Rozdział 32 - Ślubuję na Twoje ręce...

Tomek stał na rozdrożach jaśniejącego szlaku. Plecy smagało mu westchnienie pełne gorąca, a twarz głaskał rześki, jakby wiosenny wiatr. Obok niego tkwiła niezłomna Nadzieja. Ból, Strach, Nienawiść – oni go porzucili, niewdzięcznicy.

Lecz, cóż ja mówię, sama go zostawiłam. Nie byłam mu już potrzebna. Miał przecież ją...
Wychyliła się zza jasności, jak zza rogu ulicy i machnęła do niego ręką. Na jej ciele nie było już żadnych ran, a piękne, kasztanowe włosy sięgały aż do kostek. Oczy znów miała pełne ciepła i dobra. A on?

On wyzbył się krwi, która spływała po jego twarzy. Opuściła go wraz ze Smutkiem i Śmiercią. Bo było coś ponad nich. Była wieczność.
Wzniósł szare oczy ku nadchodzącej Jagodzie. Tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki... Już, już!
Ach, padła mu w ramiona, całując siarczyście w policzki, zaplatając dłonie na jego karku, rzucając błyskające jak gwiazdy spojrzenia. Tulił ją do siebie jak zgubioną perłę, przyciskał do miejsca, gdzie kiedyś tkwiło serce i czuł, że w końcu jest przy nim, że będzie, że kocha. Zerknęła na niego i dłonią pogładziła go po policzku.
– Czekałam na ciebie... – wyszeptała, a echo jej słów odbiło się od całego wszechświata, który przysłuchiwał się ich pierwszej rozmowie. – Tak długo czekałam... I jesteś...
– Przepraszam... – Coś jego duszę ciągnęło ku temu żarowi, co pazurami wbijał się w kręgosłup. – Jagódko, przepraszam... Wiem, że my... że ostatni raz widzę ciebie...
– Kto sobie życie odbiera na ziemi, ten na życie w Niebie też poczekać musi. – Otarła łzę, która spływała po jego policzku. – Jestem cierpliwa, Tomek. Naprawdę... – Uniosła rękaw białej szaty i pokazała mu numer, który zniknął sekundę później. – Tyle się wyczekałam i jestem. Ty też będziesz. Tylko musisz poczekać... – Ucałowała czule jego usta i wskazała na palenisko gdzieś w dole. – Lecz nie tam, nie tam. – Przeniosła wzrok na pustynię, gdzieniegdzie usianą drzewami czy roślinnością. – Tu czekaj na mnie, aż przyjdę po ciebie z zielonych pastwisk i kwietnych łąk. Czekaj na mnie, aż klucz ci przyniosę do innego domu, niż ten twój na Tamce. Czekaj, Tomek...
– Czekam... – Puścił jej dłoń i spojrzeniem pożegnał dziewczynę. Nadzieja położyła mu rękę na ramieniu. Była przy nim. I to wystarczy...

***

Ten grudzień był wyjątkowo zimny i deszczowy. Rok 1943 zmazywał z siebie ofiarę młodej krwi i przygotowywał oblicze swego dziecka na coś zupełnie nowego. I gorszego.
Krople deszczu spływały po oknach domu na Tamce. Siedząca za nimi Berenika patrzyła smętnie na szary świat i kręcąc włosy na palcu rozmyślała. Pani Klara, jej matka, tkwiła obok z niedokończonym od wielu miesięcy haftem i bez celu wpatrywała się w ścianę, jakby próbując wyczytać z niej jakieś radosne wieści. Ich jednak nie było...

Cała ta radość, którą dzieci miały w sobie znikała. Jedynie Miłek wesoło brykał po mieszkaniu, co raz goniąc włóczkę czy tarzając się po dywanie. A Berka?
Berka już niedługo miała mieć siedemnaście lat, lecz czuła, jakby niosła na swych barkach co najmniej czterdzieści krzyżyków. Naznaczona cierpieniem, stratą, obdarta z nadziei, stała się z Berki Bereniką, tracącą gdzieś swoją hardość ducha i uśmiech.

Tęskniła. Tęskniła za dniami, gdy razem z Wojtkiem śmiali się w ich „domu". Marzyła, że znów wróci ze szkoły i zastanie ojca czytającego gazetę, Jagodę przy pianinie i matkę robiącą ciasto. Ale wtedy nie pieczono już ciast, nie grano na pianinie. I tylko czytano gazety, choć one chyba wcale nie chciały być czytane.

Zsunęła się na ziemię i powoli przeszła do swojego pokoju. Uchyliła okno i zerknęła na nieco zniszczony koszyczek. Jakże dawno go nie używała... Czas zdążył się nim zabawić i wieko już odpadało, a niektóre części zaczęły się kruszyć. Nagryzmoliła coś na kartce i rzuciła w sąsiednią szybę guziczkiem.
Okno drgnęło żałośnie i wyłonił się zza niego Cień. Cień oczy miał fioletowe, skórę trupią i twarz zapadłą. Jedyne, co zeń pozostało, to lśniące jesienią włosy i delikatny uśmiech, który wkradł się na jej widok do jego serca.
– Czego chcesz, fajtłapo? – zapytał, opierając się na parapecie i zerkając w dół. Ulica była prawie pusta, pokryta tylko rozmoczonym śniegiem i piachem.
– Chodźmy na spacer – wyszeptała, a wiatr zaniósł te słowa do jego uszu. Wytarł twarz rękawem i pokiwał głową.

Po chwili zbiegli oboje na podwórze i przez chwilę stali naprzeciw siebie, zerkając tylko, czy aby ustoją. Zamkowski trzymał w dłoniach jakiś pakunek, zaś Pawlusowa tuliła do siebie małe zawiniątko. Chłopak uśmiechnął się znów niemrawo i wyciągnął do niej dłoń.
– Chodź ze mną – powiedział, lecz te słowa były tak ciche, że z trudem je usłyszałam. Podała mu wątłą dłoń i poszli razem w ten owiany smutkiem i śniegiem świat.

Chciałam dać im choć chwilkę radości w ten dzień Jego narodzenia. Wiem, ludzie myślą, że jestem zła, okrutna, beznadziejna, mściwa i żądna krwi. To prawda, jestem. Ale to podczas wizyty u mnie, niektórzy z nich uczą się mocniej kochać.

– Szesnastego grudnia pod Częstochową hitlerowcy rozstrzelali dwudziestu żołnierzy Armii Ludowej i Armii Krajowej za sabotaż w hucie Raków. – rzekł po dłużej chwili Wojtek. – Ładny prezent nam przyszykowali na święta, prawda? – Zaśmiał się cynicznie. Wyprawny z emocji kpił ze Śmierci. A ona nie była zbyt żartobliwa.
– Nie mów o tym – poprosiła Karmelkowa, chwytając go mocniej za rękę. Ciepło od niej emanujące otuliło go i sprawiło, że przez moment czuł, że jest dobrze. Podświadomie chciał, by właśnie tak było.

Z ludźmi tak to już jest, że czasami muszą sobie wmówić, że będzie lepiej. Wtedy tak bardzo nie płaczą. A ci z 1943 roku mieli skłonność do łez.
– Zatrzymajmy się tu. – Wskazał palcem na zniszczone drzwi, prowadzące do bocznych budynków starego kościoła na Starówce. Podszedł do nich i wyjął z kieszeni klucz. Przekręcił go w zamku i pchnął wytarte drewno.

Gdy weszli do środka w powietrzu unosił się kurz. Dziewczynka kaszlnęła, machając przy tym rękami przed twarzą. Harcerz śmiało podszedł do następnych drzwi w korytarzu i przystanął.
– Co tu jest? – zapytała zdziwiona Berka, kaszląc przy tym od pyłu.
– Jak to co? Nie pamiętasz? – Nie krył zdumienia. – To nasza harcówka, Beruś! Nasza harcówka... – Uśmiechnął się ponownie i otworzył szerzej drzwi do pomieszczenia.

W środku stało kilka stołów, porozrzucane krzesła. Szafa nie miała lewego skrzydła, a żarówka w lampce pękła. Na podłodze walały się kartki, kawałki hitlerowskich flag, jakieś fragmenty stempli. Ze ściany odpadał tynk, za którym kryła się wyblakła lilijka i słowa przyrzeczenia.
„Ślubuję na Twoje ręce..."– przeczytała harcerka, dotykając zgrabiałą dłonią wytartych słów. Wojtek stanął przy niej i wpatrywał się w te słowa z taką mocą, jakby dotykały one jego serca.
– Przysięgałaś? – spytał szeptem. Popatrzyła na niego.
– Nigdy nie miałam okazji – odparła smutno. Wojtek pogładził ją po policzku i wytarł samotną łzę, która po nim spłynęła.
– To teraz masz. No, uśmiechnij się, koniec tego smutku! – Szarpnął za hitlerowską flagę, która przyczepiła się do krawędzi krzesła. Przerwał ją na pół i odrzucił hen swastykę. Położył resztki czerwieni na stole i na górze poukładał nieco szarawo – żółte kartki.

Wytrzepał koszulę, po czym zerknął do szafy. Gdy ją otworzył, coś w sercu zakłuło go bardzo, jednak nie dał tego po sobie poznać. Wciągnął na głowę nieco zniszczoną rogatywkę i westchnął. Ach, Rudy, ty rozstrzepańcu, pilnuj się swoich rzeczy!

Berenika spojrzała na niego z pytaniem w oczach.
– Jednak po coś się robiło te stopnie. – Zaśmiał się. – Druhna Berenika Pawlus, baczność! Do przysięgi!
Zaskoczona dziewczyna uniosła posłusznie dłoń i przeszyła go błękitnym spojrzeniem.
– Ślubuję na Twoje ręce pełnić służbę w Szarych Szeregach, tajemnic organizacyjnych dochować, do rozkazów służbowych się stosować, nie cofnąć się przed ofiarą życia. – wypowiedział te słowa z taką czcią, jakby odnawiał przyrzeczenia chrzcielne. Ruda powtórzyła je z powagą w głosie i opuściła rękę. Jej serce biło jak oszalałe, w głowie kłębiła się masa myśli. Była szczęśliwa, w końcu czuła, że jej harcerska chusta jeszcze nie wyblakła.

Padła Wojtkowi w ramiona i wtedy zauważyła coś w kącie harcówki. Odsunęła się natychmiast i podbiegła w tamto miejsce. W rogu, przykryty kurzem i jakimiś sznurkami leżał czarny beret. Dziewczyna uniosła go i przytuliła do piersi. Wciąż pachniał kwiatami, tak jak...
– Kasiu... – Jej głos zadrżał lekko. – Drusiu...
Wojtek zdjął rogatywkę i wziął od przyjaciółki nakrycie głowy dla dziewcząt. Wziął obie te rzeczy i włożył do torby. Spojrzał na Karmelkową i pokiwał głową, jakby odgadując jej myśli.

Pospieszyli nad Wisłę, smagani po policzkach srogim wiatrem i szalejącą śnieżycą. Piasek stwardniał i pokrył się szronem, a zarośla, gdzie niegdyś znaleźli Miłka zostały całkiem podeptane. Pawlusowa otuliła się szczelniej szalikiem.
– Co chcesz zrobić, głuptasie? – Kręciła włosy na paluszku.
– Pożegnać ich, druhno. – Uniósł z uśmiechem brwi, po czym wyjął rogatywkę i beret z torby i ułożył na wodzie. Przez chwilę unosiły się na powierzchni, jednak po chwili zatonęły w mroźnych odmętach.
– Czuwajcie! – Zasalutował, patrząc na Berkę. – Ty też możesz. By pamiętać nie musisz mieć krzyża.

Przygryzła wargi i spojrzała na Wisłę, po czym sięgnęła za pazuchę i wyjęła swój pakuneczek.
– To dla ciebie. – Podała mu. – Z okazji świąt.
Chłopak przełknął ślinę, po czym sięgnął raz jeszcze do torby i wyjął zeń paczkę. Zdmuchnął z niej śnieg, który zdążył nań napadać i wręczył przyjaciółce.
– Na trzy cztery? – Rozpromieniła się.
– Trzy cztery! – krzyknął, lecz na tyle cicho, że dźwięk ten usłyszały tylko kaczki, siedzące w szuwarach.

Dzieciaki rozerwały szary papier i ich oczom ukazały się dwa przedmioty. Berka trzymała na kolanach książkę, a Wojtek płaski, metalowy okrąg.
– Otwórz – poprosiła. Podważył więc wieko i po chwili jego spojrzenie skupiło się na fotografii, przedstawiającej ich dwójkę, gdy mieli trzynaście lat. Zdjęcie to zrobił jego brat, zaraz przed tym, jak poleciał na zbiórkę. Berka włosy miała wtedy krótsze i bardziej kręcone, a Wojtek minę hardą i radosną.

Rozpromienił się na wspomnienie tamtej chwili i zerknął na Berusię. Otworzyła okładkę i patrzyła na rząd równych liter, zapisanych czarnym atramentem. Na każdej stronie znajdował się rysunek wykonany ołówkiem.

– Sam to zrobiłeś? – Uniosła oczy i wpatrzyła się w niego z zachwytem.
– Sam. – Wypiął dumnie pierś. – Przeczytaj. – Usiadł obok niej i otulił ją szczelniej płaszczem. Berka położyła mu głowę na ramieniu i skupiła się na pierwszej stronie.

„To było lato jeszcze przed wojną. Słońce ogrzewało kwitnącą od wieków łąkę, na której zieleniły się kwiaty. Drzewa pachniały świeżymi owocami, a wiatr tańczył wokoło nich do znanej tylko sobie melodii.
Wśród tych roślinnych piękności siedziała ona, dziewczyna z płonącego miasta, z kraju cieni, gdzie gwiazdy nie chciały wbiegać na nieboskłon.
Delikatnymi dłońmi plotła miodne warkocze i jasnym spojrzeniem ogarniała świat. Bo wtedy świat był piękny, pomalowany radosnymi barwami. Nikt go nie starł, nie zaczął szkicować od nowa.
Bo ona była światem, a on zamykał się w jej oczach."

– Ach, Wojtuś, jakie to jest piękne! – Wyrzuciła ręce w górę w geście euforii. – O kim to, powiedz!
– Nie znasz, nie znasz, mała zazdrośnico. – Połaskotał ją. – Na pewno milsza od ciebie.
– Ależ ja jestem aniołem, Wojtusiu, nie zaprzeczysz chyba. – Zatrzepotała rzęsami i roześmiała się do rozpuku.
– Z piekła chyba. – Potargał jej włosy i ucałował w czoło. – Ale w końcu jesteśmy w piekle, więc takie są tu anioły.
– Ponuraku, bo cię w Wiśle utopię! – Prysnęła mu zimną wodą w twarz. Kaszlnął kilka razy i uśmiechnął się.

***

1 lutego 1944 roku.
Pani Klara zdjęła z czoła syna mokrą ściereczkę i przyłożyła doń dłoń. Znów rozpalone, niech to szlag!
Wojtek chorował przewlekle od początku roku. Pokasływał, katar ciekł mu z nosa i dwa razy kończył już z zapaleniem płuc.
Dziś wyjątkowo ubolewał nad tym, że nie wzięto go na zamach przeciwko Kutscherze. Wściekły na samego siebie tkwił w zimnym mieszkaniu, obrażony na cały świat i pragnący w końcu iść i wypełnić to, co kazał mu Rudy. Żeby służyć tej upadłej Polsce. Ale jak tu służyć, gdy się leży w łóżku?! To chyba nie jest zbyt męskie, prawda?

Jedynym plusem tej choroby było to, że całe dnie mógł spędzać na czytaniu książek ojca i na rozmowach z Berką, która przychodziła do niego codziennie, przynosiła Miłka, czytała mu i po prostu była. Cieszył się, że jest przy nim. Bo tak wiele dawał mu ta świadomość, że ktoś myśli jak on, że czuje tak samo. To było tak piękne...

Miłość ta, trwająca od pięciu lat kwitła w nim coraz bardziej. Za każdym razem chciał jej wyznawać, że kocha, że kochał i że zawsze będzie ją kochać. Patrzył w jej siedemnastoletnie oczy i widział tam wszystko to, czego potrzebował.
Siedząc tak podczas akcji w domu uznał, że wyzna jej wszystko, gdy w sierpniu zabierze ją na wieś. Może wtedy mu uwierzy, może powie, że ona też...
– Jak się dziś czuje mój dzielny pacjent? – wpadła do mieszkania z kotem na rękach i listkiem we włosach. Zamkowski uśmiechnął się, bo właśnie cały świat przyszedł go odwiedzić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top