Księżyc IV


Czułam jak żołądek podchodzi mi po raz kolejny dzisiaj do gardła, tutaj aż śmierdziało śmiercią i krwią, a w szczególności śmiercią. Co mnie podkusiło by jechać tutaj z Peterem? Zadawałam sobie to pytanie, podchodząc wraz z nim do miejsca zbrodni. Żółta taśma policyjna smętnie zwisała z dwóch pobliskich drzew które stały najbliżej drogi, stałam za Petrem obejmując się rękami. Może to dlatego, że ostatnio tak mało czasu spędzamy razem? Jak nie moja szkoła to jego praca, a jak nie to, to spotkania z resztą. Jak mamy godzinę dla siebie w ciągu dnia, to i tak dobrze. Staliśmy, ciemniejsza plama na pobliskiej trawie utwierdziła nas w przekonaniu że to tutaj. Peter kucnął i dotknął ziemi rozcierając ją pomiędzy palcami, rozejrzał się do około uważnie skanując okolice i wdychając zapachy unoszące się w powietrzu. Widziałam jak jego nozdrza pracują, jak jego klatka podnosi się i opada w szybkim tempie.

W takich momentach nie widziałam w nim Petera z którym spędzam czas oglądając filmy czy jedząc posiłki, które wspólnie gotujemy, tylko Petera łowcę, tą jego dzikszą i bardziej zwierzęcą stronę, która jest jak tajfun, nie do powstrzymania. Wbiłam spojrzenie w tamtą plamę, było mi żal tej dziewczyny, była jeszcze taka młoda, miała całe życie przed sobą, a ktoś a raczej coś jej to odebrało. Już nigdy nie spojrzy na swoich najbliższych, już nigdy nie zje swojego ulubionego dania, nie zaśmieje się ani nie zapłacze. Co musi czuć jej rodzina? Nie zazdroszczę panu Stilinskiemu.

-Peter – Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na mnie zaciekawiony.

-Gdybym kiedyś umarła, tęskniłbyś za mną?- zapytałam się cicho, Peter zmrużył swoje niebieskie oczy, powodując pojawienie się delikatnych zmarszczek wokół. Wstał i wytarł rękę o swoje dżinsowe spodnie pozostawiając na nich resztki ziemi.

-Nie.- Otworzyłam szeroko oczy a szczeka poleciała w dół, byłam zszokowana- nie takiej odpowiedzi oczekiwałam. Widząc moją minę - ryby wyjętej z wody, uśmiechnął się pod nosem, ale ten uśmiech był inny, brakowało w nim tej dziwnej drapieżności jak to zazwyczaj bywa - był czuły. Peter podszedł do mnie spokojnym krokiem i złapał moją twarz oburącz kciukiem kręcąc małe kółeczka na mojej skórze, jego dotyk był delikatny jakby bał się, że pod większym naciskiem pęknę jak porcelana, a jego spojrzenie, które spoczęło chyba na każdym skrawku mojej twarzy było inne, gorące niczym ogień, aż zaparło mi dech w piersiach.

-Bo za nic w świecie nie pozwoliłbym ci umrzeć. Już raz ludzie na których mi zależało umarli i przyznaję sam przed sobą że źle to zniosłem, cholernie źle -nie chcę raz jeszcze czuć tej pustki którą sobą wypełniłaś Rose. Już raz omal cię nie straciłem, nie mogę, nie chcę, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Gdybyś umarła ja umarłbym razem z tobą. Obronię cię Rose, obiecuje nawet jeśli musiałbym poświęcić wszystko, a ci którzy próbowaliby cię skrzywdzić, cóż wolałbym nie być na ich miejscu, bo spaliłbym ich serca - wszystko na czym im by zależało, bo tym właśnie dla mnie jesteś –wszystkim.- Po czym mnie pocałował. Jego usta były suche ale za to jakie ciepłe i to było dobre, ale jeszcze lepsze było to, jak ten żar rozchodził po każdym calu mojego ciała, płonęłam. Chwyciłam go za przód koszulki przyciągając jeszcze bliżej, chciałam czuć więcej. Chciałam więcej jego, skóry, zapachu, ciepła ust. Czuję jak się uśmiecha zadowolony tuż przy moich ustach, przez co nie mogę czuć jego własnych a tego teraz właśnie pragnęłam – drań, myślę. Po chwili odsunęliśmy się od siebie, oddychałam trochę szybciej a moje wargi delikatnie mrowiły.

-Znalazłeś coś?-

-I cały romantyzm, poszedł w diabły. A podobno to ja nie mam wyczucia – powiedział, odwracając się do mnie bokiem, wpatrywał się w pobliski las.

-Derek ma rację, to nie był człowiek. Tutaj umarła, ale musiała biec przez las, więc tam najprawdopodobniej to coś ją dopadło.

-Skąd wiesz?- pytam zaciekawiona, także zerkając w tamtą stronę. Mężczyzna łapię mnie za rękę i delikatnie przyciąga mnie do swojego boku wskazując wolną ręką las.

-Widzisz? Tamte gałęzie są połamane tak samo jak krzewy, ktoś musiał tutaj biec. Po drugie czuję z tamtego kierunku krew, jest jej niewiele więc pewnie się skaleczyła biegnąc – Właśnie w takich momentach, cieszę się że Peter jest z nami.

-Aha! Czyli co, trzeba iść do lasu - mówię i chcę ruszyć na przód, ale mocny uchwyt Peter uniemożliwia mi to. Obracam się i patrzę się pytająco na mężczyznę i na jego rękę owiniętą wokół mojego nadgarstka.

-Będzie lepiej jeśli poczekasz na mnie w samochodzie-

-Słucham?- Zaskoczył mnie.

-Wolałbym żebyś została w samochodzie, nie wiemy czy to jeszcze jest w lesie - Co? No chyba sobie jaja robi, przecież nie puszczę go tam samego.

-No chyba nie. Nie rób takiej miny Peter, sam przed chwilą mówiłeś że nie jesteśmy pewni czy to dalej jest w lesie. Więc nie ma innej opcji, idziemy tam razem- powiedziałam pewnym siebie głosem, Peter przeczesał dłonią swoje włosy, widziałam że nie podoba mu się moja decyzja.

-Dobra chodźmy, ale masz się mnie trzymać, rozumiemy? – Pokiwałam głową, Peter splótł nasze palce i weszliśmy do lasu w poszukiwaniu odpowiedzi.

W lesie było przyjemnie chłodno, cichy szum drzew i promienie słoneczne które łaskotały odsłoniętą skórę. Żyć nie umierać, gdyby nie jakaś dziwna istota która biega po lesie i morduje ludzi.

-Znalazłeś coś? – Poprawiłam uścisk na gałęzi, lewą nogą szukając jakiegoś podparcia, kawałek połamanej gałęzi będzie jak znalazł. Oprałam na nim nogę i wdrapałam się wyżej, usiadałam i spojrzałam w dół na Petera, który wychodził akurat z krzaków. Spojrzał w moim kierunku, nie był za bardzo zadowolony a z jego włosów wystawało kilka liści. Uśmiechnęłam się na ten widok.

-Nic, jakby rozpłynął się w powietrzu. Wiemy że gonił ją przez kawałek lasu, bo znaleźliśmy jej ślady, ale tego czegoś za cholerę. A ty widzisz cokolwiek? – Wyciągnęłam się i rozejrzałam po okolicy. To był dobry punkty obserwacyjny, było widać stąd kawał lasu i nawet fragment drogi na której zmarła ta biedna dziewczyna. Nic, totalnie nic. Zmarszczyłam brwi. To dziwne - odkąd weszliśmy do lasu nie słyszeliśmy ani śpiewu ptaków, ani żadnego innego zwierzęcia jakby ten las był ... wymarły. Nie podoba mi się to ani trochę. Ześlizgnęłam się z drzewa miękko lądując na ziemi, stanęłam przed Peterem i pokręciłam bezradnie głową. Mężczyzna westchnął przeciągle i podrapał się po brodzie która nosiła ślad kilkudniowego zarostu.

-Cóż nic tu po nas, wracajmy, to aż dziw że Derek jeszcze siedzi w domu a nie buszuje po krzakach – Powiedział Peter i ruszył w stronę drogi gdzie zostawiliśmy samochód. On nic nie zauważył? Zdziwiona przekrzywiłam głowę po czym wzruszyłam ramionami i niepewnym krokiem ruszyłam za nim, a coraz większy niepokój krążył gdzieś z tyłu mojej głowy. Im dłużej szliśmy tym było gorzej. Krzaki i gałęzie smyrgały mnie po odkrytych ramionach a wiatr stał się porywisty. Otuliłam się ramionami i próbowałam dogonić Petera który z każdą chwilą był coraz dalej. Nagle wylądowałam na ziemi przegryzając sobie koniuszek języka. Jęknęłam żałośnie, podniosłam się na łokciach i obróciłam się na bok, spojrzałam do tyłu. Moja noga była zaplatana w korzeniach drzewa, najwyraźniej kiedy próbowałam dogonić Petera nie patrzyłam zbyt dokładnie pod nogi.

-Pete! Poczekaj na mnie, zaplatałam się!- krzyknęłam nawet się nie obracając, w ustach miałam metaliczny posmak. Próbowałam wyszarpnąć nogę ale korzenie była zbyt poplątane i mocno owinięte wokół mojej kostki. Obróciłam się na plecy i wtedy to zobaczyłam. Przyczajone za drzewami, straszne czerwone ślepia które wyrażały żądze krwi i długie czarne palce, które były niczym mgła zaciśnięte wokół pnia. Czułam że z każdą chwilą coraz trudniej było mi złapać powietrze a serce biło oszalałe ze strachu. To coś też mnie zauważyło bo ruszyło w moim kierunku. Próbowałam z całych sił wyplatać się z tej cholernej pułapki, ciągnęłam, kopałam ale to na nic, noga została tam gdzie była a to coś było coraz bliżej i coraz gorzej się czułam. To nie jest zwykła panika, czy właśnie tak czuła się tamta dziewczyna? Po moich policzkach potoczyły się łzy. Błagam nie chce tak umierać! Szarpnęłam nogą po raz kolejny, nic ... Zaczęłam z całych sił kopać w te przeklęte korzenie. To było coraz bliżej, przerażona zamknęłam oczy.

-Rose! Do cholery uspokój się ! – Zaskoczona otworzyłam oczy i zobaczyłam niebieskie oczy Patera, który mocno trzymał moje ręce jak najdalej od siebie. Miał szramę na prawym policzku i rozciętą wargę. Ja to zrobiłam? Widząc że już mniej więcej wszystko ze mną dobrze, Peter puścił moje ręce i opadł na siedzenie. Rozejrzałam się, byliśmy w samochodzie, który stał włączony na poboczu.

-Co to było do cholery Rose?! – zagrzmiał Peter, patrząc się na mnie zaniepokojony. Pokręciłam głową a na wspomnienie niedawnego snu, wizji czy czym do było do cholery łzy stanęły mi w oczach.

-Niech to ... Rose nie płacz, wszystko jest już dobrze – powiedział po czym przyciągnął mnie do siebie, schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi a on objął mnie uspakajająco głaszcząc mnie po plecach.

Nie prawda, nic nie jest dobrze. Coś się ze mną dzieje a ja nie mam bladego pojęcia co! Nie dość, że zraniłam Petera to mam jakieś dziwne sny na jawie, to zdecydowanie nie jest normalne. A gdyby to nie był Peter, tylko na przykład Alison? Albo zwykły człowiek? Zaszlochałam cichutko jeszcze mocniej wtulając się w Petera.

Nic nie będzie dobrze.

Po chwili uspokoiłam się i odsunęłam się od niego wycierając sobie policzki.

-Nie wiem co się stało –

-Jak to nie wiesz? – Pyta się, cichy szum samochodu pozwala mi na zebranie myśli.

-Ja... To znaczy my weszliśmy do lasu wy poszukiwaniu jakiekolwiek wskazówki. Nic nie znaleźliśmy, ale mi coś nie pasowało... odkąd weszliśmy do lasu nie widziałam żywej duszy. Wracaliśmy, potknęłam się i upadłam, okazało się że moja noga zaplatała się w korzenie i kiedy próbowałam się uwolnić bo ty gdzieś zniknąłeś ... Wtedy to się pojawiło. Czerwone ślepia i czarna mgła wokół niego jakby to było jego ciało... ja ... Kiedy go zobaczyłam poczułam, niewyobrażalny strach Peter. Jakbym od samego strachu ...-

-Mogłabyś umrzeć – dokończył, kiwnęłam smętnie głową. Milczeliśmy, ja wpatrzona w swoje dłonie a Peter spoglądał zamyślony na mnie, doskonale czułam jego wzrok na sobie.

-Nie weszliśmy do lasu Rose, faktycznie mieliśmy taki zamiar ale zadzwonił Derek, że razem z Lydią znaleźli jakiś trop po drugiej stronie lasu. Wsiedliśmy więc do samochodu i mieliśmy wrócić do domu. Zasnęłaś, a potem zaczęłaś dziwnie się zachowywać, płakałaś i krzyczałaś, nie wspominając o tym że zaczęłaś kopać i drapać. Prawie wjechaliśmy w drzewo Rose- Nie wiedziałam co powiedzieć, nerwowo przegryzłam swoją dolną wargę.

-Przepraszam Pete –

-Nie przepraszaj Rose, trzeba coś zrobić z tymi twoimi ..."snami". Bo stają się niebezpieczne dla ciebie. I dla osób wkoło mnie, pomyślałam gorzko ale milczałam, pokiwałam głową i zapięłam pasy.

-Wracajmy do domu - poprosiłam cicho, Peter przez chwilę przyglądał mi się zmartwiony, ale jakoś nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Odpalił samochód i wjechaliśmy na drogę. Po około 15 minutach byliśmy już pod domem. Peter zaparkował i wysiedliśmy z samochodu, przez całą drogę milczeliśmy. Nie miałam ochoty na rozmowy a Peter to uszanował, nie podobało mu się to, wolałby jak najszybciej znaleźć odpowiedź na to co się ze mną dzieje ale dał mi czas. Jestem mu naprawdę wdzięczna. Pozostała tylko jedna rzecz. Zatrzymałam się przed drzwiami, klucz wsadziłam do zamka ale go nie przekręciłam.

-Peter proszę nie mów pozostałym o tym co się dzieje –

-Dlaczego?- zapytał krzyżując ręce na piersi. Ponieważ przywykłam do tego że z każdym problemem radzę sobie sama?

-Po prostu do póki nie wiemy co się dzieje, nie ma sensu wzbudzać paniki - patrzył się na mnie podejrzliwie spod przymkniętych powiek zastanawiając się.

-Dobrze ale jutro RAZEM idziemy do Deatona – Uśmiechnęłam się w duchu.

-Okej- Przekręciłam zamek otwierając drzwi, jak na prawdziwego dżentelmena Peter przepuścił mnie przodem. Weszliśmy od razu do salonu, czułam się padnięta i nie marzyłam o niczym innym tylko by odpocząć z Peterem na kanapie oglądając serial.

-Możesz mi to wyjaśnić?- Stanęłam jak wryta w miejscu, każdego bym się spodziewała ale nie jej.

-Mamo?- Peter stanął za mną, zerkał to na mnie, to na moją matkę, pochylił się w moją stronę starając się uniknąć spojrzenia, które ciskało gromami w jego stronę i zapytał się cicho.

-W skali 0 do 10, jak bardzo mam się bać?-

-Zdecydowanie pełna 10 –powiedziałam, widząc twarde i rozgniewane spojrzenie swojej matki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top