Rozdział 4. Początek
— Miałeś być wcześniej. Nie taka była umowa. — posłałam bratu niezadowolone spojrzenie, jedną ręką otwierając mu drzwi, a drugą próbując ubrać sportowego buta.
— Wybacz, ale miałem w mieście do załatwienia parę spraw.
Demon ostrożnie zamknął za sobą drzwi, ze spokojem wymalowanym na twarzy przyglądając się moim poczynaniom. Gdy w końcu udało mi się ubrać obuwie, westchnęłam zrezygnowana, ponieważ nie miałam ani siły, ani czasu na sprzeczki. Moje życie w przeciągu dwudziestu czterech godzin wywróciło się do góry nogami i to dosłownie, postanowiło się szczerze na mnie wyjebać. Odgarnęłam z twarzy niesforne kosmyki moich włosów, krzyżując spojrzenie z moim bratem.
— Sprawy? Tutaj w Denver? — zapytałam, używając do tego ironicznego tonu. — Mam rozumieć, że urzędowe? — dodałam z pogardą.
Ruszyłam w kierunku kuchni, zostawiając Demona bez słowa. Słyszałam za sobą jego kroki to jak powoli skrada się do salonu. Wiedziałam, że był ciekawy co z jego kolegą. Przez telefon ograniczyłam się tylko do krótkich informacji, które miały mu przekazać, że żyję i jest w porządku. Jak na warunki i stan w jakim był Harry, to uważałam, że jest w porządku. Liczyłam tylko, że Demon zjawi się w moim mieszkaniu zdecydowanie szybciej, a ja będę mogła go poinstruować, jak powinien obchodzić się ze swoim rannym kolegą. Zgarnęłam z wyspy kuchennej termos z parująca kawą, wciskając na głowę czapkę z daszkiem, która chociaż trochę ujarzmi moje włosy, ponieważ dziś postanowiły żyć według własnych zasad. Zabrałam kluczę z wieszaka, jednocześnie przewieszając torbę przez ramię, w tym samym momencie do kuchni wszedł Demon, rozglądając z ciekawością w oczach.
— To wszystko Twoje? — zapytał, wsuwając dłonie do kieszeni jeansów.
Minęło pięć lat odkąd widzieliśmy się ostatni raz, a on wciąż zachowywał się i ubierał dokładnie tak samo, jak kiedyś. Wciąż miał ten przeklęty kolczyk w brwiach i zacięty wyraz wymalowany na twarzy. Nosił dopasowane jeansy, czarne t-shirty, choć dzisiaj jak widać postanowił ubrać na to koszulę w cienką kratę, podwijając rękawy zaraz przy łokciach. Delikatnie kołysał się na palcach, na dłużej zatrzymując wzrok w miejscu, gdzie kilka godzin temu w nerwach postanowiłam rozwalić butelkę z alkoholem. Całe szczęście potrzebowałam dzisiaj zajęcia, przy którym nie musiałam myśleć, o tym co aktualnie się działo.
— Słuchaj Demon spieszy mi się, a Ty miałeś być wcześniej. Tak się umawialiśmy, więc darujmy sobie rozmowę na temat tego dlaczego tu mieszkam i skąd miałam na to pieniądze. Oboje wiemy, że żadnego z nas ta rozmowa nie interesuje. Ja mam swoje sprawy i jak już zauważyłam, Ty też masz swoje. — zaczęłam, od samego początku stawiając na dystans. Czy go zaskoczyłam? Możliwe, że tak, ponieważ jego brew automatycznie powędrowała do góry, a jego oczy ciskały we mnie ogromnym znakiem zapytania. Pomogłam mu. Uratowałam jego kolegę. Byliśmy kwita. Teraz tylko musiałam dopilnować, aby Harry doszedł do siebie, a nasze drogi po wszystkim się rozejdą. — Szczerze mówiąc już nie mogę się doczekać, kiedy nasze drogi się rozejdą, a ja będę mogła żyć własnym życiem. I jeżeli tego nie wiesz, nie jestem już Delilah Rogers, tylko Rosaną Marin, także przekaż to też swojemu serdecznemu koledze, jak się obudzi.
— Dobrze spokojnie, wyluzuj Li... Rosano. — odchrząknął, a ja posłałam mu ostrzegawcze spojrzenie. Wyciągnął dłonie z kieszeni, a następnie uniósł je w geście poddania. — Po prostu, nie widzieliśmy się tak długo, chciałem wiedzieć, co u Ciebie. Wczoraj wszyscy byliśmy w emocjach. Dziękuję, że nam pomogłaś i po prostu... dobrze Cię znowu widzieć.
Skinęłam tylko głową, darując sobie komentowanie jego wypowiedzi. Może kiedyś byłam inna i to do mnie musiało należeć ostatnie zdanie, teraz... teraz żyłam według nowych zasad. Potrafiłam sobie odpuścić tę zbędną wymianę zdań.
— Okej, więc tak Harry na razie czuję się dobrze. Proszę podawaj mu, co jakiś czas wody, ponieważ lepiej będzie, jak nie będzie się nadwyrężał, a każdy ruch sprawia mu ból. I nie, nie przesadzam. Lepiej żeby szwy się zagoiły, chyba oboje chcemy żeby doszło do tego jak najszybciej. — mówiłam szybko, nie pozwalając dojść Demonowi do słowa, chociaż widziałam, że kilkukrotnie otwierał usta, a po chwili je zamykał. — Gdyby coś w szafce nad zlewem są leki przeciwbólowe, jakby ich potrzebował to wiesz już gdzie są. Lodówka jest w miarę zaopatrzona, także możecie coś zjeść. Czy masz rzeczy dla Harry'ego? — zapytałam, wpatrując się w brata, ponieważ nigdzie nie widziałam żadnej torby, a po kąpieli podarowałam Harry'emu swoje największe dresy, które o dziwo udało mu się wcisnąć na jego wąskie biodra.
— Nie. — zanim jednak mu przerwałam, dodał pospiesznie. — Ale Niall już tu jedzie. Miał coś do załatwienia.
— Niall? — zapytałam, marszcząc przy tym brwi. — Nie przypominam sobie, żebym kogoś takiego znała. Wiesz mieszkam tu, wolałabym, żeby jak najmniej osób o tym wiedziało, nie chce mieć ludzi Castello pod drzwiami.
— Niall to ten blondyn, który był tu wczoraj. — wyjaśnił, a następnie dłonią przejechał po włosach. — Masz moje słowo, że nikt oprócz nas nie dowie się, że tutaj mieszkasz.
Ponownie tego dnia przytaknęłam głową. Ruszyłam przed siebie, wymijając Demona, który bez zastanowienia poszedł za mną. Zatrzymałam się w wejściu do salonu, delikatnie pukając o futrynę drzwi. Mimo, że byłam u siebie, a Harry był moim nieproszonym gościem, to jednak uważałam, że wypada powiadomić, go o mojej obecności. Usłyszałam jak od kaszluje cicho, a jego głowa z kędzierzawymi włosami lekko wychyla się zza kanapy.
Podeszłam bliżej, tak aby mógł mnie zobaczyć. Delikatnie zadarł głowę, a gdy zobaczył, że to ja opadł na poduszki.
— Ja wychodzę do szpitala, a Ty słuchaj się Demona. — oznajmiłam spokojnie.
Od momentu, gdy udzieliłam mu pomocy podczas kąpieli, żadne z nas już więcej się do siebie nie odezwało. Jedynie, co godzinę upewniałam się, czy wszystko z nim w porządku.
— Tak jest pani doktor. — odpowiedział drwiąco.
Ponownie tego dnia nie zamierzałam komentować słów skierowanych do mojej osoby. Zamiast tego przewróciłam oczami, poprawiając ramiączko szmacianej torby. Wymamrotałam pod nosem ledwo słyszalne "okej", wymijając brata, który cały czas stał w przejściu.
— Słyszałeś, masz się mnie słuchać stary.
— Może i słuchać muszę, ale wiesz... — ciszę wypełnił nonszalancki głos Harry'ego — Ale to ona jest lekarzem, nie Ty. Nie zaufałbym Ci nawet za żadne pieniądze świata. Raz zaufałem i zobacz jak skończyłem.
Przelotnie spojrzałam na Demona, który podobnie jak ja, przewrócił oczami, machając mi niezobowiązująco na pożegnanie. Opuściłam dom, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ dobrze było móc oddychać świeżym powietrzem i móc korzystać z chwili tylko i wyłącznie dla siebie. Ostatnie godziny były dla mnie wyczerpujące, a mój organizm bardzo to odczuł. Pokonałam cztery stopnie, które prowadziły prosto na chodnik. Zaczęłam iść w kierunku auta, gdy usłyszałam jak ktoś z oddali do mnie krzyczy. Delikatnie zmarszczyłam nos, mrużąc przy tym oczy. Nie potrafiłam z nikim skojarzyć blondyna, który szedł w moją stronę z czarną torbą na ramieniu i papierową podkładką z kubkami kawy.
Zatrzymałam się przy swoim aucie, starym, czerwonym volvo. Otworzyłam je pilotem, wrzucając na siedzenie pasażera torbę.
— Hej, Delilah prawda?
Gwałtownie się wyprostowałam, krzyżując spojrzenie z nieznajomym blondynem. I gdy dokładniej mu się przyjrzałam, rozpoznałam w nim jednego z mężczyzn, którzy byli wczoraj w moim mieszkaniu. Na moje usta wkradł się delikatny uśmiech, bo mimo złości na mojego brata, nie zamierzałam wyżywać się na przypadkowych osobach. Prawdopodobnie stojący przede mną facet miał wiele za uszami, a nasze definicje dobra bardzo mocno się ze sobą rozbiegały, jednak wolałam nie myśleć nad tym, czym zajmował się po godzinach w swoim wolnym czasie. W końcu każde z nas miało swoje za uszami, prawda?
— Cześć. I tak i nie. — odwzajemniłam uśmiech chłopaka, który był o pół głowy ode mnie wyższy. — Jestem Rosana. — wyjaśniłam pospiesznie, nie wdając się w szczegóły — A Ty jesteś Niall prawda? Demon wspominał, że wpadniesz z rzeczami dla Harry'ego.
Blondyn przytaknął głową, opierając dłoń, o czerwone drzwi, mojego starego volvo. Błysnął w moją stronę szerokim uśmiechem, a w jego oczach mogłam dostrzec wyraźne iskierki zadowolenia. Był miły, bynajmniej na takiego wyglądał.
— Zgadza się, we własnej osobie Niall Horan. — wyszczerzył się jeszcze bardziej. Po kilku sekundach jego uśmiech zdecydowanie zgasł, a jego spojrzenie zmieniło się na zatroskane — Co z nim? Wyliże się z tego? — zapytał, a ja domyślałam się, że mówił o swoim rannym koledze, który przebywał w moim domu.
— Nie martw się, jest z nim dobrze. — oznajmiłam. — Jeszcze będziecie razem robić te wszystkie zapierające dech w piersiach rzeczy.
— Mmm... miło — zażartował, odpowiadając na sarkazm słyszalny w moim głosie. Delikatnie przygryzł wargę, przenosząc wzrok na papierową podkładkę, w której miał kubku z kawą. — No to ja już będę leciał. Kawa stygnie. Miło było. — odbił swoje ciało od czerwonych drzwi, a następnie zasalutował mi na pożegnanie, obdarzając mnie uśmiechem.
Pomachałam mu na pożegnanie, wsiadając do auta. Zacisnęłam dłonie na kierownicy, odprowadzając Niall'a wzrokiem, aż znalazł się na moim podjeździe, po czym zapukał do drzwi, które po kilku sekundach zostały otwarte, a on sam został zaproszony do środka. Westchnęłam przeciągle, odpychając od siebie wszystkie niechciane myśli. Nie mogłam pozwolić, aby myśli o całym tym bałaganie związanym z Castello przejęły kontrolę nad moimi emocjami. Musiałam skupić się na pracy i własnych obowiązkach. Ostrożnie wycofałam autem, uważając aby nie przerysować samochodu za mną. Cóż Niall wyglądał na miłego i porządnego faceta, z wyraźnym naciskiem na miłego i porządnego. Musiałam pamiętać, że wygląd w tym świecie był tylko złudzeniem. Jakiego Cię widzieli, za takiego Cię mieli. Mocniej zacisnęłam palce na kierownicy, czując wibracje pracującego silnika, potrząsnęłam głową, skupiając się w pełni na tu i teraz, dlatego nadusiłam przycisk radia, czekając aż ciszę w aucie wypełnią pierwsze dźwięki muzyki. Odrobinę zwolniłam, skanując przyciskiem aktualne stacje, pozwalając pierwszej losowej zająć moje rozbiegane myśli.
Gdy w końcu dotarłam do szpitala, zaparkowałam na tyłach parkingu, zatrzaskując za sobą drzwi. Przewiesiłam szmacianą torbę przez ramię, biorąc łyk kawy z termosu. Wyglądałam tak jak się czułam, dlatego miałam nadzieję, że nikt nie zauważy mojego kłamstwa w sprawie wczorajszej nieobecności.
Jesień w Denver zwykle bywała przyjemna, późne popołudnia są ciepłe jednak nie tak upalne jak latem. O tej porze roku drzewa zaczynają zmieniać kolor liści na odcienie złota i czerwieni, malowniczo wtapiając się w krajobraz miasta. Pokonałam odległość z parkingu do głównego wejścia w szpitalu, delektując się podczas tego krótkiego spaceru świeżym powietrzem. Sam szpital mieścił się w urokliwym miejscu, w pobliżu znajdował się dużych rozmiarów park z widocznymi w oddali górami. Wiele razy z tego parkingu miałam okazję podziwiać zachody słońca, którego pierwsze promienie delikatnie oświetlały kolorowe liście drzew. Mimo, że szpital w Denver w którym miałam staż należał do tych publicznych, to sama placówka należała do tych nowoczesnych instytucji medycznych. Sam budynek jest odremontowany, wyglądem przypominając nowe oraz nowoczesne szpitale prywatne. Pokonałam rząd stopni, wspinając się do głównych drzwi budynku. Pchnęłam ciężkie drzwi, przepuszczając w nich starszą kobietę, do której uśmiechnęłam się delikatnie. W późnych godzinach popołudniowych w szpitalu wciąż tętniło życie, korytarze były oblegane przez wchodzących i wychodzących pacjentów, oraz krążących między nimi personel medyczny. Wchodząc do środka od razu uderzył mnie mocny zapach środków do dezynfekcji, oraz leków.
Pospiesznie pokonałam zatłoczony korytarz, udając się do gabinetu pielęgniarek. Skręciłam razem z korytarzem, uprzejmie uśmiechając się do młodej dziewczyny, która siedziała w recepcji. Delikatnie pomachałam w jej kierunku, czmychając w kierunku kantorka. Pchnęłam białe drzwi, a moim oczom ukazało się prawie opustoszałe pomieszczenie. Na moje szczęście tylko Andy siedział przy biurku. Jadł czekoladowego batonika, czytając coś w podręczniku. Gdy tylko weszłam do środka, spojrzał na mnie, a na jego twarzy najpierw pojawił się szeroki uśmiech, który szybko został zastąpiony przez zdezorientowanie. Podciągnął rękaw szpitalnego kitla, sprawdzając na zegarek.
— Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Cię widzę, ale co do cholery Ty tu robisz? — zapytał, wciskając batona do ust. Posłałam w jego stronę przepraszający uśmiech, idąc w kierunku swojej szafki.
— Wczoraj źle się czułam, przegapiłam dyżur. — odpowiedziałam, wciskając klucz do zamka.
Postawiłam torbę na ławce, a ze środka szafki, wyciągnęłam swoje wygodne buty. Andy energicznie wstał z obrotowego krzesła, dosłownie wpadając między rząd szafek. Jego oczy były szeroko otwarte, a na twarzy malowało się ogromne zdziwienie. Odruchowo poprawił swoje blond włosy, nie kryjąc zaskoczenia.
— Że co proszę? Chyba się przesłyszałem, Ty opuściłaś dyżur? No way.
Przewróciłam oczami, jednak w odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami. Wsunęłam buty w których przyszłam do szafki, tak samo jak bluzę i torbę.
— Nie wierzę.
— To uwierz. — odpowiedziałam. Narzuciłam na plecy szpitalny kitel, pozbywając się dresowych spodni. Nie krępowałam się obecności Andy'ego. Oboje byliśmy na studiach lekarskich i tak samo jak musieliśmy być zaznajomieni z ciałem od środka, tak jego wygląd od zewnątrz nie powinien robić na nas żadnego wrażenia. Traktowałam Andy'ego jak brata i on doskonale o tym wiedział, dlatego nie widziałam problemu przebierania się przy nim. Wcisnęłam niedbale spodnie do środka szafki, odwracając się w kierunku przyjaciela. — Miałam gorszy dzień. Każdemu się zdarza.
— Nie? — usiadł na drewnianej ławce. — Tobie się to nie zdarza. Ty nie masz gorszych dni Marin. Jesteś pieprzonym robotem, który nigdy nie opuścił żadnych zajęć i zapieprza za pięciu na każdym nocnym dyżurze. Co takiego się odjebało, że Cię nie było?
Westchnęłam, opierając dłoń o biodro.
— A musiało coś się stać? Miałam gorszy dzień i tyle. — skrzyżowałam spojrzenie z blondynem, na co oboje unieśliśmy zaczepnie brew do góry. Nie wierzył mi, jego oczy uważnie skanowały moją twarz, doszukując się w niej luki, która choć odrobinę zdradziłaby to, że kłamałam. Jednak w kłamaniu byłam świetna. Od pięciu lat udawałam, że byłam kimś innym i jak widać do tej pory świetnie mi to wychodziło. — Przestań się tak na mnie patrzeć. — machnęłam dłonią w jego kierunku. Blondyn przewrócił oczami, nonszalancko opierając się o szafki za sobą. Wsunął dłonie do kieszeni kitla, wyciągając swoje blade i szczupłe nogi.
— Ale gdyby coś się działo, powiedziałabyś mi?
— Jasne. — odpowiedziałam, czując narastającą w gardle gule. — W końcu jesteśmy przyjaciółmi, no nie i codziennie oglądamy się w bieliźnie, no nie? — wyjrzałam z za szafki, poruszając zabawnie brwiami. Andy na moje zachowanie przewrócił tylko oczami, posyłając w moją stronę uśmiech, jednak jego oczy znów pozostawały smutne. — A Ty powiedziałbyś mi, gdyby coś się działo? — zapytałam, zakładając niebieskie spodnie.
— Myślisz, że to dla mnie? — upięłam włosy w wysokiego kucyka, wsuwkami poprawiając odstające włosy. Posłałam mu pytające spojrzenie, czekając aż się przede mną otworzy. — No wiesz szpital i medycyna.
— Andy jesteś synem lekarzy, dlaczego ma to nie być dla Ciebie? — zapytałam, zamykając drzwi szafki. Chłopak odchylił głowę, nerwowo przełykając ślinę.
— No właśnie może dlatego, że jestem synem lekarzy. Dzisiaj usłyszałem, że skoro noszę takie nazwisko powinienem wiedzieć więcej i robić zdecydowanie więcej, tak jakby... no wiesz... — westchnął. — Jakbym od dziecka miał mieć fach w ręku.
Westchnęłam siadając obok chłopaka. Położyłam dłoń na jego kolanie, uśmiechając się do niego przyjaźnie.
— No właśnie Van der Woodsen, dlaczego nie poszedłeś na łatwiznę i nie odbębniasz stażu u starych na oddziale? — szturchnęłam go delikatnie ramieniem, chcąc rozwiać tym niezobowiązującym gestem jego zły humor. Spojrzałam na chłopaka, krzyżując z nich spojrzenie. — Słuchaj przejebałeś czas układając klocki lego, jako pięciolatek. — zacisnęłam usta, próbując powstrzymać uśmiech cisnący mi się na twarz. Jednak gdy Andy parsknął rozbawiony, ja również to zrobiłam, pozwalając sobie na chwilę beztroski.
— Tak masz rację, powinienem wtedy asystować przy skomplikowanych operacjach.
— No na pewno, nie wiem, o czym Ty wtedy myślałeś. — zachichotałam.
Andy westchnął, przenosząc na mnie zaciekawione spojrzenie.
— A Ty? — spojrzałam na niego zaciekawiona i jednocześnie rozbawiona.
— Co ja?
— No o czym myślałaś, jak byłaś pięciolatką? Bawiłaś się plastikowym stetoskopem i wypisywałaś tabletki przeciwgorączkowe swoim lalkom? — zapytał, zabawnie poruszając brwiami. Chciałabym móc odpowiedzieć mu, że tak, że dziewczynka którą byłam codziennie rano dbała o swoje lalki, lecząc je plastikowym stetoskopem. Niestety rzeczywistość bywa okrutna, a ja jako pięcioletnia dziewczynka modliłam się w duchu, aby pijany lub naćpany wujek nie postanowili urządzić kolejnej awantury. Nie zamierzałam dzielić się tą przygnębiającą prawdą z Andy'm. Znał Rosanę Marin, dziewczynę, która za dziecka na pewno robiła te wszystkie czynności, o których mówił.
— Tak. Ja od zawsze wiedziałam. — dodałam, odchrząkując nerwowo. — Od zawsze wiedziałam, co jest mi przeznaczone.
*
Podkręciłam okular w mikroskopie, ustawiając jego odpowiednią ostrość. Chichotałam pod nosem, gdy Andy komentował swoje obserwacje w dość zabawny sposób. Oboje spędzaliśmy czas w laboratorium, w końcu byliśmy studentami, ktoś musiał wykonać tą nudną robotę. Szczerze mówiąc mi kompletnie nie przeszkadzał fakt, że zamiast opiekować się pacjentami, siedziałam w laboratorium razem z Andy i przeprowadzałam badania. Mogłam się wyciszyć i choć trochę odpocząć, no i oczywiście mogłam spędzić czas z przyjacielem, z którym ostatnio często się mijaliśmy. Tak długo nie byłam na popołudniowych zmianach, że już naprawdę zapomniałam, jak spokojne bywały dyżury w szpitalu. Odkąd wpadłam w wir nocnych dyżurów, żyłam w nieustannym pędzie. Naprawdę potrzebowałam resetu.
W pomieszczeniu, w którym przebywaliśmy panował półmrok, jedyne światło dawały lampki na biurku i podświetlenie mikroskopu.
— Jaki masz wynik?
— Dodatni. — mruknęłam, jeszcze raz upewniając się, czy to co widzę przez okular się zgadza.
— Ja też, to już dziesiąty dzisiaj. — westchnął, odkładając próbkę do odpowiedniego pojemnika. — Może wyskoczymy gdzieś w najbliższym czasie? Wiesz nie dzisiaj, ale ogólnie kiedyś? — zaproponował, a ja przytaknęłam głową. — Mam ochotę na jakieś meksykańskie żarcie, nachosy, tacosy i takie tam. — dodał nieco ciszej, skupiając swoją uwagę na badaniu.
— Tylko nie pij tequili. — zachichotałam, kątem oka dostrzegając jak Andy wysuwa w moją stronę środkowy palec.
— A Ty byś mogła w końcu trochę wypić i wyluzować. — odgryzł się, a ja przewróciłam oczami na jego słowa. Unikałam alkoholu i wszystkich używek. Bynajmniej starałam się. Oczywiście w chwilach słabości zdarzało mi się wypalić paczkę fajek lub wypić trochę alkoholu, gdy do mojej głowy napływały niechciane myśli, związane z dawnym życiem. — Właśnie zapomniałem Ci powiedzieć, wczoraj czekał tutaj na Ciebie jakiś koleś.
— Na mnie? — zapytałam, zaciekawiona przenosząc wzrok na Andy'ego.
— No na Ciebie, przecież nie na mnie. Brunet, brązowe oczy, wysoki.
— A był chociaż przystojny? — oparłam dłonie o blat, wychylając się w kierunku chłopaka. Andy uniósł oczy do góry, mierząc mnie pełnym politowania spojrzeniem.
— Nie wiem czy był przystojny. Może. Facet jak facet. — wzruszył ramionami, nachylając się nad mikroskopem. — Mówił coś, że jest tutaj jego kuzynka. Wiesz kto to może być? — zapytał, a ja nerwowo zacisnęłam usta. To musiał być Nick, tylko nie rozumiałam dlaczego szukał mnie w szpitalu zamiast do mnie napisać, miał mój numer.
— Tak. To stary znajomy. — odpowiedziałam, odchrząkując nerwowo.
Ponownie nachyliłam się nad mikroskopem, ciszę jaka panowała w pomieszczeniu, przerwał dźwięk wpisywanego kodu do laboratorium. Nie przerywałam swojej pracy, bo bardzo często bywało tak, że donosili świeże próbki, lub po prostu ktoś mógł do nas dołączyć. W skupieniu notowałam wynik, odbijając na kartce pieczątkę szpitala.
— Van der Woodsen, co tu jeszcze robisz? — Amanda weszła do środka, podchodząc do długiego blatu ze stanowiskami. Andy przewrócił oczami, przelotnie spoglądając w moją stronę, a następnie przeniósł wzrok na tarczę zegara, wiszącego za moimi plecami. — Już od godziny trwa zmiana nocna.
— Cholera już po dziesiątej. — zauważył, spoglądając na pielęgniarkę — Ale jak widać siedzę po godzinach. — odpowiedział. Andy był osobą, która nie bała sprzeciwić się pielęgniarkom, czy wdać się z nimi w dyskusję. Jedynie przejmował się słowami ordynatora lub lekarzy.
Amanda westchnęła, a następnie wsunęła dłonie do kieszeni białego kitla.
— To zostaniesz jeszcze dłużej, przyda nam się każda pomoc. Dostaliśmy wezwanie, wszystkie karetki wyjechały do centrum.
Odwróciłam się w kierunku Amandy, nerwowo przełykając ślinę. Ukradkiem spojrzałam na Andy'ego. Na jego twarzy mogłam dostrzec iskierkę ekscytacji.
— Jak to wszystkie karetki wyjechały do centrum? — mruknęłam, odsuwając się od stanowiska.
— Strzelanina pod klubem. Jedzie do nas sporo rannych. — lawirowała wzrokiem między naszą dwójką. — Także zbierajcie się.
Oboje wstaliśmy z miejsc, a ja zanim wyłączyłam światło od mikroskopu odezwałam się.
— Wiesz może Amando pod jakim klubem była ta strzelanina?
— A bo ja wiem, dzieciarnia ma za dużo wolnego czasu to potem dzieją się takie rzeczy. — prychnęła, a ja zacisnęłam usta.
To nie wróżyło niczego dobrego, a wręcz przeciwnie. W Denver nie dochodziło do masowych strzelanin, raczej to miasto uchodziło za względnie spokojne z minimalnym procentem przestępczości. Gdy tylko opuściliśmy laboratorium, od razu uderzyło we mnie uczucie niepokoju. Ta strzelanina nie mogła wydarzyć się bez przyczyny. Takie sytuacje nie działy się w tym mieście i koniec kropka. Kiedy dotarliśmy na główny korytarz, czekając na przyjazd karetek serce waliło mi jak oszalałe. Wcisnęłam na dłonie jednorazowe rękawiczki, nerwowo przygryzając dolną wargę. Ukradkiem zerkałam na Andy'ego, któremu oczy aż paliły się z podniecenia. Zwykle jego dyżury wyglądały nudno, opierały się na standardowych kontrolach pacjentów, zakładaniu opatrunków czy obchodu po salach. Nic dziwnego, że czuł ekscytację, w końcu mógł doświadczyć, czegoś z czym nie miał do czynienia na co dzień.
Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, posłałam w jego kierunku przyjazny uśmiech, który natychmiast odwzajemnił. Na korytarzu zbierało się coraz więcej personelu, a w powietrzu można było wyczuć oddech śmierci, który nieprzyjemnie otulał chłodem.
— Przyjechały karetki. Bądźcie gotowi, łączcie się po trzy osoby do jednego rannego. — wszyscy spojrzeliśmy na Amandę, na której barkach spoczywał dzisiejszy dyżur.
I wtedy zapanował chaos. Główny hol w szpitalu wypełniły krzyki, alarmy oraz ciężki zapach środków do dezynfekcji. Ratownicy wpadli do szpitala jak w wirze, niosąc rannych na noszach. Było ich około dwudziestu, leżeli bezwładnie, krwawiąc, a ból malował się na ich twarzach. Wszyscy byli przerażająco młodzi, każdy miał przed sobą jeszcze kilkadziesiąt lat życia. Panowało zamieszanie, personel medyczny biegał w pośpiechu przynosząc opatrunki, udzielając wstępnej pierwszej pomocy. W ułamku sekundy poczułam nagły zastrzyk adrenaliny, który przepłynął przez moje żyły. Już dawno straciłam z oczu Andy'ego, którego prawdopodobnie już nie było. Bez zastanowienia ruszyłam z dwójką młodych lekarzy, którzy wybrali jedną z młodych dziewczyn w wyjątkowo okropnym stanie. Dziewczyna miała ogromną ranę postrzałową na brzuchu, jej warga była rozcięta, a kark miała usztywniony w kołnierzu. Miała płomienne rude włosy, oraz wykrzywioną twarz z bólu. Przeraźliwie krzyczała, łapczywie łapiąc ostatnie oddechy.
— Uciskaj jej ranę.
Przytaknęłam głową, biegnąc w tempie lekarzy. Wszyscy prowadziliśmy noszę, wjeżdżając przez duże drzwi, do sali zabiegowej. Wciąż uciskałam ranę, z przerażeniem dostrzegając, jak wiele krwi traciła ta dziewczyna. Rudowłosa była ledwo przytomna. Jeden z lekarzy rozciął jej zakrwawiony top, wyrzucając go do kosza. Rana którą miała ta dziewczyna wyglądała paskudnie.
— Hej... hej słyszysz mnie? Wiesz gdzie jesteś? — próbowałam złapać kontakt wzrokowy z dziewczyną, która ciężko oddychała. Nie miałam pewności, czy rozumiała co się stało. — Jesteś w szpitalu, zostałaś ranna. Ktoś postrzelił Cię w brzuch? Co się stało?! — wyrzuciłam z siebie, robiąc miejsce dla jednego z lekarzy, który właśnie podłączał kroplówkę z odpowiednim środkiem znieczulającym.
Dziewczyna wrzasnęła z bólu, a jej krzyk mieszał się z jękami innych rannych.
— Jak masz na imię? — zapytałam, zaprzestając uciskać ranę, tak aby lekarze mogli się tym zająć.
— Mmmm... — odchrząknęła chrapliwie, ponownie krzycząc. — Madi - son. — wyjęczała.
— Okej Madison, czy wiesz co się stało? — zapytałam, dziewczyna przytaknęła głową, co również skwitowałam, krótkim "dobrze". — Słuchaj mnie uważnie, jesteśmy tutaj dla Ciebie. Lekarze teraz przygotują wstępne oględziny, jeżeli nie będą mogli zlokalizować kuli, prawdopodobnie pojedziesz na tomografię komputerową, potem wykonają zabieg. Nie bój się, zrobimy wszystko, że...
Przerwałam, gdy jedna z dłoń dziewczyny chwyciła za przegub mojej ręki. Patrzyła na mnie rozpaczliwym wzrokiem, wręcz błagającym o pomoc. Jej piwne oczy były przepełnione bólem i strachem.
— Proszę pomóż mi... — wychrypiała cicho.
— Spokojnie, jestem tutaj. Lekarze zrobią wszystko, co w ich mocy. — mówiłam spokojnie, starając się zapewnić jej jak najlepsze wsparcie emocjonalne. Z oczu dziewczyny zaczęły płynąć łzy, mieszając się z krwią na twarzy.
— Proszę... Boli mnie. — jęczała z bólu. — Nie zostawiaj mnie.
— Nie zostawię Cię Madison. Będę przy Tobie cały czas. — posłałam dziewczynie spojrzenie pełne nadziei, próbując dać jej nadzieję i spokój którego w tej chwili bardzo potrzebowała. — Pamiętasz może, co dokładnie się wydarzyło? — zapytałam, cały czas patrząc na dziewczynę, której twarz była wykrzywiona z bólu.
— Tak, pod klubem wybuchła strzelanina. — skinęłam głową, dając jej czas na myślenie. Takie rozmowy bardzo pomagały samym pacjentom ale i lekarzom, którzy mogli w tym czasie zająć się stabilizowaniem stanu pacjenta. — Było tam bardzo, auć... — wyszeptałam ciche "spokojnie", cały czas pozwalając się Madison trzymać z rękę. — Bardzo dużo mężczyzn w kominiarkach. Doszło do awantury, potem padły strzały. To była masakra. Auć! To boli! Proszę pomóż mi, niech to się skończy...
Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć, jeden z lekarzy, który zajmował się Madison odezwał się.
— Zabieramy ją na tomograf, a potem na blok. Kula przebiła narządy. Natychmiast, Marin idź powiadom personel, niech przygotują salę operacyjną.
— Błagam, pomóżcie mi!
Zacisnęłam usta, odprowadzając pacjentkę wzrokiem. Lekarze zabierali ją na tomograf komputerowy, a ja musiałam działać szybko. W tym momencie liczyła się każda minuta, nie mogłam pozwolić sobie na błędy i roztargnienie. Energicznie ruszyłam do pielęgniarek informując je, o konieczności przygotowania sali operacyjnej. Głośno wypuściłam powietrze między usta, wyrzucając zakrwawione rękawiczki do kosza na odpady. W szpitalu wciąż panował chaos, jednak teraz ratownicy przywieźli dwie ofiary śmiertelne, które trzeba było przetransportować do kostnicy. Zaczerpnęłam powietrza, próbując uspokoić swoje drżące od emocji i adrenaliny ciało. Mimo, że wcześniej przy Madison byłam spokojna, moje dłonie teraz niekontrolowanie drżały. Otarłam dłonią spocone czoło, ignorując zakrwawiony kitel.
Odwróciłam się w kierunku niewielkiego telewizora, który umieszczony był w głównym korytarzu. Aktualnie na kanale nadawane były wiadomości, pokazywane było centrum Denver, w którym aż roiło się od służb. Wszędzie była policja, karetki, oraz straż, dogasająca ogień, który powstał w niekontrolowany sposób. Na ekranie panował totalny chaos, który został przeniesiony między mury szpitala. Zacisnęłam wargi, stojąc na wciąż zatłoczonym korytarzu. Do moich uszu docierały szepty pielęgniarek, które spekulowały jak do tego doszło, w końcu Denver było bezpiecznym miastem. I w tym momencie zaczęłam łączyć wszystkie kropki, starając się zrozumieć, co doprowadziło do strzelaniny. Nick którego przypadkowo spotkałam w szpitalu, rzekomo wypytujący mnie o Demona. Nigdy nie mieli złych relacji, nie wiedziałam, co ich łączyło, czy mieli jakąkolwiek znajomość, ale nie mogłam myśleć, że to wszystko było bez znaczenia. Sama obecność mojego brata w mieście nie była przypadkowa. Pojawił się tu w jakimś celu, a w tym samym celu razem z nim pojawili się ludzie Castello. Poczułam nieprzyjemne uderzenie ciepła, uświadamiając sobie, że za strzelaniną stał ten niebezpieczny człowiek, który był przyczyną wielu intryg. Ale dlaczego tu? Dlaczego Denver do cholery. Gdy uświadomiłam sobie, że dokładnie wczoraj dokonywałam nielegalnego zabiegu usunięcia kuli z ciała Harry'ego, poczułam nieprzyjemne mdłości. Moje serce zaczęło bić coraz mocniej, gdy uświadomiłam sobie, że ta sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana i niebezpieczna niż wszystkim się wydaje.
To był dopiero początek tego, jakie piekło zamierzał zgotować Caspian Castello.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top