XI. Maskarada
twitter, tiktok: #valenciawatt
Teraźniejszość
Valencia
Wizyta na policji miała być ostatnią deską ratunku, ale kiedy opuściłam budynek komisariatu nie zmieniło się zupełnie nic. Choć powinnam płakać, trząść się z niepokoju i rwać włosy z głowy, mimo huraganu w sercu, ukryłam to wszystko pod maską obojętności.
Zbliżał się październik, a przelatujący przez palce czas nie przynosił żadnych odpowiedzi. Choć policja zdeklarowała się otaczać mój dom opieką, cokolwiek to znaczyło, nie miałam odwagi tam wrócić. Przynajmniej na razie. Zbyt długo bagatelizowałam tę sytuację, ale nie mogłam dłużej udawać, że wszystko było w porządku.
Bo nie było. Moje poczucie bezpieczeństwa zostało brutalnie zniszczone. Najpierw granicę przekroczył Zaire, później ten... tajemniczy nieznajomy, któremu najwidoczniej bardzo zależało na pozbawieniu mnie życia. Próby poznania jego tożsamości były równie żmudne co oddzielanie ziaren maku od piasku. Spotkałam w swoim życiu zbyt wielu... podejrzanych ludzi z grubymi portfelami i nie do końca istniejącą moralnością.
Diego zaczął zachowywać się trochę jak moja matka, ale nie miałam mu tego są złe. Troszczył się o mnie jak o przybraną siostrę i konsekwentnie upierał się przy pomyśle wprowadzenia się do jego kawalerki. Ostatecznie wywalczyłam swoje, choć skończyłam nocując w jakimś obskurnym motelu gdzieś na obrzeżach miasta. Nie miałam dość odwagi, by mu o tym powiedzieć, ale też nie chciałam go martwić. Mogłam dać uciąć sobie rękę, że wyciągnąłby mnie stamtąd siłą.
Dochodziła północ, a ja kołysałam się na jednym ze stołków przy barze i obserwowałam skupioną twarz Diego. Oczy zamykały mi się ze zmęczenia, a sączona tequila nie smakowała tak dobrze jak zawsze. Niewygodna, elegancka sukienka wpijała się boleśnie w moje ciało.
— Jesteś pewna, że nie chcesz wrócić wcześniej? — pyta nagle i stawia przed moim nosem miseczkę wypełnioną krakersami. — Kończę dopiero za cztery godziny. Możesz przyjechać jutro rano.
Obiecałam Diego, że wrócę z nim do jego mieszkania, w którym miałam mieszkać podczas jego nieobecności. Okrągły tydzień... Oczywiście, że wolałam wrócić wcześniej. Padałam ze zmęczenia, ale wolałam siedzieć w Linus niż w tej zatęchłej norze. Nawet jeśli to miało oznaczać ślęczenie przy barze do czwartej.
— Nie chcesz może zupełnym przypadkiem zabrać mnie ze sobą? — mruczę niczym kot przeciągający się po długiej drzemce. — Oddałabym wszystko, żeby znów polecieć do mojej Hiszpanii...
Diego drapie się po karku i wzdycha.
— Dobrze wiesz, że chcę... ale nie mogę — mówi ze smutkiem.
Uśmiecham się słabo i kiwam głową. Marszczę brwi, kiedy mój telefon zaczyna wibrować, a na wyświetlaczu widzę przychodzące połączenie od Eliasa. Chwytam urządzenie i szybkim krokiem zmierzam w stronę wyjścia. Nieprzyjemne, chłodne powietrze zderza się z moim rozgrzanym ciałem. Przechodzą mnie ciarki. Odbieram, a miękki głos Eliasa wita mnie z radością:
— Dobry wieczór. Tęskniłem za tobą.
Mimowolnie kąciki moich ust drgają w słabym uśmiechu. Mimo wszystko dobrze jest go słyszeć.
— Jak było w Nowej Zelandii? — pytam i opieram się o ścianę budynku.
Omiatam wzrokiem okolicę. Noc jest spokojna, ale niezwykle wietrzna. Światła neonów rzucają barwne refleksy na chodnik, a do moich uszu docierają odgłosy jakiejś latynoskiej piosenki. Krzyżuję ręce na piersi w desperackiej próbie ogrzania się.
— Gdzie jesteś? Z chęcią opowiem ci wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
— W Linus — rzucam od niechcenia. — Nie musisz się fatygować...
— Do zobaczenia — kończy połączenie, a ja wzdycham i wracam do środka.
Kwadrans później Elias siedzi w loży naprzeciwko baru i ściskając moje udo opowiada o spotkaniach biznesowych. W szybkim tempie wlewa w siebie ogromne ilości ukochanej whisky i z minuty na minutę coraz bardziej bełkocze. Wydaje się szczęśliwy. Nowa Zelandia najwidoczniej naładowała mu baterie. Moje z kolei były na wyczerpaniu. Nie pamiętam nawet, w którym momencie moja głowa znalazła oparcie w jego barku, a powieki zaczęły ważyć... co najmniej tonę.
***
Ostatnią rzeczą, na którą miałam w tamtym czasie ochotę był bal maskowy. Choć klimat takich wydarzeń niesamowicie mnie fascynował, w ferworze tego, co ostatnio działo się w moim życiu, marzyłam tylko by zasnąć i obudzić się po wszystkim. Elias jednak nie chciał słuchać mojego marudzenia i postawił sobie za punkt honoru nakłonienie mnie do tego pomysłu. W nadziei, że to pozwoli mi zasmakować odrobiny normalności, zgodziłam się.
W ten oto sposób pełna nadziei skończyłam pośrodku tego magicznego świata.
Rozglądam się dookoła i powstrzymuję się przed jęknięciem z zachwytu. Sala wygląda jak... sen, który stał się rzeczywistością. Oświetlona tysiącami świec i lampionów, emanuje zmysłowością i magią. Wysoki sufit pokrywają misterne, złote zdobienia, a wielkie kryształowe żyrandole rzucają tęczowe refleksy na parkiet. Ściany udekorowano ciemnymi, jedwabnymi zasłonami w głębokich odcieniach czerwieni i purpury, gdzieniegdzie można dostrzec wytworne lustra w złotych ramach, które odbijają światło. Okrągłe stoły ozdobiono świecami w kryształowych lampionach i bukietami świeżych kwiatów w intensywnych barwach. Znajdująca się na nich zastawa także nie odstaje od reszty: naczynia są wykonane z porcelany, a talerze ozdobione złotymi akcentami. Zgodnie z tradycją przy wejściu można znaleźć kilka rodzajów masek, tak, by goście mogli swobodnie dołączyć do balu. Oświetlenie jest delikatne i przytulne, dzięki czemu sala ma magiczną atmosferę. Światła ukryte za zasłonami tworzą ciepłe i subtelne refleksy, a także tworzą klimat wiktoriańskiego balu.
Moje serce bije szybciej, kiedy obserwuję wszystkie te misternie wykonane maski i zapierające dech w piersiach stroje, migoczące w blasku luster i świec. Wokół mnie tłumią się goście, wszyscy starannie ukryci za swoimi maskami. Jedni wybrali te tajemnicze w stylu weneckim, zdobione piórami i kryształami, podczas gdy inni postawili na zwierzęcą prostolinijność, która sprawiała, że cała sceneria przypominała baśniowy las. Na jeden, bardzo krótki moment poczułam się jak na scenie. Jakbym znów wcielała się w jakąś rolę, przenosiła do innego świata i zatracała w nim bez reszty.
Muzyka unosi się w powietrzu niczym odurzająca, kwiatowa woń, a ja nie mogę stłumić cisnącego się na usta uśmiechu. Goście wirują na parkiecie, poruszając się w rytm walców, tanga i foxtrotów. Kobiety w długich, zwiewnych sukniach lawirują między partnerami w tak szybkim tempie, że cały ten widok zlewa się w mieszaninę różnokolorowych plam.
Wzdycham i wspieram się na ramieniu Eliasa. On kątem oka obserwuje moją reakcję i jestem niemal pewna, że czuje z tego względu ogromną satysfakcję. Bal maskowy był strzałem w dziesiątkę.
— Usiądźmy — mruczy i umieszcza dłoń w dole moich pleców.
Kiwam głową i zmuszam nogi do wysiłku, choć wówczas wydają się chwiejne jak trzcina na wietrze. W tle rozbrzmiewają gromkie śmiechy i ożywione rozmowy. Podchodzimy do jednego ze stolików, a Elias odsuwa dla mnie krzesło. Posyłam mu wdzięczne spojrzenie i przełykam ślinę.
— Tutaj jesteście! — radosny okrzyk dobiegający zza moich pleców sprawia, że odrywam wzrok od wypełniających parkiet par.
— Calder! Inger! — Elias podrywa się z miejsca. — Dobrze was widzieć.
Podnoszę się z wygodnego siedziska i krzyżuję wzrok z opalizującymi na zielono oczami Inger.
— Co za niespodzianka — nie kryję zdziwienia i strzepuję niewidoczny pyłek z materiału krwistoczerwonej sukni.
— Nie mogliśmy przegapić takiego wydarzenia — Calder porusza sugestywnie brwiami i zerka na Eliasa, który rozgląda się nerwowo po sali.
Po wymianie uprzejmości zasiadamy przy wspólnym stoliku, a Inger raz po raz komplementuje moją kreację.
— To twój pierwszy bal maskowy? — zagaduje, a ja zakładam kosmyk włosów za ucho.
— Właściwie, to tak. Słyszałam o tym, że co roku wyprawia się tu takie przyjęcia, ale nigdy nie miałam szczęścia się na nich znaleźć.
— Bale maskowe to jedno z najbardziej prestiżowych wydarzeń w pałacu Drottningholm. Przy braku odpowiednich znajomości dostanie się tutaj graniczy z cudem — opowiada z fascynacją. — Moi rodzice zabierali mnie tutaj po raz pierwszy, kiedy skończyłam siedemnaście lat. Wtedy zakochałam się w tym miejscu.
— To prawda. Pałac jest... magiczny — przyznaję z nieskrywanym zachwytem i omiatam wzrokiem salę.
Pałac Drottningholm, położony na wyspie Lovön, około jedenaście kilometrów na zachód od centrum Sztokholmu był jednym z najpiękniejszych i najważniejszych historycznych miejsc w Szwecji. Uznawany za jedno z najważniejszych osiągnięć architektonicznych i artystycznych epoki rokoka w kraju, budził podziw i zachwycał precyzją wszelkich detali. Symetryczne układy okien i drzwi, bogate zdobienia, fasada w kolorze jasnego, kremowego piaskowca... Otoczenie pałacu z kolei to najprawdziwszy raj dla miłośników przyrody. Drottningholm słynie bowiem z przepięknych ogrodów, w tym bujnych kwietników, zadbanych alejek i uroczych mostków.
— Jestem pewna, że będziesz się dobrze bawić — zapewnia. — Najznamienitsza orkiestra, piekielnie drogi szampan, konkurs na najpiękniejszą maskę, wybór króla i królowej balu... Czego chcieć więcej?
Oczy Inger mienią się niczym dwa, małe szmaragdy, a smukłe palce bawią się zawieszką wysadzanej diamentami bransoletki.
— Wybór króla i królowej balu?
— Nie wiedziałaś? — pyta, a później karci się za swoje głupie pytanie. — Ach, no tak. Wybacz. Organizatorzy balu przy pomocy jury dokonują nominacji. Osoby nominowane to zazwyczaj ci uczestnicy balu, którzy wyróżnili się strojem czy maską. Później odbywa się głosowanie i goście mają mieć okazję oddać swoje głosy na wybranych kandydatów na króla i królową za pomocą specjalnych kart do głosowania. Na zakończenie balu, podczas uroczystego momentu, wybierani król i królowa balu zostają ogłoszeni i koronowani. Jury wręczają im specjalne korony i szarfy, a szczęśliwcy mają przywilej wyboru fundacji, która otrzyma zebrane podczas balu datki.
— Niesamowite — przyznaję i mrużę oczy.
— Prawda? — szczerzy się. — Wiele kobiet marzy o zostaniu królową balu, ale to bardzo trudne. Poprzeczka jest postawiona naprawdę wysoko.
Kiwam głową.
Ciężko było nie zgodzić się ze słowami Inger, kiedy co rusz widziało się blondwłosą piękność jak z okładki magazynu. Nawet maski nie pozostawiały za wiele wyobraźni. Ludzie na tym balu byli... po prostu piękni.
Przystawka przeszkodziła mi w niezauważonym umknięciu spojrzeniom Eliasa, Caldera i Inger i przerwała ich ożywioną rozmowę. Patrzyłam podejrzliwie na zaserwowane przez kelnera krewetki, ale poddałam się, kiedy burczenie w moim brzuchu stało się zbyt głośne. Elias narzekał na zbyt wyrazistą nutę ziół, która zdominowała potrawę, a Calder tylko patrzył na niego z politowaniem i kręcił głową.
— Zatańczmy — oferuje nagle Elias, a Inger puszcza nam oczko.
Przyjmuję propozycję i ruszamy w stronę parkietu. Palce Eliasa ujmują zwinnie moją dłoń, a ja kładę rękę na jego ramieniu, kiedy z pierwszym brzmieniem You Light Up My Life Whitney Houston rozpoczyna się walc angielski. Magia i urok tego miejsca sprawiają, że serce tłucze się w piersi, a żołądek zaciska się do granic możliwości. Dotyk Eliasa, tak bardzo dla niego charakterystyczny, jest delikatny, ale pewny. Doskonale prowadzi, a ja czuję się... taka lekka i wolna. Zupełnie jakby wszelkie problemy i zmartwienia na ten krótki moment zostały za drzwiami pałacu. Przełykam ślinę, kiedy jego głębokie i ciepłe spojrzenie krzyżuje się z moim. Uśmiecham się słabo i na chwilę przymykam powieki w naiwnym przekonaniu, że to pozwoli mi wznieść się w powietrze. Czas zwalnia, a wszystko inne traci na znaczeniu. Silne ramiona Eliasa bezbłędnie trzymają ramę, a stopy zwinnie suną po parkiecie.
Kiedy muzyka dobiega końca, wtłaczam do płuc solidną dawkę powietrza. Uspokajam oddech, a Elias przyciąga mnie do siebie i przelotnie całuje w głowę. Wyślizguję się z jego uścisku, łapię za torebkę i kieruję kroki w stronę łazienki.
Wędrując korytarzami pałacu Drottningholm, odnoszę wrażenie, jakby czas cofnął się do epoki dawnych monarchów. Wysokie sufity zdobią rzeźby i sztukaterie, które sprawiają, że każdy mój krok jest niczym spacer w muzeum sztuki. Wytworne obrazy zdobiące ściany czy majestatyczne popiersia, niczym świadkowie minionych czasów, nadają wnętrzu nieco tajemniczości. Włoski jeżą mi się na całym ciele.
Odkręcam kurek z zimną wodą i moczę dłonie, które przykładam do karku. Przymykam oczy i oddycham głęboko przez kilka chwil. Kiedy otwieram powieki, marszczę brwi. Rozglądam się dookoła, ale w pomieszczeniu nikogo nie ma. Choć zabawa trwa teraz w najlepsze, spodziewałam się tłumu kobiet próbujących przedostać się do łaziennych luster. Wzruszam ramionami w nadziei, że to dziwne uczucie bycia obserwowaną zniknie. Spryskuję dekolt perfumami, poprawiam szminkę na ustach i wygładzam włosy. Czym prędzej wracam do stolika, przy którym Elias, Calder i Inger śmieją się w najlepsze.
***
Bal trwał w najlepsze, a ja przez cały ten czas wirowałam na parkiecie. Nie chciałam zmarnować ani minuty, choć czas i tak płynął zbyt szybko...
— Zaraz jury ogłosi kandydatów i kandydatki na króla i królową balu! — krzyczy z radością Inger, unosząc nad nasze głowy kieliszek z musującym alkoholem.
— Zaraz to ty oblejesz Valencię szampanem — karci ją Calder, a ona tylko chichocze i duszkiem wypija zawartość naczynia.
Kilka minut później kobieta w granatowej sukni i dopasowanej do niej masce staje na niewielkim podwyższeniu tuż obok orkiestry i witając serdecznie gości balu maskowego oznajmia, że jako przewodnicząca jury ma przyjemność ogłosić kandydatów na tegorocznych króla i królową balu. Jej słowa przynoszą chwilę ciszy, która zdaje się trwać wiecznie. Każde serce na moment zaczyna mocniej bić, a podekscytowane szepty wypełniają pomieszczenie podczas tego nieznośnego oczekiwania. Ogłoszenie rozpoczęcia głosowania to dla wszystkich sygnał, że nadszedł czas, by wybrać tych, którzy wyróżnili się tej magicznej nocy.
Ostatecznie nominowanych zostało sześć kandydatów i kandydatek. Wyczytane przez kobietę nazwiska były mi zupełnie obce, choć po cichu liczyłam, że w gronie szczęśliwców znajdzie się urocza Inger. Złotozielona suknia z wyciętymi plecami mogła przynieść jej zwycięstwo.
Miałam duży problem z postawieniem krzyżyka przy odpowiednim nazwisku. Wszystkie nominowane kobiety wyglądały olśniewająco, a mężczyźni przypominali rzeźbione w marmurze posągi.
— Dopiszę tu twoje imię — cmoka w stronę Inger Calder i przelotnie całuje ją w usta.
Inger śmieje się cicho i marszczy zadarty nosek, kiedy głowi się nad odpowiedzią. Niewiele myśląc zaznaczam krzyżykiem dwa, zupełnie przypadkowe pozycje na niewielkiej karteczce do głosowania i odchylam się na krześle. Krótko po tym głosy zostają zebrane, a wszyscy wracają do zabawy, cicho czekając na ceremonię koronacyjną, zwieńczającą tegoroczny bal maskowy.
Minuty płyną jak szalone, a kiedy ponownie zerkam na zegarek zdobiący mój nadgarstek, dochodzi druga. Moment ogłoszenia króla i królowej balu.
— Szanowni państwo! Nim przejdziemy do momentu, na który wszyscy tak bardzo czekają, proszę o uwagę!
Zaciskam palce na materiale sukienki i z uśmiechem obserwuję, z jakim przejęciem goście oczekują werdyktu. Dwie bogato zdobione korony błyszczą na czerwonych, jedwabnych poduszkach umieszczonych w gablotce za plecami jurorki. Mieniące się na złoto szarfy także czekają na poznanie swoich właścicieli.
Kąciki moich ust natychmiast opadają, kiedy na scenie pojawia się rozpromieniony Elias, który całuje dłoń kobiety i zbliża się do mikrofonu. W kościach czuję... coś niepokojącego. Tak jakby zbliżała się potężna burza, a dziwny uśmiech Eliasa był jednym z zapowiadających ją grzmotów.
— Dobry wieczór! Mam nadzieję, że wspaniale się bawicie. Ten bal to naprawdę wyjątkowe wydarzenie... Ale dla mnie jest on szczególny. Valencio, podejdź tu, proszę.
Przy delikatnych dźwiękach skrzypiec, w świetle migoczących świec, drżącą ręką zdejmuje złotą maskę. Jego słowa są jak przeraźliwy dźwięk dzwonu rozbrzmiewający w mojej głowie. Zupełnie ogłuszający i tak... nieznośny.
Serce podchodzi mi do gardła, a paznokcie boleśnie wbijają się w wierzch dłoni. Chcę stąd uciec, jak najdalej. Inger za to popycha mnie w stronę Eliasa, a tłum jak na zawołanie rozstępuje się przede mną i pozwala swobodnie przejść. Mam wrażenie, że mija godzina lub dwie, kiedy staję u boku uśmiechniętego Eliasa.
— Valencia to wyjątkowa kobieta, której oddałem całe swoje serce — mówi nagle, a żółć podchodzi mi do gardła. — Dlatego chciałbym, żeby uczyniła mi ten zaszczyt i... została moją żoną.
Elias sięga do kieszeni marynarki i wyciąga niewielkie pudełeczko, które zwinnie otwiera. Pierścionek z hipnotyzującym szafirem lśni w blasku żyrandoli, a ja czuję, jak grunt usuwa mi się spod stóp. Nie, to się nie dzieje naprawdę.
Otwieram usta, ale nie potrafię wykrztusić z siebie ani słowa. Gdzie, u licha, podziała się moja odwaga? Głos grzęźnie mi w gardle, a krew odpływa z twarzy. Jestem w potrzasku. Kilkaset par oczu wpatruje się we mnie ze zniecierpliwieniem, a klęczący Elias czeka, bym jednogłośnie i bezsprzecznie powiedziała „tak". Diego miał pieprzoną rację, choć pomysł z zaręczynami zakrawał o absurd. Czas zwalnia, krew szumi mi w uszach, a rosnące napięcie wgniata mnie w ziemię niczym nędznego robaka. Wszystkie elementy układanki łączą się w spójną całość: nerwowe drżenie dłoni Eliasa, znaczące spojrzenia Caldera i Inger...
Czuję się jak zwierzyna łowna otoczona myśliwymi. Zaciskam pięści i za wszelką cenę staram się zachować zimną krew. Odrzucam głowę, robię krok w tył i kiedy zbieram się w sobie, by odrzucić oświadczyny Eliasa, nagle, w zupełnym zaskoczeniu, wszystkie światła gasną. Rozlegają się okrzyki zdziwienia, ludzie panikują i wybucha zamieszanie. Smolista ciemność spowija wszystko dookoła, nawet świece przestają się palić. Co, do cholery, się dzieje? Zaczynam się kręcić wokół własnej osi i wyciągam ręce przed siebie. Wykorzystując tę chyba zesłaną przez same niebiosa szansę, próbuję znaleźć drogę wyjścia. Chcę uciec... uciec jak najdalej od Eliasa, od tego miejsca.
Nagle czuję, jak czyjaś szorstka dłoń stanowczo chwyta moją i ciągnie w nieznanym kierunku.
— Kimkolwiek jesteś, puszczaj!
Nie uzyskuję odpowiedzi. Staram się nie potknąć o własne nogi i wyszarpnąć z ciasnego uścisku nieznajomego, ale w tej okropnej ciemności jest to prawie niemożliwe. Mrużę oczy, choć i tak nie jestem w stanie niczego dostrzec. Krzyki cichną, co znaczy, że wędrujemy jakimiś korytarzami najpewniej w stronę głównego wyjścia. Cały pałac tonie w egipskich ciemnościach, a ja wolną ręką staram się chwycić czegokolwiek.
— Zostaw mnie, ty pieprzony psychopato! — warczę tak groźnie, jak mały szczeniak.
Usiłuję żałośnie wydostać się z tego uścisku, ale kiedy to nie przynosi żadnego rezultatu, unoszę łokieć i zanurzam zęby w dłoni nieznajomego. Zyskuję kilka cennych sekund i rzucam się biegiem prosto przed siebie, słysząc w oddali cichy syk i wiązankę przekleństw. Bieganie w szpilkach i krępującej ruchy sukience to dopiero wyzwanie, ale maraton przez kręte korytarze pałacu o nieznanym mi ułożeniu... Gdyby ktoś miał możliwość to zobaczyć, najpewniej popłakałby się ze śmiechu.
Moja dobra passa kończy się kilka chwil później, gdy para silnych dłoni łapie mnie niespodziewanie w talii i unosi bez większych problemów. Odruchowo piszczę, a kiedy nieznajomy przerzuca moje ciało przez ramię jak worek kartofli, zaczynam wrzeszczeć i uderzać w jego masywne plecy. Szamoczę się żałośnie z uporem maniaka dopóki wielkie drzwi nie otwierają się przed nami niczym zaczarowane wrota.
Dzięki Bogu chwilę później stoję twardo na ziemi. Wciągam do płuc solidną dawkę powietrza. Odwracam głowę, a mój wzrok napotyka barczystego mężczyznę w eleganckim smokingu. Zaciskam szczękę, kiedy zwinnym ruchem zdziera z twarzy srebrną maskę. Jego oczy lśnią blaskiem podobnym do wiszących nad naszymi głowami gwiazd na niebie. Zaire uśmiecha się szeroko, a później kładzie na mojej głowie... koronę królowej balu.
— A więc znów ratuję ci skórę, Valencio Vasquéz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top