veni. vidi. amavi.
__________________________________________________________
Obudził mnie jego anielski głos.
- Wstawaj. Mam pomysł. - Złote kosmyki jego włosów muskały mój nos. Nie budził mnie tak od czasu, kiedy mieliśmy po trzynaście lat i mieszkaliśmy w pałacu Peleusa. Zapomniałem, jak bardzo za tym tęskniłem.
- Co? Za wcześnie jest... - Odburknąłem pod nosem. Jak ma ochotę zrobić coś głupiego, to niech przyjdzie do mnie koło południa. Teraz jest za wcześnie na cokolwiek.
Podniósł się i usiadł na skraju posłania. Obróciłem się, by na niego popatrzeć, jak tunika opina jego muskularny tors. Jak złote loki opadają na ramiona. Jak zielone oczy wpatrują się przed siebie. Podparłem głowę dłonią.
- No dobra, co chcesz zrobić? - westchnąłem. Odwrócił się i nasze spojrzenia na moment się spotkały. Poczułem motylki w brzuchu. Dlaczego, do jasnej cholery, on musiał tak pięknie wyglądać?
- Pokażę ci coś. Zaufaj mi, spodoba ci się. - Powiedział wstając. Mała poprawka: ufałem mu bezgranicznie, a podobał to mi się on.
Udając niechęć zebrałem się, trochę marudząc. Achilles już czekał na mnie w wejściu do naszej kwarcowej groty. Mrużąc oczy przed słońcem, wyszliśmy oboje. Jeszcze nawet nie było do końca jasno. Dlaczego chciał mnie gdzieś zabrać o tej porze? To do niego niepodobne.
- Chodź. - spojrzał na mnie i sięgnął po moją dłoń. Pociągnął mnie w stronę wschodniej części góry.
Szliśmy gdzieś z dwadzieścia minut, gdy natrafiliśmy na sporą wierzbę. Mój przyjaciel odgarnął kurtynę z liści i spojrzał na mnie zachęcająco. Chciał, żebym wszedł. Zrobiłem to, a on dosłownie kilka sekund po tym stał przy mnie. Popatrzył na mnie zachęcająco i podążył przed siebie. Szybkim krokiem ruszyłem za nim. Kiedy w końcu się zatrzymał, staliśmy w najpiękniejszym miejscu jakie kiedykolwiek widziałem. Aż mnie zatkało. Achilles się uśmiechnął.
- Podoba ci się, co?
Kwiaty kwitły w całym zagajniku. Przepływał przez niego strumień czystej, źródlanej wody. Trawa tu miała intensywnie zielony kolor. Dopiero po chwili zobaczyłem, że jakieś 20 metrów przed nami są odgarnięte na bok liście wierzby, odsłaniające widok na wschodzące już niedługo słońce. Złotawa poświata miała za chwilę zalać świat. Achilles poprowadził mnie do odsłoniętego kawałka przestrzeni. Nie mam pojęcia skąd nagle wyciągnął zwiniętą skórę i rozłożył na ziemi. Następnie chwycił również sprytnie ukrytą drewnianą misę i podszedł do rozłożystego drzewa figowego. Wspiął się na jedną z niższych gałęzi i zerwał paręnaście dojrzałych owoców. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że stoję i się na niego gapię, nie mogąc wydusić słowa. Widząc moją zakłopotaną minę, zielonooki książę tylko się roześmiał. Pokazał, żebym z nim usiadł. Sięgnął po figę. W chwili kiedy oboje usiedliśmy, pierwsze promienie słońca padły na nasze twarze.
- Dziękuję, że mnie tu zabrałeś. - Powiedziałem. Odwrócił się i spojrzał w moje oczy.
- Patroklosie, to ja powinienem ci dziękować. - Splótł nasze dłonie razem. - Pokazałeś mi coś, czego nie byłbym w stanie sam zobaczyć. Pokazałeś mi, co to znaczy αγάπη.
Agápi. Kochać.
Niewiele myśląc złączyłem nasze usta razem.
Kiedy w końcu się od siebie odkleiliśmy, on ciągle trzymał dłoń na moim policzku, a ja swoją w jego włosach. Przeczesywałem złociste kosmyki, myśląc o tym, jak bardzo go kocham. "Mój Achilles, moja miłość", myślałem.
- Wiesz co, Patroklosie? - Zapytał. - To miejsce było piękne samo w sobie, ale z tobą jest jeszcze piękniejsze. Tu przybyliśmy, zobaczyliśmy to całe piękno i pokochaliśmy siebie jeszcze bardziej.
Nie było, nie ma i nie będzie słów zdolnych opisać, co czułem w tamtym momencie.
__________________________________________________________
W otchłani duszącego, nieskończonego mroku rozbłyska światło. Zdaje się, jakoby samo Słońce wpuściło swe odległe promienie do czeluści Erebu. Dwie dusze, za życia sobie ukochane odnalazły się po tej drugiej stronie.
Jeden z duchów, o orzechowej skórze i równie ciemnych oczach obejmuje drugiego. Jego czarne loki opadają na czoło, podczas gdy on jak mantrę powtarza imię swojej miłości; to wygnany książę, syn Menojtiosa. Zginął pod Troją.
Drugi, zdaje się być jak ze złota. Długie pukle opadają na równie złociste ramiona. Jasna zieleń jego oczu zdaje się na myśl przynosić te cudowne, greckie lasy. Wpatruje się w ukochanego i przeprasza. Słowa żalu płyną z jego ust i zdają się nie kończyć. Oto wspaniały wojownik i syn Peleusa, książę i półbóg. Zginął pod Troją.
Patroklos i Achilles
Aristos Achaion i jego Philtatos
Przybyli. Zobaczyli. Pokochali.
__________________________________________________________
(676 słów)
Witam, moi drodzy czytelnicy! Mam nadzieję, że nowy one-shot walentynkowy się Wam spodoba! Szczęśliwych Walentynek czy też jutrzejszego Dnia Singla, kto tam co obchodzi.
Trzymajcie się cieplutko i miłego kiedy-wy-to-czytacie <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top