwe - oświadczył tamten przepraszająco. - Musimy przestrzegać pewnych zasad.

- W takim razie ja się obawiam, że nie mogę przyjąć zaproszenia Aro, Demetri- odparłem.

- Nic nie szkodzi - zamruczał Feliks. Wiedziałem, że jest potężny i silny jak Emmett, ale nie pozwoliłbym skrzywdzić Belli. Nie po tym jak właśnie ją odzyskałem.

- Aro będzie niepocieszony - westchnął Demetri.

- Jakoś to przeżyje - stwierdziłem.

Wysłannicy Volturi przesunęli się w stronę placu - Feliks nieco bardziej, tak, że dzielący ich odstęp się zwiększył. Dzięki pelerynom i kapturom nie musieli się martwić słońcem. Domyśliłem się, że zamierzają doskoczyć do mnie z dwóch stron, a potem przegonić w głąb wijącego się zaułka, żeby nie niepokoić mieszkańców i turystów. Nie ruszyłem się ani o centymetr. Chroniąc Bellę byłem gotów na wszystko. Nagle usłyszałem czyjeś myśli. Zerknąłem w mrok, a Feliks i Demetri poszli w moje ślady.

- Panowie, proszę nie zapominać o dobrych manierach - usłyszałem delikatny sopran Alice. - Nie przy paniach- dodała.
Oba zakapturzone wampiry przyjęły bardziej neutralne pozy.

Alice sprawiała wrażenie w pełni zrelaksowanej. Jak gdyby nigdy nic, zajęła miejsce u mojego boku.Mimo zewnętrznego spokoju wewnątrz bała się tak jak ja. Chociaż przy barczystym Feliksie wyglądała na bezbronne chucherko, zrzedła mu mina. Wolał widać mieć nad przeciwnikiem wyraźną przewagę.

- Nie jesteśmy sami - przypomniała im dziewczyna.

Demetri zerknął na plac. Kilka metrów od wylotu zaułka stała nadal para małżeńska z dwiema córeczkami - wszyscy czworo bacznie się nam teraz przyglądali. Unikając wzroku Demetriego matka dziewczynek powiedziała coś wzburzona do męża, a ten odszedł kawałek i poklepał po ramieniu jednego z odwróconych tyłem mężczyzn w czerwonych marynarkach.

Demetri pokręcił głową z dezaprobatą.

-Edwardzie, nie zachowujmy się jak dzieci- odparł, zwracając się bezpośrednio do mnie.

- Właśnie - przytaknąłem  - Rozejdźmy się w pokoju.- Mój rozmówca westchnął, sfrustrowany.

- Przenieśmy się dokądś i porozmawiajmy - poprosił.

Do rodzinki dołączyło sześciu identycznie odzianych mężczyzn. Nie interweniowali, ale byli na to gotowi. Czekali na rozwój wypadków.
Wciąż osłaniałem Bellę własnym ciałem. Zapewne właśnie z tego powodu zbierali się gapie.

- Nie - odmówiłem stanowczo. Nie zamierzałem ryzykować, że zrobią krzywdę Belli. Nie mogłem jej znów stracić. Dopiero ją odzyskałem. Feliks uśmiechnął się, odsłaniając zęby.

- Dosyć tego! - przerwał mu czyjś piskliwy głos.
Nasza gromadka powiększyła się o kolejnego przybysza. Nie miałem żadnych wątpliwości kto do nas dołączył. Poczułem jeszcze większy strach. Rozluźniłem się. Skoro dołączyła do nas pani bólu nie było szans na dalszą dyskusję.

- Jane - wyszeptałem z rezygnacją.

- Za mną - rozkazała , odwracając się na pięcie. Była tak pewna siebie, że nie sprawdziła nawet, czy jej posłuchaliśmy. W końcu nie mieliśmy wyboru. Nikt, by się jej nie sprzeciwił.Feliks puścił nas przodem ze złośliwym uśmieszkiem.
Alice ruszyła pierwsza. Objąłem Bellę w pasie i pociągnąłem za sobą. Razem dołączyliśmy do Al. Feliks wraz z Demetrim stąpali za nami, gotowi w każdej chwili nas zabić, gdybym zaryzykował z ucieczką.
Uliczka, coraz węższa, skręcała po kilku metrach, jednocześnie łagodnie opadając. Bella spojrzała na mnie wystraszona z niemym pytaniem w oczach. Pokręciłem przecząco głową.

-Cóż, Alice - odezwałem się, chcąc przerwać tą nerwową ciszę - Chyba nie powinienem siędziwić, że cię tu widzę- odparłem.

- To ja popełniłam błąd, więc to ja musiałam go naprawić - wyjaśniła, wzruszając ramionami.

- Co się tak właściwie wydarzyło? - spytałspytałem, udając, że robi to tylko przez grzeczność, a tak naprawdę cała sprawa niezbyt mnie  interesuje. Mimo tych pozorów próbowałem zrozumieć skąd się wzięła ta wizja u mojej siostry i całe to nieporozumienie. Nie zapomniałem jednak, że  przysłuchują nam się trzej wrogowie.
- Długo by opowiadać. - Alice zerknęła na Bellę z lekką irytacją - W dużym skrócie, Bella skoczyła jednak z klifu, ale nie z zamiarem popełnienia samobójstwa. Podczas naszej nieobecności stała się po prostu miłośniczką sportów ekstremalnych- wyjaśniła, a Bella zarumieniła się.

Resztę  odczytałem z myśli siostry, a trochę tego było: motory,
Victoria, wilkołaki, akcja ratunkowa Jackoba Blacka.

- Hm - mruknąłem  po chwili, zaniepokojony.

Zza kolejnego ostrego zakrętu wyłonił się koniec zaułka - pozbawiona wszelkich otworów ceglana ściana. Małej Jane nigdzie nie było widać. No jasne. Nigdy nie czekała.  Alice nie zwalniając tempa,
podeszła do muru i sama zapadła się pod ziemię - dosłownie. W rzeczywistości wskoczyła zwinnie do ziejącego w bruku otworu. Którego na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć. Wyglądał na
studzienkę kanalizacyjną - krata była do połowy odsunięta.

Moja ukochana zadrżała. Czułem jej strach i przyspieszony puls, a fakt, że dość dawno jej nie widziałem sprawiał, że z trudem panowałem nad pragnieniem.

- Nie bój się, Bello - powiedziałem do niej cicho  - Alice cię złapie.
Popatrzyła na otwór z powątpiewaniem. Gdyby nie to, że za nami podążali Demetri i Feliks, wskoczył bym pierwszy, ale nie mogłem nawet na chwilę zostawiać jej samej.
Przykucnąwszy nieśmiało nad dziurą, wsunęła do niej nogi.
- Alice? - wykrztusiła.
- Jestem tu i czekam na ciebie - zapewniła ją z dołu. Wziąłem Bellę
Od pachy, po czym powoli opuściłem w dół otworu, gdzie dostrzegałem czekającą cierpliwie Alice.

- Gotowa? - zawołałem do siostry.
- Gotowa. Dawaj ją tu.- odpowiedziała. Bella zamknęła oczy, a ja puściłem ją, chociaż to nie było dla mnie łatwe, bo z chęcią nie puszczałbym jej już przez resztę życia.Alice złapała ją i postawiła na ziemi.Na dole panował półmrok, bo przez otwór sączyło się przytłumione światło. Jego promienie odbijały się w mokrych kamieniach posadzki. Jednym susem wskoczyłem za nimi.
Objąłem Bellę  ramieniem i przytuliłem do siebie - nie tylko po to, aby ją pocieszyć, ale również po to, abyśmy szybkim krokiem ruszyli przed siebie. Szła, nie odrywając rąk od mojego tułowia. Bez przerwy potykała się o nierówności podłoża. Nie mogłem zrozumieć, jak mogłem wpaść na pomysł, by ją zostawić. Wszyscy wokół mieli rację. Jej życie było pełne niebezpieczeństw. Kiedy ja zniknąłem z jej życia pojawiła się Viktoria i wilkołaki. To tak, jakby trafiła z deszczu pod rynnę. Za nami rozległ się złowróżbny zgrzyt przesuwanej na miejsce kraty.Wiedziałem, że Bella nie dostrzega już niczego, bo odruchowo wtuliła się we mnie mocniej. Mrok ogarniał nas z każdej strony. W tunelu było słychać nierówne kroki Belli i szybkie bicie serca.

Słyszałem mordercze myśli strażników za nami skierowane na Bellę i nie zamierzałem puścić jej nawet na moment. Wolną ręką sięgnąłem ku jej twarzy i kciukiem musnąłem jej wargi. Co jakiś czas przyciskałem  też policzek do czubka jej głowy nie mogąc się nacieszyć tym, że jednak żyje. Przywarła do mnie najbardziej ja mogła w trakcie marszu. Oddawałem pocałunki na jej czole, modląc się w duchu, by mi wybaczyła, gdy to wszystko dobrze się skończy.

______________________________________________________

Kolejny rozdział.

Mam nadzieję, że wam się podoba.

Z chęcią poznam wasze opinie, dlatego musicie zostawić swoje komentarze

Znów wkręciłam się w tą historię i całkiem nieźle mi idzie.

Myślę, że jutro będzie kolejny rozdział.

Pozdrawiam wszystkich

Roxi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top