Rozdział 2 "Gra w Króla"

                Tego dnia pogoda była paskudna. Od samego rana padało, jakby niebo gorzko coś opłakiwało. Panowała wszechobecna szarość i niegęsta mgła, a wszystkie rośliny i zwierzęta jakby poznikały. Natura zachowywała się zbyt podejrzanie. Czułem się zupełnie, jakby wszystko dookoła podzielało mój smutek po stracie siostry.

Minęły dwa długie męczące dni od kiedy Lorelei zniknęła bez śladu. Jej zaginięcie stało się tematem wielu plotek we wiosce, a gdy przechadzałem się po polach, widziałem jak okoliczne kobiety posyłają mi smutne spojrzenie. Jednak nie było ich w chwilach, gdy błagałem o pomoc.

- Proszę! Trzeba ją ratować! Może jeszcze nie jest za późno! – krzyczałem, stojąc na środku rynku. Mieszkańcy jednak milczeli. Wszyscy stali, jakby zamurowani. Nikt nie wystąpił z pomocą. Jedynie Kamio stał przy moim boku dzielnie. Nawet Saliah się nie pojawił, choć widziałem go w tłumie. Wszyscy, którzy życzyli mi dobrze, nagle zniknęli. Właśnie tyle dla nich znaczyliśmy.

Usiadłem pod oknem, czekając na przyjaciela. Tego dnia miałem zamiar wyruszyć w podróż w poszukiwaniu siostry. Ostatnie zgromadzone oszczędności wydałem na konia i srebrny sztylet, jednak nie wiedziałem, gdzie zacząć szukać. Lokalizacja posiadłości Eden-Vane'a była dla mnie niewiadomą, ale rudzielec obiecał mi pomóc.

Pracując jako główny ogrodnik Królewskich Ogrodów miał dostęp do archiwum w Wielkim Domu, a tam nietrudno było znaleźć odpowiednie informacje, jednak były one strzeżone, dlatego znalezienie odpowiedniego momentu, żeby wykraść dane, nie było proste.

Gdy tylko usłyszałem pukanie do drzwi, skoczyłem na równe nogi i pobiegłem otworzyć. Szybko przepuściłem przyjaciela w drzwiach i poprowadziłem do kuchni, gdzie na drewnianym stole rozłożyliśmy mapę Północnego Lasu z pozaznaczanymi wioskami, dworkami, posiadłościami, a nawet zamkami, z których wiele było opuszczonych. Szybko znaleźliśmy odpowiedni zamek. Zamek Elk Mound niedaleko Lowville, gdzie do tej pory zamieszkiwał hrabia. Z mapy jasno wynikało, że jest to niecały dzień drogi stąd.

- To dość daleko... Myślisz, że ona już tam jest? Pieszo? – mruknął cicho Kamio, a ja wziąłem głęboki oddech, wyobrażając sobie jak Lorelei przedziera się przez las w letniej sukience z walizką w ręce, podczas gdy wokół czają się widma nocy, które tylko czekają, aby zaatakować. Momentalnie zaschło mi w gardle.

- Jeśli on wie, że ona już jest w drodze, to być może jadąc z powrotem, gdzieś ją zgarnął... - odpowiedziałem, nie za bardzo wiedząc, czy ta wizja była optymistyczna czy raczej tragiczna. – W każdym razie jeśli wyruszę od razu, do rana powinienem być już w Lowville, a stamtąd do zamku hrabiego jest już bardzo blisko.

- Naprawdę nie chcesz, żebym pojechał z Tobą? – dopytał młody elf, a ja pokręciłem przecząco głową.

- Wolę, żebyś został na miejscu – odparłem szybko: - W razie gdyby coś poszło nie tak, zrób wszystko, żeby Lo wróciła bezpiecznie do domu, dobrze?

Kamio pokiwał głową, po czym przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. Był moim jedynym przyjacielem od dziecka. Prócz niego i Lorelei nie było nikogo, kto by tyle dla mnie znaczył.

- Zrobię co w mojej mocy. – obiecał mi cicho, po czym pomógł spakować do torby najpotrzebniejsze rzeczy oraz srebrny sztylet i wsunął mapę za pasek moich spodni. Na koniec podał mi ciemnozieloną pelerynę, którą od razu narzuciłem na siebie, zaciągając kaptur na twarzy.

Pożegnałem się szybko z rudzielcem, wychodząc na zewnątrz i dosiadając szaroburego konia, którego kupiłem od jednego z rolników. Choć był trochę stary, wydawał się być naprawdę mądrym stworzeniem, dlatego bez obaw pogłaskałem konia, po czym pociągnąłem za wodze i ruszyłem polną ścieżką. Przede mną była długa droga, pełna deszczu, wilgoci, ciężkich dróg i zakrętów, które pojawiały się znienacka, zmuszając mnie do powtórnego otwarcia mapy.

Gdy po kolei miałem wschodnie bory i zagajniki wróżek nie miałem bladego pojęcia, w co się pakuję. Dotarło to do mnie dopiero wtedy, gdy dostrzegłem jak bardzo zmieniła się przyroda dookoła mnie im bliżej byłem Lowville. Nagle drzewa stały się jakby starsze. Tutaj nie była już wyczuwalna elficka magia chroniąca każdą roślinę. Zwierzęta także się nie pokazywały. Wszystko umierało w oczach.

Noc była najgorsza. Jechałem wtedy powoli, co jakiś czas zatrzymując się ze strachem, gdy tylko usłyszałem szelest liści. W końcu zdecydowałem się na odpoczynek. Zsiadłem z konia i przywiązałem wodze do szerokiej sosny, po czym sam usiadłem nieopodal, zaciskając ręce na srebrnym sztylecie, który miałem ze sobą. Gdzieś w trakcie warty przysnąłem i obudziłem się może dwie czy trzy godziny później. Już świtało, więc wstałem i szybko pozbierałem się, wsiadając z powrotem na choć trochę wypoczętego konia. Szarak spojrzał na mnie smutno, po czym posłusznie ruszył przed siebie. Wiedziałem, że nie zostało mi wiele drogi, ale ciągle odczuwałem strach, który mi towarzyszył od początku. Kolejną godzinę jechałem w spokoju utrzymując stałe tempo.

Przełknąłem ślinę i przyspieszyłem, docierając na jedną z wyżyn już za granicą lasu. Z daleka dostrzegłem zarys małego miasteczka. Wysokie budynki ciasno zbite w jedną grupkę. Kawałek dalej szerokie pola uprawne. Typowe ludzkie miasto. Wątpiłem, żeby jakikolwiek przedstawiciel innego gatunku tutaj zamieszkiwał, bo nawet magowie, – najbardziej zbliżeni do ludzi – woleli bardziej zielone, weselsze tereny, a Ci nieliczni, którzy za tym nie przepadali, zamieszkiwali najczęściej samotnie jakąś część lasu na zachodzie, gdzie tak naprawdę znajdowało się niewiele wiosek czy mniejszych miast.

Ruszyłem w dół, przedzierając się przez pola, aż dotarłem do wydeptanej szosy, która prowadziła już prosto do miasta. Im bliżej się znajdowałem, tym więcej dookoła dostrzegłem chłopów, jednak wśród nich nie było żadnej kobiety. Tak samo było zresztą, gdy dotarłem do miasta. Mijałem coraz to więcej domów, jednak ludzi wcale nie przybywało. Nie było bawiących się na rynku dzieci, a wszystko dookoła wyglądało, jakby to miejsce zatrzymało się w czasie.

Rozumiałem, co mogli czuć mieszkańcy Lowville. My odczuwaliśmy lęk tylko kilka razy w roku, podczas gdy oni codziennie mogli być odwiedzani przez upiornego hrabiego. Wzdrygnąłem się na samą myśl i zatrzymałem się. Nieopodal pod jednym z domów siedział mężczyzna w podeszłym wieku. Kiedy zszedłem z konia, zauważył mnie i obrzucił ciekawskim spojrzeniem. Powoli podszedłem bliżej i zapytałem o drogę do zamku Elk Mound.

- Kogo szukasz w posiadłości Eden-Vane'ów? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Zadawał się dokładnie wiedzieć, po co przyjechałem.

- Moja siostra zaginęła po wizycie hrabiego w naszej wiosce. – odparłem, a wtedy staruszek uśmiechnął się smutno.

- Nie masz czego tu szukać, dzieciaku. Byli tu więksi i silniejsi po swoje ukochane, jednak żaden nie wrócił stamtąd żywy. Wracaj lepiej do domu i zapomnij.

Zacisnąłem pięści ze wściekłości i obrzuciłem go złowrogim spojrzeniem. Nie miał prawa mówić mi, co mam robić.

- Pokaż mi drogę. Sam zdecyduję, co robić. – warknąłem, na co on westchnął i palcem wskazał kierunek. Szybko odszedłem, wskakując na konia i ruszając dalej. Nie miałem zamiaru go słuchać. Bezpieczeństwo Lorelei było dla mnie najważniejsze. Póki nie było jej w Rainsville, nie było tam miejsca również dla mnie.

Przyspieszyłem jeszcze bardziej i chociaż ogarniało mnie zmęczenie, nie poddałem mu się i zacisnąłem zęby. Nagle na horyzoncie ukazał mi się zamek. Rósł w oczach, gdy do niego podjeżdżałem, a kiedy byłem już właściwie parę kilometrów od niego, dostrzegłem, jak wspaniale wyglądał. Dwie strzeliste wieże ustawione do siebie po przekątnej, masywny stary mur zrobiony z nieregularnych kamieni oraz duże piękne i zadbane ogrody dookoła. Widać było, że sam zamek jest dziełem krasnoludów, którzy specjalizowali się w konstrukcjach obronnych. Zastanawiało mnie jednak czemu właściwie wygląda bardziej jak forteca, skoro mieszkał w niej podrzędny arystokrata.

Podjechałem do bramy głównej, gdzie przy jednym z drzew zostawiłem konia. Pogłaskałem czworonoga po grzywie i uśmiechnąłem się, szepcząc, że niedługo wracam. Szarobury prychnął postępując z nogi na nogę, jakby próbował mi przekazać, że będzie czekać. Wziąłem z torby sztylet i schowałem go za paskiem spodni pod ubraniem, po czym ostrożnie przeskoczyłem przez mur i dostałem się do ogrodów hrabiego.

To nie było to samo, co Ogrody Królewskie w Rainsville. Tutaj były jedynie wysokie oraz równo obcięte krzewy i pełno żółtych jaskrów. Szybko przywołałem do głowy znaczenie owych kwiatów i wziąłem głęboki oddech. Jaskier ostrzegał przed niebezpieczeństwem.

Zacisnąłem dłoń na schowanym za pazuchą sztylecie i ruszyłem dalej, podchodząc pod same mury. Szybko rozejrzałem się dookoła i dostrzegłem otwarte na zachód okno skryte w cieniu. Podszedłem zaraz pod nie i łapiąc za parapet, podciągnąłem się i wpadłem do środka. Natychmiast schowałem się za ciemnoczerwoną zasłoną i wyjrzałem na zewnątrz patrząc, czy nikt nie idzie. Gdy korytarz okazał się pusty, odetchnąłem i wyszedłem z ukrycia, powoli kierując się w prawą stronę.

Kiedy tylko dotarłem pod wielkie szerokie schody, usłyszałem śmiechy kobiet i zamarłem, bo hałas był coraz głośniejszy. Rzuciłem się za wielką marmurową rzeźbę i schowałem. Po chwili po schodach zbiegły ubrane w piękne eleganckie suknie młode dziewczęta. Wszystkie wyglądały jakby były w moim wieku. Były wśród nich dwie elfki i jedna wampirzyca, której jasnoczerwone oczy lśniły z podekscytowania. Reszty nie potrafiłem określić. Może były magami czy(albo) ludźmi, jednak nie odznaczały się żadnymi charakterystycznymi cechami.

- Hrabia powiedział, że zamówił nowe suknie, słyszałyście? – zaświergotała jedna z nich, jednak druga – wampirzyca – westchnęła smutno.

- Podobno to dla tej nowej elfki... Słyszałam, że przez nią hrabia wyrzucił jedną z wilków!

Wzdrygnąłem się, czując, że mówią o Lorelei. Poczekałem chwilę, aż panny opuszczą pomieszczenie i wyszedłem, kierując się po schodach na pierwsze piętro. Wszędzie było pusto, choć od ścian odbijały się żeńskie śmiechy. Właściwie nie wiedziałem, gdzie iść, więc obróciłem się w lewo i poszedłem szukając mojego celu.

Nagle usłyszałem. Znajomy radosny śmiech. Ruszyłem prawie biegiem, docierając do uchylonego pomieszczenia. Ostrożnie zajrzałem do środka i zobaczyłem moją siostrę. Siedziała na kolanach tego świra i gładziła go dłonią po policzku, podczas gdy on trzymał ją ciasno za nogi i szeptał coś do ucha, co sprawiało, że dziewczyna coraz bardziej się rumieniła.

Poczerwieniałem ze złości, przygotowując się mentalnie do ataku na mężczyznę i gdy już miałem wyciągać sztylet, poczułem jak ktoś łapie mnie od tyłu i obraca tak, że chwilę później byłem już przyciśnięty twarzą do ściany. Zacząłem krzyczeć, a wtedy dostałem powtórnie w twarz i drzwi się otworzyły. Mój cel stał przede mną i patrzył na mnie zaskoczony, aby po chwili podnieść wzrok na mojego oprawcę. Sam rzuciłem tam okiem i dostrzegłem wysokiego mężczyznę w średnim wieku o lodowatym błękitnym spojrzeniu, przykrytym przez czarne włosy.

- Wybacz, ale najwyraźniej wlazł przez okno. – Westchnął starszy, co wyraźnie rozbawiło Eden-Vane'a, bo kazał wprowadzić mnie do pokoju, gdzie zostałem popchnięty na ziemię parę centymetrów od jego butów.

- Czego chcesz, dzieciaku? – zapytał spokojnie, a ja warknąłem w odpowiedzi:

- Przyszedłem odzyskać siostrę.

- Ach... – uśmiechnął się i przywołał ręką Lorelei. Dziewczyna wstała i posłusznie podeszła, łapiąc mężczyznę za ramię. – Tę siostrę?

Rzuciłem mu wściekłe spojrzenie, po czym zwróciłem się w stronę blondynki. Nie patrzyła na mnie, tylko jak zaczarowana wciąż wpatrywała się w profil Eden-Vane'a. Mogłem jedynie podejrzewać, że to jakiś piekielny urok.

- Lo? – mruknąłem cicho, ale ona tylko obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, jakby mnie nie poznała.

- Przykro mi, ale ona już raczej Cię nie pamięta. Robi tylko to, co ja jej każę, a po co zaśmiecać jej śliczną główkę wspomnieniami rodzinnej wioski i głupim bratem. – odpowiedział spokojnie hrabia, a ja zalałem się wściekłą czerwienią i w jednej sekundzie wyciągnąłem sztylet, rzucając się na zaskoczonego mężczyznę i celując prosto w serce. Byłem już niemal u celu, gdy Eden-Vane zrobił szybki unik, łapiąc mnie za nadgarstek i wykręcając go tak, że w dosłownie parę sekund leżałem przygnieciony przez jego ciało do podłogi, a sztylet upadł pod samym oknem, zdecydowanie za daleko ode mnie. – Chyba powinieneś go rozbroić, zanim go puszczasz, Lupus...

- Ja tu jestem tylko medykiem i dozorcą. Jeśli chcesz, żebym był jeszcze ochroniarzem, to żądam podwyżki. – odparł starszy mężczyzna, po czym oparł się pretensjonalnie o ścianę, zakładając ręce.

- Wydaje mi się, że już i tak wystarczająco ode mnie dostajesz... – mruknął ociężale mój oprawca, po czym docisnął mnie kolanem do podłogi. – I co ja mam z Tobą zrobić, dzieciaku?

- B-błagam... Wypuść moją siostrę... – jęknąłem, czując jak moje oczy zachodzą łzami. Nie chciałem przed nim płakać, ale czułem, że jeśli cokolwiek miało mi pomóc uwolnić siostrę, to tylko litość. – Zrobię wszystko! Cokolwiek zechcesz!

Widziałem, jak mężczyzna zmrużył oczy w zaciekawieniu, po czym na jego usta pojawił się delikatny uśmiech. Złapał mnie za ramię i pociągnął, stawiając na równe nogi, aby po chwili obejść mnie dookoła i obejrzeć z każdej strony.

- Jesteście tak bardzo do siebie podobni...– mruknął, po czym złapał mnie za podbródek i dokładnie przyjrzał się mojej twarzy. – a jednak tak różni... Nie ulegniesz mi tak łatwo, prawda?

Poczułem, że nagle zrobiło mi się duszno. Nie potrafiłem nawet podnieść wzroku, żeby spojrzeć mu w oczy. Cały świat mi zawirował, ale najwyraźniej to spodobało się temu psychopacie, bo patrzył na mnie wyraźnie zadowolony.

- Wypuszczę twoją siostrę, ale chcę czegoś... kogoś w zamian. – gdy to usłyszałem, podniosłem powoli głowę i ujrzałem jego krzywy uśmiech. Zrobiło mi się słabo. – Domyślasz się, prawda?

Przełknąłem głośno ślinę, ale kątem oka obserwowałem Lorelei i jej puste spojrzenie. Nie mogłem pozwolić, żeby ona tu została i całkowicie zatraciła się w tej chorej grze. W głowie miałem jej szeroki uśmiech, gdy wybierała się na randki z Saliahem oraz ten, kiedy odbierała mnie z pracy i w drodze do domu opowiadała, co się działo w wiosce.

- Lavi! – krzyczała, gdy widziała mnie z daleka, machając do mnie bukietem kwiatów, które uzbierała. Czerwone frezje. Uwielbiała je i doskonale wiedziała, że ja również.

- Znów okradłaś szklarnię Rogersa? – zaśmiałem się, wyciągając z pęku kwiatów jeden z nich i wsuwając jej w blond włosy. Ona zaś zrobiła to samo, wplatając kilka łodyg frezji w mój warkocz.

- Musiałam! Wyglądasz w nich cudownie! – uśmiechnęła się słodko. Wybaczałem jej wszystko przez tą niewinność. Była moim małym skarbem.

Musiałem ją chronić za wszelką cenę.

- Zgadzam się na wszystko. - powiedziałem to naprawdę cicho, ale on doskonale usłyszał za pierwszym razem. – Tylko wypuść Lorelei...

- Można powiedzieć, że sprzedałeś duszę Diabłu, młody elfie... – usłyszałem za sobą i powoli odwróciłem się w stronę czarnowłosego mężczyzny. Wyglądał na rozbawionego. – Witaj w Elk Mound, twoim nowym domu.

Spojrzałem na hrabiego i przyrzekam, że była to najbardziej przerażająca chwila w moim życiu. Jeśli Diabeł żył w ciele człowieka, to stał właśnie przede mną.

~*~

Rozdział drugi pojawił się dzisiaj z racji, że jutro jestem na konwencie i nie miałabym czasu, żeby go wrzucić. Wiem, że pewnie się ucieszycie, dlatego życzę miłego czytania! Obiecuję, że niedługo zacznie się dziać coś więcej ;) ~ Lucyfer x

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top