XII. Nadzieja

twitter, tiktok: #valenciawatt

Teraźniejszość

Valencia     

Chłodny wiatr smaga po moich odkrytych ramionach, pozostawiając na ciele gęsią skórkę. Hałas panikujących ludzi, który dobiega z wnętrza budynku wydaje się ledwie nic nieznaczącym tłem, a czas jakby staje w miejscu. Na nieskalanym niebie gwiazdy migoczą niczym najprawdziwsze diamenty. W jednym momencie wokół rozpościera się absolutna cisza, jedynie delikatny szept wiatru przemyka między zamkowymi murami.

Zaciskam dłonie w pieści i zwężam oczy. Złość kotłuje się we mnie niebezpiecznie i rozpaczliwie usiłuje znaleźć ujście. Może ten bezprecedensowy wybryk Eliasa rozjuszył mnie do granic możliwości, a bezczelny uśmieszek Zaire tylko dolał oliwy do ognia?

Zaire wpatruje się we mnie z nieskrywanym rozbawieniem, a wiszący nad naszymi głowami księżyc rzuca światło na krzywiznę jego twarzy. Przez moment mam wrażenie, że patrzę na jakąś mityczną, doskonałą kreaturę pozbawioną wszelkich znamion przyziemności: wysoki wzrost, doskonałe proporcje, hipnotyzujące spojrzenie....

— Doprawdy? — buczę i krzyżuję ręce pod biustem. — Czekaj... Nie lubisz banalnych rozwiązań? Tak to szło?

      Ociekający sarkazmem głos jest ostry jak brzytwa, ale nie szczędzę sobie uszczypliwości.

— Och, ale po co ta złośliwość? — cmoka teatralnie i zmniejsza dzielący nas dystans niczym drapieżnik polujący na swoją ofiarę. — Wydaje mi się, że to wszystko jednak jest ci na rękę.

Zadziera brodę i uśmiecha się do mnie zwycięsko. Nawet mimo moich wysokich obcasów góruje nade mną wzrostem. Mam ochotę uderzyć go w twarz. Ten głupawy uśmieszek działa mi na nerwy. Podmuch wiatru wprawia moje włosy w ruch, a pojedyncze kosmyki wplątują się w kosztowne kamienie, którymi ozdobiona jest korona.

— Może tak, może nie — cedzę każde słowo — a może to nie twoja sprawa.

Zagryzam zęby. Doskonale wiedział, że nienawidziłam być księżniczką, którą trzeba ratować z opresji. Podstępny...

Wbijam paznokieć w jego tors, by zmusić go tym do zrobienia kroku w tył. Postawna sylwetka Zaire wciąż tkwi w miejscu. Cichy chichot mąci ciszę między nami, a ja w przypływie złości unoszę dłoń z zamiarem wymierzenia mu policzka.

— Zły ruch, Vasquéz — ostrzega i unieruchamia rękę, zanim w ogóle zdołałam porządnie się zamachnąć.

Zaciska na niej palce tak mocno, że cichy syk wydostaje się spomiędzy moich ust. Obserwuję zwężające się oczy i ściągające w szaleńczym wyrazie brwi. Mimika twarzy Zaire zmienia się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki: nonszalancja, rozbawienie ustępują złości i czemuś na kształt szczypty czystego szaleństwa.

Pozwalam mu gromić się gniewnym wzrokiem bez słowa protestu. Żadnych kąśliwości, żadnych złośliwości... Spojrzenie Zaire jest intensywne i niepokojące, ale nie odwracam wzroku. Mija kilka sekund, minut, a może cała wieczność. Zwilżam wyschnięte gardło. Zaire po chwili odzyskuje rezon, a w jego puste spojrzenie wlewa się na powrót ten charakterystyczny blask. Ten odruch... Otwieram usta.

— Valencia? Valencia! Na Boga, gdzie ty się podziewasz?! — krzyk Eliasa sprawia, że serce podchodzi mi do gardła, a puls przyspiesza.

Przełykam ślinę i w zupełnej dezorientacji zerkam w stronę ciężkich, przeszklonych drzwi prowadzących na dziedziniec. Dlaczego nie mogę po prostu rozpłynąć się w powietrzu? Elias nie może mnie tu znaleźć. Przenoszę błagalne spojrzenie na twarz Zaire, który wydaje się równie zdziwiony co ja. Natychmiastowo pojmuje moją niemą prośbę.

— Zarzuć mi ręce na szyję — rozkazuje. — Szybko!

Niewiele myśląc wykonuję jego polecenie, a Zaire łapie mnie w talii i odwraca tak, że jego ciało osłania moje. Szybkim gestem zdejmuje koronę z czubka mojej głowy, chwyta za policzek i przyciska swoje szorstkie usta do moich. W jednej chwili mam ochotę odepchnąć go i żądać wyjaśnień, ale po sekundzie dociera do mnie, że w ten sposób jestem zamaskowana na medal. Jego duże dłonie spoczywają płasko na skórze, a dziwne iskierki przeszywają mnie na wskroś.

— Val? Val! — stłumiony głos Eliasa jest tuż obok. — O, przepraszam najmocniej! Gdzie ona się podziewa?

Kiedy nie słyszę już więcej głosu Eliasa, a drzwi zamykają się z głośnym rykiem, wyrywam się z objęć Zaire. Zaciskam szczękę i przejeżdżam językiem po wargach. Zaire smakuje jak whisky i papierosy, co w połączeniu daje całkiem interesującą mieszankę. Nienawidziłam whisky, ale kochałam papierosy.

Rysy jego twarzy wyostrzają się, a niesforny kosmyk czarnych loków opada na zmarszczone czoło. Korona znów ląduje na mojej głowie. Przewracam oczami i krzyżuję ręce pod biustem. Nie potrafię jednak opanować drżenia, kiedy chłodny podmuch wiatru składa pocałunek na mojej nagiej skórze. Zaire kręci głową i rozpina guziki marynarki, a później bez słowa otula mnie sztywnym materiałem przesiąkniętym intensywnym, cynamonowym zapachem. Nie silę się nawet na wdzięczny uśmiech, choć w głębi serca... bezsprzecznie poruszyła się jakaś dawno zapomniana struna.

— Należy mi się podwójne „dziękuję" za uratowanie ci skóry, Valencio — rzuca zaczepnie i ociera kciukiem dolną wargę.

— Jesteś kretynem, Zaire — stwierdzam. — I masz moją szminkę na twarzy.

Wzrusza ramionami i poprawia materiał eleganckiej koszuli. Wygląda jak naburmuszony szczeniak, a ja z trudem powstrzymuję uśmiech. Przewracam oczami i sięgam do biustonosza, z którego wyciągam obszytą niebieską nicią chusteczkę. Ignoruję jego zdziwione spojrzenie, kiedy robię krok i od niechcenia wycieram ślady czerwonej szminki. Skubany nawet nie wie, ile pieniędzy ma aktualnie na twarzy... Śmieję się cicho, a Zaire kręci głową.

— Nie zdziwiłbym się, gdybyś wyciągnęła stamtąd jeszcze prostownicę albo toster — mówi ze szczerym rozbawieniem, a ja uśmiecham się jadowicie i krzyżuję ręce pod biustem.

Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę, a kiedy już otwieram usta...

— Zaraz ktoś może się tu zjawić. Chodź, odwiozę cię do domu — Zaire proponuje nagle, a ja spuszczam wzrok.

Co właściwie miałam mu powiedzieć? Że nie mam dokąd wrócić? Że mieszkam w obskurnym motelu za miastem, a udaję milionerkę?

— Nie ma takiej potrzeby — buczę i zakładam kosmyk włosów za ucho.

Opieram się tyłkiem o kamienną balustradę i wbijam wzrok w fikuśne zdobienia złotych szpilek na moich stopach. W jednym momencie bajka się kończy, a szara rzeczywistość dopada mnie ze zdwojoną siłą.

— Nie masz powodów, żeby mi ufać... — mówi niepodobnie łagodnym do siebie głosem — ale nie wykorzystam tej wiedzy. Nie chcę znów naruszać twojej prywatności.

Unosi mój podbródek i zmusza mnie do kontaktu wzrokowego. Przełykam ślinę, kiedy w jego oczach dostrzegam przebłysk troski. Kciuk Zaire wędruje wzdłuż szczęki i muska policzek. Chyba powinnam oblać się rumieńcem?

— Tymczasowo mieszkam u... Diego — mruczę, odszukując w jego dotyku nieco czułości. — Opiekuję się jego mieszkaniem do czasu, aż wróci z Sewilli.

Zaire cofa rękę, a ja chrząkam i strzepuję niewidoczny pyłek z materiału szyfonowej sukni. Krzyżuje ręce na piersi i marszczy brew. Wygląda na rozjuszonego, a ja nie mam pojęcia, co dokładnie tak go rozzłościło.

— Tymczasowo? — pyta gniewnie. O co mu chodzi? — Diego nie zostanie w Hiszpanii na wieki.

— Wiem! Wiem — wzdycham zrezygnowana i unoszę dłonie w obronnym geście. — Pomieszkuję w hotelach i szukam jakiegoś rozwiązania, ale czuję, że to nic nie da. On... i tak znajdzie sposób, by mnie dopaść.

Zdradliwa fala szczerości wyzwala we mnie zdecydowanie zbyt wiele emocji. Przymykam powieki.

— W hotelu nie jesteś bezpieczna — zauważa i chowa dłonie w kieszeniach kurtki.

Powstrzymuję się od jakiejś kąśliwej uwagi i jedynie zaciskam usta w wąską linię.

— Możesz... na jakiś czas zostać u mnie — mówi nagle, a ja rzucam mu zszokowane spojrzenie.

— Nie ma takiej opcji — protestuję i staję na równe nogi. — To pułapka, a ja nie dam się wplątać jak mucha w sieć.

— To nie pułapka — śmieje się cicho — tylko... układ. Zawrzyjmy układ.

***

— Powiesz mi w końcu, czym naraził się na twój boski gniew? — mój ociekający sarkazmem głos przerywa wiszącą nad naszymi głosami ciszę.

Bawiłam się rąbkiem sukni i wsłuchiwałam w odgłosy burzy. Zaire ze skupieniem obserwował drogę i odkąd wsiedliśmy do samochodu nie obdarzył mnie ani jednym, przelotnym spojrzeniem. Deszcz uderzał z hukiem o dach, a jasnoniebieskie błyskawice przecinały granatowe niebo. Drobne krople wody mieniły się na szybach, a wiatr kołysał niespokojnie drzewami.

— Powiedzmy, że niewyparzony jęzor Eliasa sprowadził kiedyś na mnie poważne kłopoty — mruknął oschle.

Propozycja Zaire wydawała mi się podejrzana, ale też ciekawił mnie jeden z jego warunków - Elias. A konkretniej doprowadzenie go do bankructwa, w zamian za możliwość zamieszkania w rezydencji Brenonna. Rzecz jasna nie zgodziłam się na cały ten układ. Wciąż łudziłam się, że znajdę jakieś wyjście z tej popapranej sytuacji.

— Czyli będziesz nienawidzić go do końca życia — zauważam cicho i opieram głowę o szybę, kuląc się z zimna na siedzeniu Mercedesa.

— Jestem wyjątkowo pamiętliwy, Valencio.

Zerka na mnie na moment, a spojrzenie ma przenikliwe i niepokojące. Do czego on pije? Przełykam ślinę i przymykam oczy. Może popełniam kolejny i może wkrótce poniosę za to konsekwencje, ale teraz... teraz wszystko jest mi już obojętne.

— Nie widziałam cię nigdy wcześniej w Linus — po raz kolejny tego wieczora pozwalam sobie na szczerość.

Zaire zaciska dłonie na kierownicy i skręca w mniejszą uliczkę.

— Musiałem wrócić do Włoch — chrząka, a ja nie mogę wyzbyć się wrażenia, że toczy wewnątrz siebie jakąś niezrozumiałą dla mnie, ciężką walkę.

— Urodziłeś się we Włoszech, prawda? — dopytuję.

— W San Vincenzo.

Kiwam głową, choć najprawdopodobniej tego nie widzi i obejmuję się ramionami. Zaire zerka na mnie kątem oka, a już po chwili wnętrze samochodu wypełnia kojące ciepło. Powstrzymuję się od jęknięcia.

— Ach, znam San Vincezo tylko ze zdjęć, ale to naprawdę piękne miasteczko — mruczę i wciskam się w miękki fotel, a powieki z minuty na minutę coraz bardziej mi ciążą. — Chciałabym kiedyś odwiedzić Włochy — pozwalam sobie nieco pomarzyć i ziewam przeciągle.

Zaire patrzy na mnie ze zdziwieniem, a ja marszczę nos. Powiedziałam coś nie tak?

— Co?

— Nic, po prostu próbuję przyzwyczaić się do tego, że rozmawiasz ze mną normalnie — chichocze. — Wiesz, bez sarkazmu i takich tam. Jak z człowiekiem, a nie z psem.

— Nie przyzwyczajaj się za bardzo — prycham i rozpieram się w fotelu.

Choć burza nadeszła wraz z nocą, błyskawice wciąż mieniły się na ciemnym niebie jak szczere diamenty. Deszcz coraz mocniej uderzał o szyby, a dziki wiatr wprawiał nagie drzewa w przedziwny taniec. Każdy kolejny błysk rozświetlał na moment mokrą, asfaltową nawierzchnię.

— Musisz dać mi chwilę na odnalezienie się w tej nowej sytuacji — formalność w jego głosie sprawia, że się uśmiecham. — Sama rozumiesz. Z reguły jesteś zimnokrwistą boginią Afrodytą, ale jak widać potrafisz też być... po prostu słodka. Jak mały, puchaty szczeniaczek.

— Jesteś pewny, że gdzieś po drodze nie uderzyłeś się w głowę? — sarkam.

Odpowiada mi tylko jego cichy śmiech. Chwilę później wjeżdżamy na teren osiedla, a Zaire gasi silnik i otwiera dla mnie drzwi. Ignoruję jednak jego wyciągniętą dłoń i z uśmieszkiem na ustach stawiam stopę na śliskim, nierównym chodniku. W międzyczasie przegrzebuję kopertówkę w poszukiwaniu właściwych kluczy, a deszcz chłodzi moje rozgrzane policzki. Próg mieszkania pokonuję z mocno bijącym sercem. Zapalam światło i wzdycham, kiedy Zaire zatrzaskuje za nami drzwi i przekręca zamek.

— Zaproponowałabym ci herbatę, ale tak właściwie to zasypiam na stojąco i nie chce mi się bawić w bycie miłą i gościnną — mruczę i opadam bezwiednie na szarą sofę.

Mieszkanie Diego jest całkiem przytulne, choć trochę za bardzo przypomina mi to, w którym niegdyś mieszkałam z mamą. Meble w jasnych kolorach ocieplają wnętrze, a sięgające sufitu regały przepełnione są najróżniejszymi książkami. Na podłodze w salonie leży miękki dywan, a na ścianach wiszą obrazy i fotografie, które przywołują wspomnienia i dodają temu mieszkaniu charakteru.

— Oboje dobrze wiemy, że nie jesteś ani miła, ani gościnna — sarka.

Kręcę głową i ignoruję ból pleców, kiedy schylam się, by sięgnąć do zapięcia szpilek. Jęczę przy tym męczeńsko, a niewygodny gorset krępuje mi ruchy.

— Pomogę ci — oferuje zupełnie poważnie i nim z moich ust wydobywa się choć słowo, Zaire klęczy przede mną i chwyta wąski pasek oplatający kostkę.

Wtłaczam do płuc solidną dawkę powietrza, a jego dotyk sprawia, że mam ochotę jęknąć. Palce Zaire są niezwykle czułe i tak przyjemnie ciepłe. Przełykam ślinę, kiedy niespodziewanie uderza we mnie fala gorąca. Na Boga, co ja wyprawiam? Zagryzam wargę, a on zerka na mnie z dołu. Rozciąga usta w chytrym uśmieszku i z dziką iskrą w oczach gładzi moją łydkę. Krew szumi mi w uszach, a wzdłuż kręgosłupa przechodzą ciarki. Wszystko znika, kiedy Zaire nagle się odsuwa, a ja chrząkam dla niepoznaki.

— Jak już jesteś w odpowiedniej pozycji, to możesz jeszcze wymasować mi stopy — prycham żartobliwie i prostuję obolałe nogi.

— Mam dużo dziwnych fetyszów, ale nigdy, przenigdy nie zrozumiem fetyszu stóp — chrząka z niesmakiem, a ja śmieję się cicho i kiwam głową.

Ziewam przeciągle, po czym sięgam po kolorowy koc leżący po prawej stronie i owijam się nim w szczelny kokon.

— Musisz się przebrać i pójść spać — mówi łagodnie, a ja powstrzymuję się od zmarszczenia brwi w wyrazie zaskoczenia jego zadziwiająco... normalnym tonem głosu.

— Nie gadaj, Sherlocku — mamroczę pod nosem, a powieki z minuty na minutę ciążą mi coraz bardziej. — Możesz już iść, poradzę sobie.

Zaire kręci głową, a zacięty wyraz jego twarzy wskazuje, że ani myśli ruszyć się z miejsca.

— Chodź — rozkazuje — albo będę tu tak stał całą noc.

— Jeśli to miało mnie przekonać, to... — urywam, kiedy zrzuca ze mnie koc, a jego silna dłoń chwyta stanowczo, choć delikatnie za moje ramię.

Jęczę męczeńsko, kiedy Zaire odszukuje łazienkę i ciągnie mnie za sobą. Wskazuję ruchem głowy czarną kosmetyczkę, której nie zdążyłam jeszcze rozpakować, a on bez żadnych wskazówek odnajduje płyn do demakijażu i waciki. Kilka minut później moja twarz jest przyjemnie czysta, a opadające na czoło kosmyki zebrane w niechlujnego koka. Zaire bez problemów odnalazł także moją piżamę - żenujące onesie w lamparcie cętki - i bez żadnej kąśliwej uwagi otulił nią moje ciało.

— Dzięki, tato – mruczę, wtulając nos w przyjemny, miękki materiał.

Zaire uśmiecha się tylko, a ja stawiam obolałe stopy na zimnych płytkach i wzdycham.

W jednej sekundzie palące się światło lampy gaśnie, a smolista ciemność pokrywa wszystko dookoła. Serce podchodzi mi do gardła, a ciarki przechodzą wzdłuż kręgosłupa.

Nie panikuj, nie panikuj, nie panikuj, powtarzam usilnie w głowie.

Nie mogę ruszyć się ani o milimetr, a zgłoszony głos Zaire dochodzi do mnie jakby zza grubego muru. Biorę szybkie i płytkie oddechy.

— Pieprzona burza — mruczy Zaire, a chwilę później światło latarki rozjaśnia pomieszczenie.

— Wszystko w porządku? — pyta, a ja krzyżuję z nim spojrzenie.

Zaciśnięte do granic możliwości gardło uniemożliwia mi wyduszenie z siebie choćby sylaby, a klatka piersiowa niezwykle szybko unosi się i opada. Mija dłuższa chwila, kiedy odzyskuję rezon i przełykam ślinę. Tkwię pośrodku salonu z wciąż jeszcze mocno bijącym sercem, a Zaire przygląda mi się badawczo. Chrząkam i zmuszam zwiotczałe ciało do wysiłku.

— Boisz się ciemności — zauważa, a ja przybieram kamienny wyraz twarzy.

— Bredzisz — buczę tylko i ruszam w stronę sypialni.

Nie jest mi jednak dane nawet opuścić salonu, gdyż szorstka dłoń Zaire chwyta za mój nadgarstek.

— Zostanę na noc — oznajmia.

Powstrzymuję się od beznamiętnego wzruszenia ramionami.

— Twoja stanowczość jest rozczulająca — sarkam — ale chyba jestem zbyt zmęczona, żeby się z tobą o to kłócić. Rób co ci się podoba.

Wyszarpuję się z uścisku, ale Zaire nie daje za wygraną. Jednym ruchem przyciąga mnie do siebie na tyle blisko, że czuję ten charakterystyczny zapach cynamonu w nozdrzach. Chwyta za moje barki, a skąpe światło pozwala mi dostrzec jego zaciśniętą szczękę i ściągnięte brwi. Panujący dookoła półmrok znów wyzwala we mnie wszystkie najgorsze lęki.

— Każdy z nas czegoś się boi, ale to nie lęk sprawia, że jesteśmy słabi... — mówi zachryple — tylko usilne wypieranie tego.

— Skończyłeś już swoje filozofowanie? Chcę iść spać — syczę i zagryzam zęby.

Dłonie Zaire wciąż mnie trzymają. Czekam na jakąkolwiek reakcję, ale on tylko patrzy na mnie w zupełnym milczeniu. Trochę tak, jakby... dawał mi czas. Wzdycham. Z minuty na minutę czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, a łzy napływają do oczu. Niewidzialna maska opada, kiedy słona ciecz spływa bezceremonialnie wzdłuż policzków. Mam ochotę zapaść się pod ziemię i ukryć przed całym światem.

Dziewczyna, która w wieku dziewiętnastu lat wylądowała na bruku. Dziewczyna, która sprzedawała własną godność, by ocalić życie matki. Dziewczyna, którą poniewierano i traktowano jak nic niewarty obiekt seksualny. Dziewczyna, która odkładała każde pieniądze w nadziei na lepszą przyszłość w ojczystym kraju. Ta dziewczyna bała się... ciemności.

Pamięć o tej części mojej przeszłości ciągnęła się za mną jak ciężki łańcuch. Nauczyłam się go ignorować. Udawać, że tak naprawdę nie miał żadnego znaczenia... W głębi duszy jednak wiedziałam, że było zupełnie inaczej.

Stałam tak przed nim, pozwalając, by obserwował moje upokorzenie. Zastanawiałam się tylko, kiedy spojrzy na mnie z wyższością, a pomieszczenie wypełni przeraźliwy odgłos śmiechu. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Ciepłe dłonie Zaire znalazły się po obu stronach mojej twarzy.

— Opowiedz mi o tym.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top