PROLOG; SHOULD I STAY OR SHOULD I GO






PROLOG; SHOULD I STAY OR SHOULD I GO










W południe pierwszego października 1989 roku, czterdzieści trzy kobiety na całym świecie urodziły dziecko. Dziwne jedynie jest to, że żadna z tych kobiet rano tego dnia nie była ciężarna. Sir Reginald Hargreeves, ekscentryczny miliarder i poszukiwacz przygód postanowił namierzyć jak największą liczbę owych dzieci i je zaadoptować.

Na początku zdobył ich siedmioro. 







      Z perspektywy osób pracujących na dniówki, za kwadrans piąta nad ranem, Floryda przypomina miejsce na wpół żywe, pozbawione jakże stereotypowego uroku ożywionego miejsca o intensywnie świecącym słońcu i radosnych twarzach wizytujących.
      Znad Oceanu Atlantyckiego dociera tu ciężki, zdecydowanie zbyt mocny zapach soli. Wczesnoporanne mgły przesłaniają większość oznak ruchliwej turystyki, a liście palm łagodnie kołyszą się na lekkim wietrze, który często mylony jest z bryzą.
      Jadąc na północ wzdłuż Jacksonville, Chevroletem Tahoe rocznik 2008 koloru antycznej purpury, Violet Hargreeves pomimo zirytowanych spojrzeń przechodniów idących do pracy słuchała w radiu Should I Stay or Should I Go (The Clash był tradycją podczas porannej drogi do pracy), podgłaśniając utwór najbardziej jak tylko się dało. Darzyła uznaniem magię ciszy, ale przesadnie głośna muzyka pomagała jej z uporczywymi myślami, a koncentracja to niebezpieczna rzecz, która mogła jej się przydarzyć.
      Ile to już lat minęło od czasu, gdy przydarzyło jej się coś nadnaturalnego? Zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć. Spojrzała na swoje odbicie w lusterku - na swoje hebanowe niedokładnie uczesane włosy, zmęczone ciemne oczy i niedbale pomalowane usta czerwoną szminką. Długo. Jej moc nie ukazała się od długiego czasu. Dobrze. Odetchnęła płytko, uśmiechając się lekko pod nosem w zadowoleniu, gdyż właśnie ten fakt był dla niej niesamowicie ważny i oznaczał, że może w końcu odzwyczai się od używania mocy.

      Bycie pani porucznik na Florydzie przypominało jej serial CSI, z taką różnicą, że praca różniła się całkowicie i wcale nie była wyidealizowana, jak mogłoby się wydawać. I nie było tam przystojnych pracowników wyciągniętych rodem z Hollywood.
Właśnie zmierzała w stronę komisariatu, w którym pracowała, gdyż miała parę rzeczy do załatwienia. Floryda była miejscem o całkowicie dziwacznych sprawach kryminalnych, wyciągniętych rodem z internetowego mema. "Mężczyzna włamuje się do Burger Kinga i wypija trzy litry oleju", "Mężczyzna porywa naukowca, by ten pomógł unieśmiertelnić jego psa". Te sprawy sprawiały, że Violet traciła jakiekolwiek chęci do swojej pracy, czasami żałując, że nie została prawnikiem lub kimś w rodzaju nauczycielki z problemem alkoholowym, którą wyrzucaliby z każdych szkół, w jakich by uczyła.
      Bo musiała spojrzeć prawdzie w oczy - piła zdecydowanie za dużo. Nie była alkoholiczką, ale nie piła też jak typowa uprzywilejowana panieneczka, która zgrabnie trzymała kieliszek pełen drogiego wina między palcami i popijała od czasu do czasu. Wiele razy zdarzało się, że przychodziła do pracy z kartonem soku pomarańczowego, bo miała kaca do stopnia kłopotów z normalnym dziennym funkcjonowaniem. Parę razy zdarzało jej się przyjść do pracy pijaną. Raz na przykład całkowicie pomyliła dni tygodnia i myślała o niedzieli, podczas gdy był wtedy poniedziałek. Dostała dość surową reprymendę od szefa, ale na szczęście pan Miles nawet doceniał Violet, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. Łatwo było stwierdzić, że nie była osobą, którą można było w jakimś stopniu lubić i podchodziła do siebie bardzo samokrytycznie. Omijała żebraków, nie znosiła dzieci, psy były dla niej hałaśliwymi kundlami i była osobą dość opryskliwą, bez jakiejkolwiek chęci utworzenia bliższych znajomości z kimkolwiek. Nikt nic o niej nie wiedział, była tajemnicą, która rzadko opuszczała dom, a nawet gdy już wychodziła, to tylko i wyłącznie, bo musiała iść do pracy.
      Popatrzyła na srebrną piersiówkę położoną między dwoma przednimi fotelami zastanawiając się, czy powinna się napić, czy może jest na to za wcześnie i picie o tej godzinie będzie świadczyło o tym, że jest alkoholiczką.
      Dylemat przerwał jej jednak dźwięk telefonu usadowiony na przednim uchwycie na telefon (było to coś bardzo praktycznego, w końcu mogła rozmawiać i jednocześnie prowadzić, nie musząc trzymać urządzenia jedną dłonią), który mieszał się z melodią głośnej piosenki granej w radiu. Kobieta zerknęła na ekran wyświetlający dzwoniący kontakt DAVID CHRISTOPHER i postanowiła odebrać. David był irytującym patologiem mającym nadzieję, że kiedyś będzie miał szansę na założenie związku z Violet. Ciemnowłosa prychała wtedy pod nosem, a gdy David pojawiał się z małymi prezentami w dłoni, ta zatrzaskiwała drzwi.
      Widocznie był niepowstrzymany, skoro zaledwie wczoraj oszukała go, gdy powiedziała, że pójdzie z nim na randkę i biedny David czekał dwie godziny na plaży licząc, że dziewczę jego marzeń się zjawi. Głupi, a na dodatek optymista. 

    — Halo.

    Nie zadała pytania. Było to głośne mruknięcie irytacji, jakby samo wypowiedzenie tego słowa było łaską z jej strony. Wpatrywała się w drogę przed siebie, na której z każdą minutą przybywało coraz więcej ludzi, którzy przeklinali pod nosem brak kultury właścicielki auta.

    — Hej Violet, słuchaj... — Głos Davida był trochę zmieszany, a na dodatek dość smutny. — Jeżeli chodzi o wczorajszy wieczór, to ja długo czekałem.

    — Przepraszam, zaspałam — Obróciła oczami, jednak wcale tak naprawdę nie miała tego na myśli. Nie przyszła specjalnie.

     I tu nie chodziło tylko o to, że była typem osoby, która nie lubiła się wiązać. Relacje z innymi dość ją przerażały. Nigdy nie lubiła się przywiązywać, nie ufała ludziom. Nawet gdyby zdecydowałaby się przyjść na ową randkę, z nudów powiedzmy, to i tak by stchórzyła i zrezygnowała z ostatniej chwili.

    — Nie musisz się tłumaczyć, ja już wszystko wiem, Violet.

    — Słucham? — Uniosła brwi w zdezorientowaniu.

    Nastąpiła chwila ciszy.

    — Mogłaś powiedzieć, że twój ojciec nie żyje.

    Violet szerzej otworzyła oczy, a na jej twarzy pojawił się mały uśmiech rozbawienia.

    — David, o czym ty gadasz? Mój ojciec przecież żyje — parsknęła, próbując poukładać sobie w głowie informacje. — Skąd ty wyciągnąłeś takie informacje?

    — Mówiono wczoraj w telewizji, że sławny miliarder Reginald Hargreeves nie żyje. Miał atak serca.





    Osiemnastego stycznia 2001 roku, Reginald Hargreeves oznajmił swoim adoptowanym dzieciom, że dołączy do nich nowy członek rodziny. Oczywiście nie każde z dzieci było tym faktem zadowolone. Nie byli chętni, by do Akademii dołączył ktoś nowy, czuli się dość niekomfortowo. Nie mieli jednak przywileju wyrażania opinii na temat decyzji ich taty, więc musieli grzecznie potaknąć głowami.





    Pokryty wieloma zmarszczkami nadąsany miliarder ubrany w drogi garnitur z monoklem na twarzy wszedł do mieszkania typowego obywatela klasy średniej dość podekscytowany tym, że znalazł kolejne nadzwyczajne dziecko do kolekcji.
Roztrzęsiona Hannah Taylor miała podkrążone oczy od dwóch niedospanych nocy pełnych koszmarów, a na jej szyi wisiał naszyjnik z krzyżem. Przez swoją jedenastoletnią córkę bała się ciemności, uważała ją za szatana. Nie mogła na nią patrzeć, więc mała Violet siedziała w salonie ubrana w czarną sukienkę, czekając na gościa, o którym poinformował ją tata, równie przerażony nią co jej matka.

    — Dziękuję, że tak szybko się pan zjawił... — Hannah chwyciła Reginalda za garnitur zapłakana, jakby był Jezusem gotowym, by ją zbawić. — Musi pan ją zabrać, my już nie wytrzymujemy! Wciąż się obawiamy, że następnej nocy może wykreować tego... Tego demona!

    Miliarder popatrzył na nią sztywno i skrzywił się lekko, czego nie było widać pod wąsami i siwą bródką. Poprawił swój kapelusz, a następnie położył dłoń na ramieniu kobiety.

    — Strach przed nieznanym jest zrozumiały, kobiecino. Na twoje szczęście, Reginald Hargreeves pomoże wam z waszym problemem — oznajmił głośno. — Ile za nią chcecie?

    Martin Taylor wystąpił naprzód z trzęsącymi z nerwów dłońmi. Był lokalnym pastorem, który w wolnym czasie prowadził szkółkę dla dzieci chrześcijan. Jakże panowało oburzenie, gdy plotki o opętanej córce pastora rozniosły się po całym miasteczku.

    — Nic. Nic pan nie musi nam płacić, dobry człowieku. Jest pan naszą jedyną nadzieją. Nie chcemy mieć nic wspólnego z opętanym dzieckiem. Próbowaliśmy egzorcysty, ale to nie zadziałało. Obawiamy się, że z naszej małej Violet nic już nie zostało.

   Reginald dobrze wiedział o tym, iż tak naprawdę dziewczynka nie była żadnym demonem, ani nie była opętana. Było to związane z jej mocami, o których miał dopiero zamiar się nauczyć. Dziewczynka miała trafić do jego rezydencji, zostać zaadoptowana i porządnie wytrenowana wraz z jej nowym rodzeństwem.

    — Gdzie jest? — zapytał lodowatym głosem, patrząc na pana Taylor.

    — W salonie — odparł krótko.

    Oboje rodziców nerwowo zerkało na zamknięte drzwi od pomieszczenia, na których przyklejone były zdjęcia Maryi i jasnego światła przypominającego Ducha Świętego. Miliarder ruszył w kierunku salonu.

    — W imię Boga w Trójcy Świętej Jedynego, Ojca, Syna i Ducha Świętego, uchodźcie duchy złe z tego miejsca... — Pastor zaczął cicho modlić się z zamkniętymi oczami, zaciskając dłoń swojej ukochanej żony, jakby po otwarciu pomieszczenia miały uwolnić się najgorsze zjawy i kreacje szatańskie.

    Gdy Reginald wszedł do dość dużego salonu o tandetnej tapecie i lekko poobdzieranych fotelach, jego oczy spoczęły na niewinnie wyglądającej dziewczynce, która czekała grzecznie na sofie.
    Mężczyzna podszedł bliżej stolika stojącego między telewizją a miejscem, gdzie siedziała Violet.

    — Twoi rodzice cię wyrzucają. Idziesz mieszkać do mnie — oznajmił prostolinijnie bez jakiejkolwiek emocji w głosie.

    Zrozumiale, dziewczynka była zdziwiona i nie do końca miała pojęcie o tym, jak poważna była ta sytuacja.

    — Ja... Nie rozumiem, proszę pana — przyznała grzecznie.

    Starzec nie odpowiedział, tylko wskazał palcem na walizkę z imieniem córki państwa Taylor, która położona była tuż obok Violet.

    — Bierz walizkę, Numer Osiem.

    — Mam na imię Vio...

    Reginald nie posłuchał jej do końca, tylko odwrócił się i przygotowany był do wyjścia. Ujrzał cień rodziców dziewczynki, którzy przerażeni ściskali się przy ścianie, niczym psy bojące się odkurzacza.
    Violet popatrzyła na walizkę, a następnie na obcego mężczyznę, wciąż zdezorientowana tym, co właśnie miało miejsce. Wstała powolnie, nie będąc pewna, czy wziąć walizkę.
    Miliarder odwrócił się ponownie w jej stronę zniecierpliwiony. Spojrzał surowo na lekko przerażoną, przytłoczoną i zdezorientowaną dziewczynkę na skraju płaczu.

    — Numer Osiem! — krzyknął oburzony tym, że Violet wciąż nie wykonała jego polecenia.

    — T-tak?

    I po prostu ot, tak, tym jednym nadchodzącym pytaniem jej życie miało się diametralnie zmienić. Przerażona, niewinna dziewczynka przeprowadzająca się do zupełnie innego stanu, bo rodzice uważali ją za najgorsze wcielenie zła. Pytanie przypominające tekst piosenki, której słuchała na Florydzie wiele lat później, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Reginald spojrzał na walizkę, a następnie ponownie na Violet, Numer Ósmy:

    — Zostajesz, czy idziesz?






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top