Rozdział 13 "Trafiony Piorunem"

                Czasami wydaje nam się, że czas przemija zaskakująco szybko. Bardziej niż zwykle, jakby ktoś przyspieszył działanie wielkiego zegara świata lub przeskoczył parę zbędnych godzin. Innym razem znów dochodzimy do wniosku, że coś niesamowicie się nam dłuży. Najczęściej wtedy, gdy pragnęlibyśmy za wszelką cenę przyspieszyć. Być może powiedzenie „Czas leci szybciej, kiedy gra się w gry" wcale nie jest takie głupie?

Być może całe nasze życie to jedna wielka gra sterowana przez kogoś na górze. Ten ktoś bynajmniej nie interesował się pozytywnymi aspektami gry, a tylko pchał nas do przodu niezależnie od wyborów. Czasami jednak – gdy czas rozgrywki się przedłużał – zastanawiał się dłużej nad ruchem i dlatego musieliśmy czekać.

Tym razem Ten – kimkolwiek był i gdzie się znajdował – był znudzony na tyle, że postanowił czas akcji przyspieszyć do maksimum, dlatego nim zdążyłem naprawdę uwierzyć, ze jestem wolny, minęły już dwie godziny.

Słońce już dawno zniknęło za horyzontem ustępując jasnemu Księżycowi. Dodatkowo ciemne chmury przykryły niebo, a z daleka dobiegały do moich uszu grzmoty. Zapowiadało się na burzę, choć wtedy jeszcze nie padało.

Ludzie, którzy mijali mnie siedzącego na chodniku, spoglądali na mnie podejrzliwie, a gdy dostrzegali zaostrzone końcówki uszu, natychmiast przyspieszali. Englevale Bay bynajmniej nie słynęło z wielkiej miłości do elfów. Jeżeli dobrze zapamiętałem ze słów Erasta, gdy opowiadał mi o portach Allury, to w całym państwie, elfów nie było. Cieszyły się złą sławą i bez wątpienia w piramidzie wartości trzymały się dołu ustępując miejsca nawet złośliwym żywiołakom.

- Mamusiu, kim jest ten Pan? – zapytał odważnie mały chłopiec o pulchnej twarzy, łapiąc dorosłą kobietę za rant spódnicy. Panienka podniosła głowę i przyjrzała mi się z daleka, momentalnie pokrywając się czerwienią i pociągnąwszy chłopczyka za rękę przyspieszyła kroku, znikając za rogiem.

Westchnąłem głośno, po czym podniosłem się z ziemi, łapiąc za torbę podróżną z ubraniami i kilkoma monetami i ruszyłem w stronę portu. Byłem już dość głodny, więc po drodze zajrzałem do piekarni, upewniając się, że dobrze ukryłem uszy i długi warkocz pod wełnianą czapką. Kupiłem dwie bułki, po czym wyszedłem i przeszedłem kilka ulic wzdłuż chodnika, aż dotarłem do przystani.

Z racji, że było już dość ciemno, nie byłem w stanie dostrzec z daleka, gdzie czeka na mnie łódka, którą zostawił dla mnie Erast. W ręce wciąż zaciskałem zardzewiały klucz.

Kątem oka dostrzegłem, że miejsce, które wcześniej zajmowała „Zemsta Leviathan'a", było puste. Statek musiał odpłynąć już dawno. W końcu ruszyłem brzegiem molo, rozglądając się za czymś, co choć trochę przypominało cel mojej podróży.

Zajęło mi to około dwudziestu minut, gdy nagle w świetle Księżyca dostrzegłem przycumowaną do brzegu łódkę. Była mała i przykryta jasnobrązową płachtą. Podszedłem bliżej i pociągnąłem materiał, odkrywając namalowany biały napis „Eleazar". Podskoczyłem radośnie w miejscu i wpakowałem do środka torbę, szukając pod ławeczką wioseł. Gdy już wydobyłem ze środka dwa potężne kawałki drewna, złapałem za klucz i otworzyłem zamek podtrzymujący łódkę w porcie.

Zrozumienie działania wioseł zajęło mi parę minut, aż w końcu prawidłowo zacząłem wykonywać krążenia i coraz szybciej wychodząc na otwartą wodę. Z mapy, którą otrzymałem od Erasta, wywnioskowałem, w którą stronę powinienem płynąć i rozpocząłem moją morską żeglugę.

~✿~

Nie wiem, ile to trwało, zanim zaczęło okropnie padać, a burza zmieniła się w sztorm. Wszystko dookoła było zamazane. Próbowałem opanować łódkę, jednak z każdą chwilą coraz bardziej rzucało mną na wszystkie strony.

Czułem się, jakby pogodą sterował ktoś trzeci, pragnący mojej szybkiej śmierci. Chaos opanował wszystko. Wysokie fale uderzały w łódkę, porywając ją w szalony wir. Trzymałem się kurczowo ławeczki, ale nie dawało to wiele. Morska woda strumieniami wpływała na pokład mojego małego statku, pochłaniając go w całości. Jedno z wioseł już dawno porwał ostry nurt, drugie wypłynęło z łódki niedługo później, topiąc się w ciemnej przerażającej głębinie.

Krzyknąłem, błagając o pomoc, ale niemal natychmiast zakrztusiłem się wodą. Jasne błyskawice przecinały niebo, zbliżając się do mnie coraz bardziej. Nagle poczułem potężne szarpnięcie, które zwaliło mnie w głębiny w ostatnim momencie. Kątem oka zobaczyłem, jak „Eleazar" roztrzaskuje się na setki kawałków pod wpływem silnego uderzenia piorunu.

Machałem rękami jak oszalały, próbując utrzymać się na powierzchni, ale było to niemożliwe do wykonania. Wysokie fale pożerały mnie, wpychając na samo dno. Złapałem się pierwszej lepszej deski, która dryfowała na powierzchni, aby nie utonąć, jednak hektolitry słonej wody skutecznie uniemożliwiały mi myślenie. Krztusiłem się i machałem kończynami, aby w końcu dostać w głowę kawałkiem łódki, wciąż trzymając się deski. Wszystko wirowało bardziej niż wcześniej. Poczułem obezwładniające uczucie i wszystko pogrążyło się w ciemności.

~✿~

Głowa bolała mnie tak mocno, że z ledwością wytrzymywałem. Dookoła panowała ciemność, ale dziwne dźwięki budziły we mnie nadzieję, że to nie dno oceanu. Chciałem przetrzeć oczy, ale szybko przekonałem się, że są czymś mocno skrępowane. Im dłużej pozostawałem przytomny, tym więcej odkrywałem rzeczy.

Miałem coś zawiązane na oczach, a grube sznury krępowały mi zarówno ręce, jak i nogi, nie pozwalając mi się ruszyć choćby o centymetr. Dookoła panował chaos: krzyki, uderzenia, szuranie i to kołysanie, które sygnalizowało, że znajduję się gdzieś na wodzie.

- Kapitanie, elfiątko się obudziło! – ten głos dotarł do mnie bardzo wyraźnie. Mężczyzna, który to powiedział, znajdował się blisko mnie. Już po chwili usłyszałem ciężkie kroki i czyjeś dłonie rozwiązały mi opaskę. Nagłe światło oślepiło mnie, więc skrzywiłem się i zmusiłem do spojrzenia w górę.

Nade mną stało dwóch rosłych mężczyzn. Jeden z nich na pewno był owym kapitanem. Podejrzewałem, że był nim wysoki brunet o kapitańskim kapeluszu z piórkiem i twarzą pokrytą licznymi bliznami. Drugi z nich był zdecydowanie niższy o rudych kudłach i czarną chustą zawiązaną na głowie.

- Ładniutki, pójdzie za sporą sumkę. – przyznał brunet, uśmiechając się cwaniacko, na co drugi ochoczo mu przytaknął. – Wyłowiliśmy Cię z wody kochaniutki! Dryfowałeś sobie samotnie, więc my z przyjemnością znajdziemy Ci kogoś do towarzystwa.

- Masz dobre wyczucie, mały. – dodał Rudzielec. – Właśnie dobijamy do portu Matadory.

Zamarłem. Znałem tę nazwę aż za dobrze. Matadora była miastem o złej sławie. Czymś w rodzaju portu dla piratów. Miejsca, gdzie dzieci „rodzą się rozdziewiczone". Rozpusta sama w sobie. Wielki rynek handlu niewolnikami. Wymieniać jej synonimy można było w nieskończoność. Była ostatnim miejscem, które odwiedziłbym w ostateczności.

Tak jak mówili dwaj piraci, jak zdołałem się dowiedzieć z flag ich okrętu, dobiliśmy do brzegu niemal kilka minut później. Dookoła przykutych było jeszcze kilka osób. Dwie młode kobiety, zdenerwowana żywiołaczka ognia, której nogi trzymali w wiadrze pełnym wody, w razie gdyby zdecydowała się podpalić okręt oraz chłopak. Po jego tatuażach domyśliłem się, że jest magiem, ale mógł mieć najwyżej piętnaście lat, a to oznaczało, że był zbyt niedoświadczony by się bronić.

Wyprowadzili nas zakutych w kajdanki. Gdy tylko stanęliśmy na lądzie, wszystko stało się bardziej przerażające. Mieszkańcy Matadory przyglądali się nam ze smakiem, jakby planowali wielki mord, gdy tylko nasi strażnicy się odwrócą.

Doprowadzili nas na wielki rynek, gdzie na samym środku znajdował się drewniany podest, a na nim kilka krzeseł. Zatrzymałem się na moment, ale niemal natychmiast jeden z piratów uderzył mnie w plecy, popychając do przodu. Każdego z nas przykuli do innego krzesła. Patrzyłem na wszystkich dookoła z góry, jednak mimo wszystko czułem, że to oni dominują nade mną. Zanim dotarło do mnie co się dzieje, zaczęła się licytacja. Zaczynali od prawej strony, więc byłem trzeci w kolejce. Na pierwszy ogień poszedł mały mag. Był bardziej przerażony niż ktokolwiek z uwięzionych. Po jego jasnych policzkach spływały gęsto łzy.

- Mag pochodzący z Allury, rzadki okaz, młody i ładny, no i oczywiście: niedoświadczony. Cena wywoławcza to dziesięć tysięcy! Kto da więcej?! – wykrzyknął rudowłosy pirat, uśmiechając się do gwaru, który miał miejsce na rynku.

Ludzie pchali się do środka, krzycząc kolejne kwoty. Po niecałej minucie cena dobiła do dwudziestu czterech tysięcy, a chłopak nie był w stanie powstrzymywać już błagalnych jęków. W końcu jego licytacja zakończyła się na kwocie prawie trzydziestu tysięcy. Zwycięzcą był dorosły mężczyzna o koziej bródce i niebezpiecznym błysku w oku. Podszedł pod podest i podał gotówkę piratowi, a w zamian pociągnął za łańcuch, którym przypięty był mag. Chłopak przewrócił się po szarpnięciu, ale zaraz został podniesiony i wraz z zwycięzcą opuścił rynek z głośnym płaczem.

Kolejna była żywiołaczka. Jej oczy płonęły żywym ogniem, kiedy pirat zbliżył się odrobinę. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że ludzie stojący w pierwszym rzędzie cofnęli się z lekkim strachem. Z czerwono żółtych włosów wyskakiwały drobne iskry, a kajdanki, które krępowały jej dłonie, żarzyły się wolno, wypuszczając kłęby dymu.

- Żywiołak ognia, pochodzi z wybrzeży Tamury, ślicznotka o dużym temperamencie. Cena wywoławcza to siedem tysięcy! Kto da więcej?! – ponownie rozbrzmiał, jednak tym razem tłum wydawał się być bardzo niezdecydowany. Nie słychać było krzyków z kwotami, a wręcz czystą ciszę. Żywiołaczka wydawała się być zadowolona, ale gdy po kilku minutach nikt nie zgłosił się do zakupu, Rudzielec westchnął głośno i machnął swojemu towarzyszowi, który natychmiast wyciągnął ostry nóż i bezceremonialnie dźgnął dziewczynę, wydobywając z jej gardła okrzyk bólu. Padła na ziemię podpalając kawałki deski, które piraci od razu zgasili. Jej krew zalała ziemię, powodując, że dwie pozostałe niewolnice krzyknęły z rozpaczy. Nikt z tłumu jednak nie kwestionował tego działania. Wydawali się czekać na dalszy ciąg.

Gdy Rudzielec podszedł do mnie, wiedziałem, że albo skończę jak mag albo jak żywiołaczka. Nie było sensu rozpaczać. Czułem się już od dawna martwy, a ten los dodatkowo potęgował me przekonanie.

- Bardzo rzadki okaz w naszych stronach, młody elf prawdopodobnie z Valmont, nieskazitelnie piękny. Cena wywoławcza to piętnaście tysięcy! – krzyknął, a ja zaśmiałem się w duchu, na cenę, jaką wyznaczyli za moje życie. Nie byłem jednak pewien, czy była wysoka czy niska.

Szybko się zaczęło. Kwoty rosły w zastraszającym tempie, aż w końcu wybiło czterdzieści tysięcy. Była to tak wysoka cena, że byłem niemal pewien, że nikt tego nie przebije, gdy nagle ktoś z tłumu zakrzyknął głośno:

- Siedemdziesiąt tysięcy!

Był to tak znajomy głos, że moja twarz momentalnie pokryła się bielą, a gdy zwróciłem się w odpowiednim kierunku i napotkałem te pełne granatu oczy, stwierdziłem, że być może śmierć byłaby lepszym rozwiązaniem tej sytuacji. Nagle los żywiołaczki okazał się być tak bardzo kuszący, że siłą umysłu próbowałem poderżnąć sobie gardło, bo to... to byłoby prostsze.

~*~ 

Mam nadzieję, że ten rozdział wyda się wam choć trochę interesujący i poknujecie swoje teorie na temat dalszych zmagań Laviego. ;) x ~ Lucyfer

Chciałabym już teraz poinformować was o tym, że za dwa tygodnie, a konkretnie ostatni weekend kwietnia, rozdział się nie pojawi. Z racji, że od czwartku będę w drodze na Pyrkon i wrócę dopiero w poniedziałek 1 maja (moje urodziny!), to nie będę w stanie napisać rozdziału ;_; Mam nadzieję, że kogoś spotkam na Pyrkonie! 

A teraz przyznać się! Kto z was wybiera się na Pyrkon? :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top