Część pierwsza i ostatnia
Było prawie jak, w bajce.
Wszystko dokładnie tak, jak powinno.
Lewa brew stanowiła lustrzane odbicie prawej - identycznie zakrzywiona, wyskubana, identycznie pomalowana i o identycznej długości włosków. Na twarzy o porcelanowej cerze, zawsze uśmiech w dokładnie odmierzonych proporcjach. Ubrania wyglądały, jak gdyby w ogóle nienoszone. Nigdy, ale to nigdy, nikt nie dopatrzył się na nich choćby najmniejszego wygniecenia. Buty sprawowały się lepiej niż jakiekolwiek na świecie lustro. Stanowiła coś w rodzaju żywej Disneyowskiej księżniczki.
Pokój miała schludny, żeby nie powiedzieć sterylny, niczym laboratorium, albo czyszczone regularnie szklane pudełko, w którym mieszkają szczury, na których prowadzi się eksperymenty, często niemiłe. Zresztą, ciężko było znaleźć między nimi a nią różnicę, poza tym, że ona nie była szczurem. To całkiem wygodne, móc bez większego wysiłku się z kimś utożsamić i dobrze o tym wiedziała. Podobała jej się nawet ta świadomość, bo kiedy wszyscy naokoło rozpaczliwie poszukiwali siebie, ona dokładnie wiedziała kim jest i na czym stoi. Lubiła ten stan, nawet jeśli zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest on dziwnie smutny. Jakkolwiek dziwne było utożsamianie się ze szczurami laboratoryjnymi. Bała się jednak tego, co nadejdzie, kiedy ten szczurzy etap jej życia, przepełniony perfekcją, stabilizacją i spokojem, minie. Dlatego, starała się najlepiej jak tylko mogła, żeby go utrzymać. Przyjaciół dobierała, jak substancje chemiczne - ostrożnie, w określony sposób i w ograniczonych ilościach. Sprawdzała jak sobie radzą we współtworzeniu jej perfekcyjnej rzeczywistości, a jeśli nie spełniali oczekiwań, pozbywała się ich szybko, taktownie i bez cienia żalu.
Była zbyt zajęta, żeby puścić swoje myśli wolno i dać im pobiec w kierunku refleksji. Miała lepsze rzeczy do roboty. Bale dobroczynne, otwarcia kolejnych lokali, mecze drużyny krykieta, czy inne wydarzenia towarzyskie, (które musiała uzupełniać swą obecnością, aby pozostać nieskazitelną). Pojawiało się tam naturalnie mnóstwo ludzi znanych wszystkim, a także osobników zaznajomionych jedynie z garstką wybrańców. Ona zawsze znała każdego - pamiętała imiona, powszechnie wiadome oraz zatajane fakty, życiorysy, poglądy, rodowody. Ale za zawsze, kiedy z kimś rozmawiała, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że każdy nosił maskę i jedynie pozował na kształt tego, za kogo się podawał.
Z nią było inaczej - ona cała była perfekcją. Maski mają to do siebie, że są martwe. Podobnie jak rzeźby. I to widać. Takie rzeczy, są niesamowicie niepraktyczne, kiedy rola wymaga wiele różnych ekspresji - maska zawsze będzie wyrażać to samo, a rzeźba nie poruszy się o milimetr.
Co innego żywe ciało. Dzięki niemu, mogła stać się kimkolwiek. A że grała bez przerwy od urodzenia, zmieniła się tak, że nie dało się odróżnić prawdziwej jej od tej wyreżyserowanej. Ale to było w porządku, bo nie było pytań, podejrzeń o fałszywość, plotek. Nie musiała tworzyć sobie odpowiednio opowiadanymi kłamstwami równoległego życia, które spełniałoby wszelkie normy społeczne, bo takowe miała. Rodzina, przyjaciele, chłopak - wszyscy fałszywi, sztuczni i zimni, ale spełniali wymagania. Zwłaszcza chłopak. Jemu była potrzebna najbardziej, i nie ze względu na łączące ich uczucia, broń Boże, ale bardziej chodziło w tym wszystkim o wizerunek i wygodę. Ludzie nie lubią ładnych dziewczyn, pozostających singielkami i chłopców z dobrych domów, którzy nie są wystarczająco "męscy". Wzajemnie uzupełnianie wizerunku, podnoszenie statusu, stabilizacja i jakiś pomysł na przyszłość, bo najprawdopodobniej skończą jako małżeństwo - ponownie, nie z miłości, tylko z wygody, gdyż ich rozstanie zrobiłoby za dużo szumu i strąciło z piedestału uprzywilejowania.
Poprawiła po raz ostatni loki, zerkając w lustro. Krwiście czerwone fałdy aksamitnej sukni, układały się tak jak powinny. Makijaż pozostawał bez skazy, a obcasy stukały należycie. To tylko kolejna bezsensowna wizyta. Robiłaś to tysiące razy. Broda wysoko - ale nie za bardzo, plecy proste i miły uśmiech - powtarzała w myślach, próbując opanować urywany oddech. Nigdy wcześniej coś takiego się nie działo. Zupełnie jak gdyby jej organizm ostatecznie zaczął się truć źle dawkowanymi lekarstwami na znieczulenie. W tym wypadku, były nimi oczekiwania społeczeństwa, jego hipokryzja, małostkowość, zakłamanie i cała reszta rzeczy, których nie miała siły ani chęci nazywać. Przecież była taka sama.
Nie zawsze, oczywiście. Zaczęła, kiedy miała lat bodajże sześć, lub siedem, i wymyśliła to niedorzeczne porównanie samej siebie do szczurów laboratoryjnych. Wiedziała jak to brzmi, ale nie miała czasu aby zastanawiać się nad przyjętymi dawno, dawno temu do świadomości wartości. A zreformować je? Nie było o tym mowy. Burzenie, a potem budowanie od podstaw całej moralności zakrawało o szaleństwo. I to poważne. Bo niby kiedy miałaby to zrobić? W wolnym czasie. Takim naprawdę wolnym od wszystkiego - powiedziałby każdy. Ale ona go nie miała. Naturalnie, nie chwaliła się tym, ale tak było. Nie chciała sobie nawet, jak nisko spadłaby w hierarchii, gdyby ktoś się dowiedział o tym, jak poważny problem ma sama ze sobą. Dodatkowe godziny snu, zmiany partnera, albo psychiczne nie były dobrze widziane. Zbyt dobrze pamiętała o biednej Gisèle, która utknęła w toksycznym związku, popadła w depresję, a kiedy ostatecznie zaczęła sprzątać swoje życie, została wyklęta z kręgu popularnych i lubianych. Nie chciała tak skończyć. To znaczy, może i zostawienie tych nieudanych eksperymentów Matki Natury nie należało do najgorszych pomysłów. Wręcz przeciwnie. Ale co potem? Czym będzie się zajmować? Kim będą jej nowi znajomi? A nowy chłopak? Co powiedzieliby rodzice? Co z nią samą? Dalej byłaby szczurem, czy kim? Księżniczką Disneya? Zdobywczynią świata? Zwykłą nieudacznicą? Bała się nieznanego i wolała zostać w pełnej beznadziei strefie komfortu, niż pójść w kierunku małego światełka, jakie lśniło w nieodkrytej oddali.Wyjątkowo zmęczona, jak na godzinę czternastą dwadzieścia dwa, i wyszykowana nie gorzej niż królowa na swoją koronację, zeszła do salonu, aby stać się ozdobą proszonego obiadu.
- Harriet, wyglądasz przepięknie. - pochwaliła ją jakaś nieznana kobieta.
Dygnęła odruchowo, próbując przypomnieć sobie kim jej pochlebczyni jest, i analizując, kto jeszcze się pojawił. Wiedziała że ich zna. Po prostu cała wiedza o nich, jak wyglądają, czym się zajmują, jacy są i jakie ma z nimi dokładnie stosunki, jakby schowała się gdzieś. I nawet czuła, że prawie udało jej się złapać tę jedną jedyną ulotną myśl o kobiecie, według której wyglądała przepięknie. Jednak umysł najwyraźniej z nią pogrywał, bo idea odskoczyła w ostatniej chwili, chowając się jeszcze lepiej niż poprzednio.A dziewczyna stała pośrodku pustki.
- Harriet odziedziczyła urodę po babce. - oznajmił z dumą jej ojciec, jakby podobieństwo do jego matki, stanowiło największe, a może nawet jedyne, osiągnięcie jego córki.
Dziewczyna złapała się tych pozornie pozbawionych większego znaczenia słów rozpaczliwie, próbując wrócić do swojej świadomości. Czuła, jak słowa wżynają się w skórę, raniąc ją aż do kości. Nie puszczała. Musiała wrócić.
- Tej która pozowała do obrazów. - dodała jej matka prędko, żeby przypadkiem nikt nie pomyślał o drugiej babci, której nie wiodło się tak dobrze.
Nastolatka poruszyła palcami u stóp. Czuła je. Nareszcie. Wiedziała gdzie się znajduje. Pustka zniknęła i teraz istniała ona w swoim osobistym ciele, stojącym w eklektycznej jadalni rodowej rezydencji.
- Doprawdy? - Kobieta, której ciągle nie mogła zidentyfikować uśmiechnęła się uprzejmie. - Nasz Benedict uwielbia malarstwo. Ma niesamowity talent. Dar, rzekłabym.
- Ach, to cudownie. - zaświergotała Harriet, patrząc na chłopaka, który siedział nieelegancko na fotelu obok, ignorując zupełnie otoczenie, na rzecz telefonu.Nagle zaczęło jej się rozjaśniać. Nie mogła sobie przypomnieć wszystkiego, ale wiedziała co się dzieje i była już zupełnie spokojna.
Dziewczynie zrobiło się odrobinę przykro. Zawsze myślała, że dzień, w którym jej rodzice, poznają oficjalnie rodzinę jej chłopaka będzie wyjątkowy. Trochę jak na tych wszystkich filmach. Cóż, najwidoczniej niektórzy są stworzeni po to, żeby być rozczarowanym - pomyślała, nie zdejmując uśmiechu z twarzy.
Nie wyłapała dokładnie, kiedy wróciła w pełni do siebie. Stany odrealnienia były dla niej normą, ale jeszcze nigdy nie przechodziła ich tak źle. Jakby ktoś ją otumanił narkotykiem. A może to ona sama nim była?
Znowu czuła, że odlatuje, ale zapierała się mocno.
- Proponuję przejść do jadalni. - oznajmił ojciec, a wszyscy jak jeden mąż udali się za nim.
Harriet nie chciała odchodzić. Przynajmniej nie teraz.
- Ma pani przepiękną sukienkę. - zwróciła się do matki Benedicta.
- Ach, dziękuję bardzo moja droga. Twoja sukienka też mi się podoba. Jest taka hm... Urocza. Dziewczynę zmroziło. Jeżeli istniało coś gorszego od nazwania dziewczyny na zatłoczonym szkolnym korytarzu "dziwką" i pozbawieniu jej wszelkiej godności, to z pewnością było to nazwanie jednej z najlepszych sukienek Harriet "uroczą". Bo jeśli w tym środowisku coś było "urocze", to było tanie i żałosne, a osoba, która miała coś takiego, nie zasługiwała na najmniejszy szacunek. Przynajmniej według niepisanych zasad życia towarzyskiego bogatych.Nastolatka uśmiechała się słodko, mimo wszystko.
- Dziękuję.
Tak bardzo chciała, żeby bajki o pelerynkach, albo czapkach niewidkach okazały się prawdziwe, iż przez moment wydało jej się, że przy kominku, widzi cień mężczyzny w cylindrze. Tylko cień. Ale nikogo tam nie było. A szkoda.
***
Spotkanie skończyło się godzinę temu.
I właśnie tyle czasu minęło, odkąd Harriet wymawiając się bólem głowy, zamknęła się w swoim pokoju. Tyle samo czasu, siedziała bez ruchu, nie myśląc o niczym. Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze i choć bardzo chciała coś ze sobą zrobić, może pójść spać, może wrzucić na profil jakieś zdjęcia, może do kogoś zadzwonić. Ale nie potrafiła zmusić się nawet do drgnięcia.
Z otwartego okna, do pokoju wpadała ciepła letnia bryza. Właściwie nie taka letnia, bo jesień roztaczała już swoją aurę. W powietrzu czuło się słodkie wonie kwiatów, dojrzewających owoców, subtelny zapach zachodzącego słońca, kujący aromat świeżo skoszonej trawy, delikatne akcenty wieczornej melancholii, przeplatające się ze smutkiem kończących się wakacji. Ostatnich w życiu Harriet.
Nad pobliskimi wzgórzami latały chmary drobnych ptaszków, śpiewając coś w swym pięknym ptasim języku, tak głośno, że echo niosło się przez całą okolicę. Skrzydlate stworzonka na ogromnym klonie obok rezydencji, nie ustępowały im wcale swoimi wokalnymi talentami. Ćwierkały zawzięcie swoimi cienkimi głosikami wśród liści, dopełniając tę dziwaczną układankę ostatniego letniego wieczoru.
No, jednego z ostatnich. Ale dla dziewczyny nie miało znaczenia, czy był to zmierzch pierwszy, czy zmierzch ostatni. Powoli wracała do siebie i z coraz pełniejszą świadomością doświadczała uroku chwili.
Jej wzrok przesunął się z falujących firanek na fioletowe tabletki, leżące na nocnym stoliku. Powinna była je wziąć rano, ale coś mówiło jej, żeby tego nie robić. Leżały więc nietknięte, jakby rzucając wyzwanie. Jakie? Tego nie dało się odgadnąć.
Nastolatka obstawiała... No właśnie nie pamiętała już nawet co. Zacisnęła powieki tak mocno, że aż zaczęły ją boleć. Próbowała powstrzymać zbierające się w oczach łzy, bo zbyt wiele wysiłku włożyła w makijaż, żeby popsuć go od tak sobie, bez jakiegoś ważniejszego powodu. A zniszczyć swoją piękną krwiście czerwoną sukienkę, i to plamami z rozcieńczonego łzami tuszu, też nie chciała. Wyglądała zdecydowanie zbyt dobrze na smutek. Przynajmniej teraz.Podeszła do okna i wychyliła się, chcąc poczuć przyjemny powiew ciepłego wiatru, rozwiewającego włosy i wszelkie żale.
Znów zerknęła na tabletki, potem na adidasy w kącie, za okno, ponownie na tabletki i podjęła decyzję.
Zeskoczyła z parapetu i przejrzała się w lustrze. Kreski wyszły jej perfekcyjnie, usta przydałoby się troszkę poprawić, fryzura trzymała się doskonale... Jednak czuła się źle. Zakręciła koła stopami - bolało. Bardzo. Zdjęła szpilki, rzuciła nimi z nienawiścią godną przedszkolaka i zajęła się zmienianiem plastrów na otarciach i smarowaniem stóp. Sycząc, przecierała paskudne ranki z tyłu kostek, z ulgą przyjmowała chłodzące działanie maści, ciesząc się zakończonymi w końcu torturami.
Kiedyś zastanawiała się, po co w ogóle nosić niewygodne i niebezpieczne dla życia i zdrowia buty. Raz nawet zapytała o to matkę.
Żartujesz sobie? A w czym miałabyś niby chodzić? Trampkach?-sarknęła wtedy jej rodzicielka.
Już nigdy więcej nie zakwestionowała tego żałosnego pomysłu społeczeństwa. Aż do teraz, kiedy z mściwym, ale i szczerze radosnym uśmiechem zakładała czarne adidasy, z żelową wkładką i na dodatek z niewżynającym się w ciało krój.
Bardzo z siebie zadowolona, już chciała włazić na parapet, ale zorientowała się, że jej torebka z całą zawartością - w tym telefonem - jest na dole, w hallu, a tam pokazać się nie mogła. Tego nie uwzględniła w swoim genialnym planie. Chrzanić. - powiedziała dobitnie, aby już po chwili przesuwać się na konar drzewa, rosnącego koło jej okna i zsunąć się ostrożnie w dół.
Krytycznie obejrzała obtartą od szorstkiej kory dłoń, prychając lekceważąco. Pewnym siebie krokiem ruszyła do tylnej furtki. Nie było opcji, żeby ktokolwiek ją zauważył. Od urodzenia mieszkała w domu pełnym narcyzów, więc miała trochę czasu, żeby rozpracować ich zachowania. Zupełnie, jakby całe życie przygotowywała się do tej chwili.
Powietrze może i wydawało się być cięższe niż normalnie i może od obskurnych knajp zalatywało starym tłuszczem, spalenizną, i Bóg wie czym jeszcze, ale Harriet czuła się wolna. Wiatr wiejący jej w twarz, mógłby nawet śmierdzieć psią kupą - jej i tak by się podobał. Uśmiech bezwiednie stawał się coraz szerszy, umysł spokojniejszy, oddechy głębsze, a kroki szybsze. Nie zauważyła nawet kiedy zaczęła biec. Mijała w pędzie zniesmaczonych przechodniów, szczekające psy, uśmiechniętych na plakatach modeli. Nawet na myśl jej nie przyszło, że taka przebieżka może kosztować ją całą reputację, tak skrupulatnie budowaną. Po prostu biegła, próbując prześcignąć wiatr. Póki co, była szybsza jedynie od stojących na światłach samochodów i dzieci próbujących swoich sił w jeździe na rowerze.
Nie przejmowała się też, że cała jej fryzura jest już zapewne zupełnie zepsuta. Cieszyła się tym, że jej włosy są rozwiane, a mięśnie przyjemnie bolą od wysiłku. Poczuła nawet, że się poci. O Boże, pociła się! Wbrew pozorom, uznała to za całkiem miłe uczucie, takie... naturalne? Oczywiste? Aczkolwiek zrobiło jej się żal tych wszystkich pieniędzy wydanych na blokery potu i tabletki powstrzymujące pocenie się.
Całkiem zadowolona z życia - to znaczy, zadowolona bardziej niż kiedykolwiek - szła wzdłuż wystaw sklepów najróżniejszych branży, prezentujących różny poziom estetyki. Jak zawsze, podążała chodnikiem, choć zastanawiała się, czy to aby na pewno chodnik, czy utwardzona wiejska ścieżka. Nie zdziwiłoby jej to, zwłaszcza, że dla samochodów przeznaczony był asfalt, który gdyby tylko zmienił kolor, mógłby z powodzeniem udawać cheddar.
W końcu, dotarła tam, gdzie zamierzała - pod klub. Nie byle jaki, bo te nijakie zarezerwowano według niepisanej umowy, dla ludzi nudnych, płytkich i równie wartościowych, co połamane plastikowe sztućce. A Harriet, z pewnością nie była podobna do połamanych plastikowych sztućców. No, przynajmniej chciała w to wierzyć. Dlatego jej miejscówka nie przypominała zupełnie lokali w jakich zwykła bywać.
Z daleka wzrok przyciągały neony, całkiem ładne z resztą,układające się chyba w nazwę klubu. Niedziałające lub brakujące litery dodawały tylko uroku, a te migające, tworzyły klimat horroru. Okna przeszły wiele, bowiem dziury w nich jakiś genialny inżynier załatał kawałkami kartonu (któremu świeże powietrze wyraźnie nie służyło) i przezroczystego plastiku. W środku widziało się tylko czarną przestrzeń i barierkę schodów, i tylko dudnienie, które czuło się aż po szpik kości, uświadamiało, że w tym miejscu coś się dzieje.
Jeszcze.
Harriet zaczęła obstawiać w myślach ile jeszcze ten budynek wytrzyma, póki nie zawali się, grzebiąc pod sobą nieszczęśników, którzy spędzą swoje ostatnie chwile życia w iście szampańskim stylu. Ciekawe co powiedzą na ich pogrzebach? Zwykle, trzeba mówić o tym jak dobrym i wysoko moralnym człowiekiem był nieboszczyk, ale raczej ciężko byłoby naciągnąć prawdę aż tak, zważywszy, że mówiłoby się o kimś, kogo dosłownie zabiła impreza. D O S Ł O W N I E. A gdyby tak jeszcze sekcja wykazała ile kto miał promili, albo jak bardzo na haju był...
Zrobiłby się niezły bigos.
Nastolatka uśmiechnęła się na samą myśl. Chciałaby zobaczyć taką akcję naprawdę. Nie tylko w serialu. Wiedziała, że to żałosne i dziecinne pragnienie, ale jakoś nieszczególnie ją to aktualnie obchodziło. Będzie się martwić potem. O ile w ogóle będzie.
Bardzo pozytywnie nastawiona zeszła po schodach do jaskini rozpusty, to jest-klubu do jakiego nigdy nie powinna była pójść osoba z jej reputacją. O ile oczywiście chciała tę reputację zachować. A Harriet nie chciała.Patrzyła oczarowana na skaczący rytmicznie tłum ludzi. Skojarzyli jej się z wodą - unosili się i opadali zupełnie jak fale, w sobie tylko znanym systemie. W jednej chwili dziewczyna zapragnęła być z nimi, stać się częścią tego szaleństwa, zupełnie bezcelowe, ale co tam. Kolorowe światła szalały, muzyka dudniła tak głośno, że nie dało się usłyszeć własnych myśli, basy czuło się w każdym stawie, a dźwięk odbijał się echem w klatce piersiowej, trafiając przy okazji w żołądek, wątrobę, serce i rykoszetem w płuca, wyrzucając z nich zupełnie powietrze.
- Szukasz kogoś? - zagadnął ją jakiś facet.
Odwróciła się z uroczym uśmiechem, jaki zwykle rezerwowała dla żałosnych ludzkich kreatur, ale szybko zorientowała się, że akurat ten osobnik żałosny nie był. Cóż, niewiele osób wygląda TAK dobrze w zwykłej koszulce, wytartych jeansach i beani. I martensach.
- Nikogo konkretnego. - wzruszyła ramionami. - Możesz być ty, albo tamten barman, albo nawet ta blondynka z paskudnym makijażem. Bez różnicy.
Uniósł brwi.
- Poważnie?
- Poważnie.
Chłopak zrobił minę i usiadł na stołku koło niej.
- Tak właściwie, to jak tu weszłaś? - zaciekawił się, mierząc ją wzrokiem i na dłuższą chwilę, zatrzymując się na jej butach.
- Normalnie. Przez drzwi.
- Co zrobiłaś ochroniarzowi? Zwykle nie wpuszcza bez pieczątki. - wskazał na jej nadgarstek, na którym rzeczonej pieczątki naturalnie nie znalazł.
- Powiedzmy, że mam dar.
- Ach tak?
- Tak.
- Co masz przez to na myśli?
- Nie trafiłam na niego. - w tym momencie jej rozmówcy zrzedła mina.
- Kurwa, za co ja płacę temu złamasowi - potarł czoło.
Harriet prawie zrobiło się przykro. P R A W I E. A potem dopadły ją o to wyrzuty sumienia, ale wykopała je ze swoich myśli, tak jak król Sparty wykopał perskiego posłańca do studni. I zupełnie jak ten nieszczęśnik, wyrzuty sumienia stanowiły początek większego problemu. Czy śmiertelnego - o to decyzja nie zapadła. Jeszcze.
Parsknęła nieco rozbawiona wyrazem twarzy swojego nowego znajomego.
- Coś nie tak?
- Nie, nie, nic, tak tylko zabawnie wyglądasz i no.
Zmarszczył brwi.
- Serio?
Pokiwała głową, powstrzymując się od śmiechu. Nie mogła nic poradzić na to, że jego mina była tak komiczna. No może nie najśmieszniejsza, ale nie miała zbyt dużego doświadczenia - właściwie to żadnego - w oglądaniu nieformalnych min.
- Kieruję się zasadą, że tylko moi dobrzy znajomi mogą się ze mnie nabijać. A ty... - nie dała mu dokończyć.
- Miło mi cię poznać, panie "tylko-moi-dobrzy-znajomi-mogą-się-ze-mnie-nabijać".
- Wolałbym Jack. - wzruszyła ramionami. - Ale wzajemnie, miło mi, pani "powiedzmy-że-mam-dar".
- Harriet brzmi lepiej, Jack.-wzruszył ramionami.
- Może i tak, Harriet.
-Okej, stop. Za dużo cringu.- skrzywiła się.
- Racja.- Jack machnął ręką w stronę barmana, który momentalnie podetknął mu pod nos dwa shoty.
-Co to? - Harriet usiadła na stołku i przyglądała się z uwagą cieczom w kieliszkach. - Nie że się nie znam, bo się znam, ale nie czuję zapachu.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Sugerujesz coś? - uniósł brew.
- Na przykład to, że czuć trawką? Tak. - w głowie przybiła sobie mentalną piątkę. W sumie odniosła sukces, bo nareszcie powiedziała komuś coś, o czym faktycznie pomyślał i nie musiało przepuszczać tego przez filtr fałszu i sztucznej uprzejmości.
- Może i masz rację. - Jack wciągnął głośno powietrze i zaczął się krztusić. - Nawet na pewno.
- Ja zawsze mam rację.
- Zapewne. - powoli pokiwał głową. - To chcesz? - podsunął jej kieliszek pod nos.
- Nie. - skrzywiła się. - I mam prośbę. Do ciebie.
- No wal.
- Nie pij. No przynajmniej nie dzisiaj. - rzuciła, bawiąc się palcami.
- Czemu? Lubię pić. Nawet bardzo.
Harriet przewróciła oczami.
- A próbowałeś się kiedyś dobrze bawić bez alkoholu?
- Nie. - odparł bez zastanowienia.
Pokiwała powolutku głową.Nie dziwiło jej to - zbyt dobrze znała prozę życia.- Poza tym, potrzebuję kierowcy. - dodała.
- Że niby mnie?
- Uhm.
- Ale ja lubię pić. - jęknął, jakby to miało stanowić jakiś argument.
- No i fajnie. - spojrzał na nią z politowaniem. - Co? Do północy muszę być w domu, więc zostanie ci mnóstwo czasu, żeby się schlać.
- Boże, do północy? Jak Kopciuszek? - Jack chichotał, zupełnie jak mała dziewczynka.
Harriet wzruszyła ramionami. Chyba był już mocno pijany, ale jakoś niezbyt się tym odkryciem przejęła.
- Jak Kopciuszek. - przytaknęła.
Chłopak pokiwał powoli głową.
- Zgoda.- oznajmił po chwili. - Będę twoim szoferem.
- Poważnie? A co z tym, że lubisz pić? - zamrugała, udając zdziwienie.
- Pić mogę sobie zawsze, ale szoferem księżniczki zostaje się chyba tylko raz. - stwierdził.
Zdecydowanie już się upił. Albo zjarał. Bez różnicy.
***
Droga była prosta, jak nie ugotowane spaghetti i pusta, niczym szkoła w czasie wakacji.Jack wystukiwał rytm piosenki na kierownicy, jadąc zdecydowanie zbyt szybko, a Harriet rozkoszowała się wiatrem we włosach i światłem księżyca na skórze. Nie istniało nic, o co mogłaby się martwić. Koniec z tym. Po północy, wszystko będzie inne. Naprawdę inne. Nie tak, jak po pierwszym stycznia każdego roku, ale kiedy autentycznie potrzebne są zmiany. W końcu otworzyła oczy.
Ojciec, opowiadał jej kiedyś o babci. Była wtedy mała i nie zupełnie zrozumiała tę historię. Swoim malutkim rozumkiem nie umiała objąć takiego ogromu nowych, druzgocących informacji. Nawet nie do końca wiedziała co właściwie znaczą.
- Byłaś już kiedyś przy Hollywood Sign?
- Nie.
- Jest stamtąd niezły widok.
- To dobrze.
- W ogóle, dzisiaj jest ładny wieczór, więc będzie jeszcze lepiej.
- To dobrze.
- A poza tym, prawdopodobnie nie będzie cholernych turystów
- To dobrze. - powiedziała po raz kolejny, co ostatecznie zakończyło ich rozmowę.
Mijali kolejne drzewka, i kolejne i kolejne, aż dziewczyna doszła w końcu do wniosku, że Bogu naprawdę musiało się już nic nie chcieć, kiedy zajmował się tą prerią. Wszystko wyglądało, jakby przeżyło śmierć chomika, rozwód rodziców, poprawczak i liceum. Serdecznie im współczuła, ale tylko przez chwilkę, bo przypomniała, że ma się cieszyć każdą sekundą i wyciskać z niej jak najwięcej.
Więc zamiast patrzeć, na niesprawiedliwość, z jaką potraktowano przyrodę wokół Los Angeles, przyłączyła się Jacka i zaczęła wystukiwać rytm, jakiegoś popowego gówna, jakie akurat grali w radiu.
Ciągle się nie odzywali, ale atmosfera zrobiła się lżejsza. Harriet poczuła nawet miłe uczucie, że być może, właśnie znalazłam swojego pierwszego prawdziwego przyjaciela. Nie licząc złotych rybek, oczywiście.
Niezłapani przez policję, gang, ani kosmitów, dojechali na parking, z którego ruszyli pieszo do celu.
Szli dość długo, w milczeniu, zatopieni każde w swoich rozmyślaniach. Harriet głównie głowiła się, o czym myśli Jacka, no i dziękowała sama sobie, za włożenie wygodnych, płaskich butów. Oboje nie chcieli podziwiać żałosnych krajobrazów po drodze. Poza tym, słońce chyliło się ku zachodowi, i to w jego kierunku woleli spoglądać.
Niebo przechodziło z cyjanowego w róże, jasne czerwienie, a nawet i fiolety. Ozdabiały je ornamenty z zupełnie bialutkich, puchatych chmur. A wokół panował pełen spokój.
Na miejsce dotarli atmosferze harmonii i, jak się Harriet wydało, pojednania z Bogiem. Ale nie była w stanie nawet sama sobie uwierzyć, więc pozostała przy harmonii.
- Zgaduję, że chcesz sesję zdjęciową. Mam rację? - zapytał z bólem Jack.
Dziewczyna popatrzyła na niego, jak zwykle patrzy się na kogoś, kto proponuje poinformować nauczyciela o tym, że było się ofiarą pobicia. Czyli na kogoś, kto po prostu bredzi.
- Nie mam nawet telefonu.
- A co jak twój książę będzie cię szukał? - zaciekawił się chłopak.
- Nie będzie.-powiedziała z miażdżącą pewnością, odwracając wzrok w stronę panoramy. - Nie ma co na to liczyć.
- Skąd ta pewność?
- Bo książęta to szmaty. - oznajmiła bez zająknięcia.
- Yhm. A co z twoimi damami dworu?
- Kim?
- Przyjaciółkami no.
- A, z nimi. Prędzej kupią perfumy za 10 dolców, niż się o mnie zmartwią.
- Oh.
- No ale wiesz, zawsze może się zdarzyć promocja.
- Aha. Promocja.
Harriet zerknęła na niego.
- Wszystko okej ? - Nie zareagował - Jack? - Pomachała mu ręką centralnie przed twarzą. - No Jack. Żyjesz? - pstryknęła go w nos.
- Au.
- Żyjesz.-stwierdziła z zadowoleniem dziewczyna.
- No tak? A z jakiego powodu miałbym nie?
Wzruszyła ramionami.
- Odpłynąłeś.
Uśmiechnął się rozmarzony. Wydał się jej nagle taki bliski i daleki jednocześnie. Jak zjawa. Niby był dla niej nieznajomym, ale jednak...
- A ty nie? - spytał.
- Nie. - Z chwilą kiedy to powiedziała, poczuła się winna. Powinna lepiej spędzać ten czas, wyciskać z niego więcej. A zamiast tego, zastanawiała się, kto mógłby przejąć się jej zniknięciem.Wzięła głęboki oddech i próbując wyrzucić ze swojej głowy wszystko, oprócz świadomości istnienia, nasilającej się z każdą milisekundą, zapatrzyła się na krajobraz.
Z daleka, apokaliptyczne drzewka wyglądały całkiem przyzwoicie. Ale to dużo dalej, było to, co robiło największe wrażenie - Los Angeles.
Naiskrzone światłami, wylewające się poza horyzont skupisko kropek, które ponoć były budynkami, ale z daleka? Z daleka ważne były tylko jako całość, nie osobne jednostki. Tworzyły jeden spójny obraz, wręcz utopijny.
Harriet poczuła, że pod powiekami zbierają jej się łzy. Zaczęła więc mrugać z zatrważającą szybkością, aby się ich pozbyć. Nie mogła pozwolić, żeby taka pierdoła, jak jakaś słona woda z oczodołów, zniszczyła jej fantastyczny makijaż. Nie dziś, szatanie. Nie dziś.
Zerknęła na Jacka.
Stał wpatrzony w ogrom LA i wydawał się zupełnie zahipnotyzowany tym widokiem. Jego twarz miała rysy, które idealnie pasowały do tej scenerii. Ostre, ale nie przesadnie. Najważniejsze były jednak oczy. Te, miały wyraz pełen zachwytu, nadziei i zamyślenia.
Harriet chciała poznać jego myśli. Co też w nich w tej właśnie chwili siedziało? Zachwyt nad miastem, w którym przyszło mu żyć? Plany na przyszłość? Czekające na niego możliwości? Może ktoś dla niego ważny?
Ciekawiło ją to i drążyło dziurę w głowie. Naprawdę chciała wiedzieć. Niby poznali się nie tak dawno temu i w sumie byli sobie obcy, ale czuła z nim jakąś więź. Wcześniej jej się to nie zdarzało, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Ważne było tylko tu i teraz. Zwłaszcza, że miało się już nigdy nie powtórzyć i dobrze o tym wiedziała. On nie, ale nie chciała go uświadamiać.
Jack najwyraźniej poczuł, że był obserwowany, bo przeniósł wzrok z panoramy na Harriet. Nie odezwał się. Oboje podświadomie wiedzieli, że ten moment może istnieć tylko bez słów.
Uśmiechnął się więc.
Ona uniosła tylko lekko kąciki ust, ale miała nadzieję, że w jej oczach będzie widać wszystko.
I chyba było, bo Jack złapał jej dłoń i pociągnął z dala od krawędzi. Drugą ręką wyciągnął telefon i włączył muzykę.
Harriet jeszcze nigdy nie tańczyło się tak dobrze. Przewidywała każdy kolejny krok swojego partnera, na poziomie podświadomości, nie zdając sobie z tego w ogóle sprawy.
Zakręciła piruet, przy okazji prezentując możliwości swojej sukienki, która pięknie podążała za jej ruchami, rozkładając materiał w powietrzu tak, że wyglądał jak opadające płatki kwiatu.
Nagle, straciła równowagę. Czuła, że grawitacja. działa na nią aż za dobrze, ale zamiast zaliczyć zbyt bliskie spotkanie z ziemią, wpadła w ramiona Jacka.
Uśmiechał się wyraźnie rozbawiony, to fakt, ale i tak lepsze było to, niż asfalt przy twarzy.
Oparła głowę na jego ramieniu i zapatrzyła znów na rozbłyskające światłami, bezkresne LA. Dopiero teraz poczuła, jak mocno Jack był przesiąknięty zapachem papierosów. Ale, o dziwo, nie przeszkadzało jej to.
Wtem, w Harriet uderzyła linijka tekstu, która prześlizgnęła się do jej świadomości i zaczęła się w niej zadomawiać.
"Mówią, że tylko dobrzy umierają młodo". - coś w tym było. Zdecydowanie tak. Im dłużej ten fragment kołotał jej w głowie, tym więcej łez zbierało się pod powiekami i nie była w stanie się ich już pozbyć.
Więc dała im wypłynąć, pozostawić błyszczący ślad na twarzy i upaść.
Zresztą, było już zupełnie ciemno. A jeśli nikt nie widzi, to się nie liczy.
***
- Jesteś pewna, że nie podwieźć cię pod dom? - Jack pomimo dwudziestu minut przekonywania, że Harriet poradzi sobie z przejściem kilku kroków z klubu do domu, wciąż miał wątpliwości
- Jestem pewna. - Otworzyła drzwi samochodu i już była na chodniku. - I dziękuję. Za wszystko. - dodała ciszej.
Uśmiechnął się tylko.
- Też dziękuję.-odpowiedział.
Jego oczy wyglądały zupełnie, jak wesołe ogniki. On cały, wydawał się nim być.
- To... do zobaczenia?
Harriet uniosła lewy kącik ust.
- Do zobaczenia, Jack.
Odeszła nie oglądając się za siebie.
***Do domu wróciła tak, jak z niego wyszła - przez okno.
Od razu przejrzała się w lustrze, by zauważyć, że łzy rozmyły tusz i pozostawiły brzydkie ślady na policzkach i pod rzęsami. Jack albo tego nie zauważył, albo - bardzo taktownie zresztą - udawał, że nie zauważył.
Uśmiechnęła się na myśl o nim.
Pasowałby do jej nowego życia, gdyby oczywiście takowe istniało.
Zerknęła na nocny stolik. Fioletowe tabletki dalej na nim leżały i dalej rzucały jej wyzwanie. Teraz już wiedziała jakie.
Zamyśliła się na chwilę. W końcu, podeszła do szafy, by wyciągnąć z niej niebieską sukienkę do ziemi, w którą z namaszczeniem się przebrała. Buty zdjęła i odłożyła delikatnie na miejsce. Następnie, wzięła szczotkę i zaczęła rozczesywać swoje piękne, złociste włosy. Z szuflady toaletki wyjęła złoty diadem, który ostrożnie założyła i zabezpieczyła jeszcze kilkoma wsuwkami.
Przejrzała się w lustrze i bardzo zadowolona z efektu, wzięła kieliszek z resztką wina i przycisk do papieru.
Z nocnego stolika, wzięła tabletki i zaczęła je dokładnie rozkruszać przyciskiem. Po kilku chwilach pracy, kiedy zamieniła swoje leki w proszek, przesypała uzyskany produkt do kieliszka. Zamieszała winem i podeszła do okna.
Nastała noc, ptaki zamilkły, a powietrze stało się chłodniejsze i otrzeźwiające. Nie czuło się już w nim melancholii. Teraz, pozostał w nim już tylko czysty smutek. Omal się nim nie zachłysnęła.
Harriet jednym łykiem opróżniła kieliszek.
Odstawiła go na nocny stolik, a sama usiadła na łóżku. Ostrożnie zaczęła się układać do snu; uważała zwłaszcza na włosy, które miały niemiły zwyczaj plątania się w najmniej odpowiednich momentach. Była też sukienka, która musiała układać się idealnie, nawet, jeśli nie chciała. W końcu, uznała, że wszystko jest tak jak być powinno i delikatnie opuściła głowę na poduszkę.
Poczuła ulgę.
Zamknęła oczy i rozkoszowała się ciszą i ciemnością. Wyobrażała sobie, jak firanka delikatnie faluje przy niezamkniętym oknie, jak Los Angeles błyszczy swoimi światłami, wypływając za horyzont, jak wszystko co kiedykolwiek czuła, ulatuje z niej, tak, jak zabrany na plaży piasek wysypuje się z rąk, aż w końcu nie zostaje ani jedno ziarenko. Ale wraca on tam, gdzie był wcześniej i gdzie na dobrą sprawę powinien być. Przez chwilę był gdzieś indziej, ale prędzej czy później i tak wróci tam, skąd się wziął.
Harriet oddychała głęboko i coraz wolniej. Czuła się leciutka i było jej z tym dobrze.
Wiedziała, że nadzieje upragniony spokój.
Kiedy rano nie zeszła na śniadanie, a wokół jej łóżka zrobiło się zbiegowisko do głębi wstrząśniętych ludzi, nikt nie był w stanie się nadziwić, jak pięknie ta drobna bladziutka blondynka, wyglądała w błękitnej sukni i delikatnym uśmiechu.
Jeszcze wiele lat później mówiło się o niej Śpiąca Królewna z LA i każdy zastanawiał się, kiedy pojawi się książę, aby ją obudzić. Ale on nawet nie wiedział, że jego wybrankę zmorzył sen.
Jak się okazało, Harriet miała rację co do wszystkiego.
***
Wszystkiego najlepszego koleszanko! Już rok bliżej do emerytury, jak się z tym czujesz?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top