IX. Ku pamięci Nilsa Larssona
twitter, tiktok: #valenciawatt
Teraźniejszość
Valencia
Budzę się z krzykiem. Gwałtownie podnoszę się do siadu i upewniam się, że żaden głaz nie ciąży mi na piersi. Wczepiam palce w skołtunione włosy. Przełykam ślinę i zwilżam wyschnięte gardło. Przez kilka minut oddycham ciężko i wpatruję się w jasnoszarą ścianę mojej sypialni. Wzrok wyostrza się, serce zwalnia swój szaleńczy galop, a puls normuje się.
— To już przeszłość — mówię zachrypłym głosem. — Przeszłość...
Przymykam powieki i przytykam dłonie do skroni. Dopiero wtedy dociera do mnie, że jestem w swojej sypialni, a nie tym piekielnym, ciemnym grajdole. Rozglądam się po pomieszczeniu i omiatam wzrokiem każdy kąt, żeby przekonać mój sfiksowany umysł, że to wszystko to tylko koszmar. Powtarzający się od lat, okropnie realistyczny koszmar.
Promień bladego słońca iskrzył się w starym lustrze na przeciwległej ścianie i odbijał się w mosiężnej gałce w drzwiach. Porywisty wiatr z kolei świszczał w okiennicach, a drzewa skrzypiały pod naporem jego siły. W kościach przeczuwałam nadchodzący deszcz i choć względnie przejrzyste niebo przeczyło moim domysłom, wkrótce zaczęło padać.
Potrząsam głową i zerkam na telefon: za kwadrans jedenasta i dwadzieścia trzy nieodebrane połączenia od Diego.
— Co do... — mruczę, a serce podchodzi mi do gardła.
Oddzwaniam, a Diego odbiera... niemal od razu. Szybko, zdecydowanie za szybko.
— Na miłość boską, Valencia! — krzyczy od samego początku, a ja marszczę brwi. — Myślałem, że nie żyjesz.
No cóż, po tym co wydarzyło się zeszłej nocy wolałabym faktycznie zamienić się w nieboszczkę.
— Możesz... mówić trochę ciszej? — syczę i przymykam powieki. — Strasznie boli mnie głowa. Co się stało?
— Na pewno nie przypominasz sobie ani jednego znaku szczególnego kierowcy tego SUV-a, który cię śledził? — pyta zdenerwowany.
— Diego, mówiłam ci już, że byłam w zbyt dużym szoku — wzdycham i wygrzebuję się z miękkiej pościeli.
— Skup się — nalega błagalnym tonem, a ja marszczę brwi. Do czego on pije?
Mimo wszystko wykonuję jego polecenie. Znów przymykam powieki, a kiedy wracam wspomnieniami do tamtych chwil, wszystkie włoski na ciele stają mi dęba. Ze wszystkich sił staram się przypomnieć sobie cokolwiek, ale minęło tak dużo czasu...
— Nie wiem, chyba naprawdę niczego nie pamiętam — sapię zrezygnowana. — Możliwe, że na ręce miał jakiś... tatuaż? Nie wiem! Nie jestem pewna, czy sobie tego nie wymyśliłam.
Kiedy pędziłam tymi wąskimi uliczkami na obrzeżach miasta, zrobiłam sobie w głowie notatkę, żeby zapisać wszystko, co udało mi się dostrzec w wiadomości do Diego. W ten sposób nie martwiłabym się, że te informacje gdzieś się zawieruszą. Ale kiedy zaparkowałam pod Linus i wybiegłam z samochodu jak poparzona, a później dopadł mnie atak paniki... w głowie została tylko ogromna pustka. Poza tym miałam dosłownie ułamek sekundy, żeby cokolwiek dostrzec. Ten człowiek wychylił się tylko po to, żeby oddać kilka strzałów.
— Tak! — sapnął z radością Diego. — Tak, tak, tak!
— Ale chwileczkę... — mruczę, marszcząc nos. — Jakie to ma znaczenie, skoro wóz był kradziony? I tak nie ustalicie właściciela.
— Fernandez przejął wszystkie kamery znajdujące się w niedalekim sąsiedztwie od twojego domu — tłumaczy, a kiedy już chcę się wtrącić, dodaje: — Spokojnie, Fernandez nie zna dokładnego adresu. Najbliższa kamera zamontowana jest przy wjeździe do rezerwatu, trzy kilometry dalej.
— I? — ponaglam z niecierpliwością.
— I dziś między drugą a trzecią przejeżdżał tamtędy samochód. Duży, czarny... kradziony SUV. Jeśli dobrze zapamiętałaś tablice i tatuaż kierowcy, to na 99% to ten sam wóz. Co więcej, tacy jak oni zmieniają tablice, żeby uniknąć wykrycia przez kamery monitorujące ruch drogowy. W ten sposób mogą przemieszczać się bez podejrzeń — tłumaczy, a ja słucham tego wszystkiego z mocno bijącym sercem. — Dziś przejeżdżał obok JLL Sztokholm. Facet jest albo głupi, albo robi to... celowo. Nie chce być zupełnie anonimowy.
Mrugam powoli, a wszystkie moje wnętrzności zaciskają się w ciasny supeł. Ten ktoś... wiedział gdzie mieszkam? Był tutaj?
— Może nie wiemy jeszcze, kto za tym stoi, ale przynajmniej mamy pewność, że... nie jesteś już bezpieczna w swoim domu.
Telefon wyślizguje się z mojej dłoni i z głuchym dźwiękiem zderza się z drewnianymi panelami. Jak w amoku rzucam się pędem w stronę schodów. Niemal potykam się o własne nogi, gdy zeskakuję co dwa stopnie, pokonuję korytarz i z ciężkim oddechem wpadam na drzwi. Szarpię się z zamkiem, a kiedy ten ustępuje, ciągnę za klamkę. Chłodne, wrześniowe powietrze uderza w moją nagą skórę. Ramiona pokrywają się gęsią skórką, a kolana lekko drżą. Z przerażeniem rozglądam się dookoła w poszukiwaniu... nawet sama nie wiem czego. Krzyżuję ręce i zaciskam na nich palce. Wszystko wygląda normalnie, dopóki nie odwracam się plecami.
Stałam tam, pozwalając by deszcz moczył moje rozgrzane policzki, kiedy serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Dłonie drżały z wściekłości, bezsilności i przerażenia. Ściany mojego domu pokrywały obraźliwe napisy, które jak noże wbijały się głęboko w moją duszę. Dlaczego? Dlaczego ktoś próbował atakować mnie i miejsce, które traktowałam jak swoją bezpieczną przystań?
Mam wrażenie, że słyszę warkot silnika, ale zupełnie to ignoruję. Natłok wszystkich możliwych emocji spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Łzy spływają po moich policzkach i skapują z drżącej brody. Czuję, że tracę grunt pod stopami, a cały świat zaczyna kręcić się wokół własnej osi.
— Valencia? — stłumiony głos dochodzi do moich uszu gdzieś z oddali.
Pociągam nosem, a ciemne plamy przed oczami zasłaniają mi pole widzenia. Nie jestem w stanie ruszyć się nawet o milimetr. Moje ciało wydaje się jednocześnie wiotkie i nieludzko ciężkie.
— Valencia! — słyszę jeszcze raz i czuję zdecydowany uścisk na ramieniu.
Skąd on się, u licha, wziął? Wystarczyło mi już wrażeń jak na jeden dzień.
Zaire patrzy na mnie z takim przerażeniem, jakby zobaczył ducha. Łapie za moje barki, a jego dotyk sprawia, że przypominam sobie jak się oddycha. Wciągam do płuc solidną dawkę powietrza i głośno kaszlę. Machinalnie chwytam się za szyję i przymykam powieki. Mam wrażenie, że cały mój przełyk płonie żywym ogniem.
— Kto to zrobił? — pyta i wskazuje palcem na te obrzydliwe wyzwiska pokrywające ścianę mojego domu.
Jesteś kurwą i zapłacisz za to wszystko. WL.
Kręcę głową. Nie mogę opanować łez.
„— Facet jest albo głupi, albo robi to... celowo. Nie chce być zupełnie anonimowy". Dlatego się podpisał.
— Może sam odpowiedz sobie na to pytanie, co? — wypluwam z goryczą, a mój drżący głos jest taki żałosny.
Nie myślę racjonalnie. Rozsadzająca wściekłość każe mi skierować swój gniew na zupełnie przypadkową osobę. Zaire marszczy ciemną brew i niezrozumiałe łypie na mnie wzrokiem.
— Myślisz, że to ja? — prycha i robi krok w tył.
— A kto, święty Mikołaj? — syczę. — Byłeś tu wczoraj. Naruszyłeś moją pieprzoną prywatność. Jedyne miejsce, w którym czułam się bezpieczna! — słowa płyną z moich ust niczym wartki strumień rzeki.
Wczoraj jakoś ci to nie przeszkadzało, skończona idiotko.
Wiedziałam, że później będę gorzko żałować tych słów. Nie powinien wiedzieć, jak ważna była dla mnie prywatność. Mógł wykorzystać to przeciwko mnie i pójść o krok dalej. Kolejny raz pozwoliłam sobie okazać przy nim... słabość. I kolejny raz będę rwać sobie przez to włosy z głowy.
Ku mojemu zdziwieniu twarz Zaire łagodnieje. Wzdycha i znów łapie mnie za barki. Łypię na niego wzrokiem i zaciskam szczękę.
— Słuchaj, to nie byłem ja, okej? — tłumaczy twardo. — Nie wiem, kto to zrobił, ale nie mam z tym nic wspólnego.
Kręcę głową.
— A wczoraj... — mówi, a ja cudem powstrzymuje wkradający się na policzki rumieniec. Co za żenada... — Chciałem cię tylko postraszyć — odsuwa się i drapie po karku.
Wzdycham i powoli odzyskuję trzeźwość myślenia. Wiatr smaga po moich odkrytych ramionach, a dopiero wtedy dociera do mnie, że mam na sobie tylko obcisły top na ramiączkach i atłasowe spodenki.
Zaire omiata mnie wzrokiem i choć czuję się nieco onieśmielona, zadzieram hardo głowę.
— Prędzej wstąpię do klasztoru niż będę się ciebie bać — prycham i wymijam go bez cienia emocji.
Czy mówił prawdę? Mogłam mu wierzyć? Czy na pewno chciał mnie tylko postraszyć? I co robił tutaj o tej godzinie? Bezczelny kutas.
Sapię i zamykam za sobą drzwi. Przez okno widzę jak Zaire odchodzi w stronę samochodu i odjeżdża z piskiem opon. Wracam do sypialni i podnoszę z podłogi upuszczony telefon. Z ulgą stwierdzam, że nie ma na nim ani żadnej rysy. Na wyświetlaczu za to widnieje ponad setka nieodebranych połączeń od Diego. Boże, minęło zaledwie dwadzieścia minut. Wciskam słuchawkę i przykładam telefon do ucha.
— Val? Wszystko w porządku? — panikuje zdenerwowany Diego. — Na miłość boską, myślałem, że...
— Nic mi nie jest — wzdycham. — Ale ktoś obsmarował wyzwiskami mój dom i podpisał się pod tym dziełem inicjałami — spokój w moim głosie jest godny podziwu.
— Jakimi?
— WL.
— Wiesz, kto to może być?
— Nie mam zielonego pojęcia! — prycham. — To mógł być każdy. Nie wiemy nawet, czy te literki cokolwiek znaczą.
Opadam na łóżko i przymykam powieki. Słyszę jak Diego wzdycha i oczami wyobraźni widzę, jak chowa twarz w dłoniach.
— Val, musisz... jak najszybciej się wyprowadzić. Najpierw ten pościg, później wulgaryzmy na ścianach... Co, jeśli skończysz zakopana gdzieś w lesie?
— Coś wymyślę — mówię bez przekonania.
Czy naprawdę coś wymyślę? Nie mam zielonego pojęcia. Chcę w to wierzyć, ale nie potrafię.
Przez resztę dnia robiłam wszystko, co sprawiało, że na moment zapominałam o całym bożym świecie. Kilka godzin upłynęło mi na rozmowie z mamą, a przez resztę popołudnia... tańczyłam, a raczej była to pokraczna próba odtworzenia mojego ostatniego baletu. Musiałam wyglądać jak skończona idiotka, ale to jedyne, co na dłużej pozwalało mi odciąć się od tego bagna. Czasem udało mi się nawet mimowolnie uśmiechnąć. Po czterech latach wciąż pamiętałam każdy ruch ręki czy ustawienie stopy, a hipnotyzująca melodia Jeziora łabędziego dźwięczała mi w uszach.
Odkąd ostatni raz miałam na stopach pointy, nie odważyłam się ani razu odtworzyć roli Królowej Odetty. Balet, w który od dziecka wkładałam całe serce, stał się bolesnym przypomnieniem o przeszłości. Elementem zza starej, zakurzonej kurtyny, która oddzielała mnie stanowczo od dawnego życia... Szczęśliwego życia, które pewnego dnia postanowił zrujnować mój ojciec.
Dochodziła dziewiętnasta, kiedy bez tchu opadłam na puchowy dywan pokrywający część podłogi w salonie. Sapnęłam, a strużka potu spłynęła po mojej skroni. Unormowanie oddechu zajęło mi dobrą chwilę. Kiedy już przestałam dyszeć jak osiemdziesięciolatka po przejściu dziesięciu metrów, stanęłam na równe nogi i poczułam, że muszę udać się w pewne miejsce.
Wciskam nos w cienki materiał golfa i wsiadam za kierownicę mojego samochodu. Mija chwila zanim przekręcam kluczyki w stacyjce i sprawnie opuszczam swój podjazd. Co sekundę zerkam w lusterka, a kiedy nie zauważam nic podejrzanego, zalewa mnie fala ulgi. Zaciskam palce na kierownicy i wypuszczam powietrze.
Nigdy nie przepadałam za pogrzebami. Ba, unikałam ich jak ognia i nawet mając dwadzieścia trzy lata przechodziły mnie dreszcze na samą myśl o trumnach, nagrobkach czy tych smętnych pieśniach. Kiedy miałam dziesięć lat, a ciotka Eva zmarła, rodzice siłą wsadzili mnie do samochodu i kazali oglądać tę okropną ceremonię. Od tamtej pory obiecałam sobie, że moja noga już nigdy nie przekroczy progu żadnego cmentarzyska i trzymałam się tego postanowienia naprawdę sumiennie. Później zmarł Nils.
Stojąc w bramie starego cmentarza, obserwuję ten przyprawiający o dreszcze widok, który rozciąga się przed moimi oczami. Ot spokojne, ale upiornie ponure miejsce, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością, a czas przestaje istnieć. Wzdrygam się, kiedy niemal czuję oddech śmierci na karku. Potrząsam głową. Stare, ozdobne grobowce w kształcie neogotyckich kapliczek w odpowiednim ułożeniu kontrastują z jeszcze zieloną trawą. Mniejsze nagrobki skrzętnie wypełniające przestrzeń nikną gdzieś w oddali. Wydeptane przez lata ścieżki krzyżują się między krzewami, a przez sięgające nieba gałęzie kasztanowców przenikają promienie zachodzącego leniwie słońca.
Lawiruję między alejkami i ze zmrużonymi oczami szukam niedużego nagrobka z bukietem białych róż. Uśmiecham się słabo, gdy w końcu go odnajduję.
— Witaj, narzeczony — szepczę i nachylam się nad kamienną płytą, a kiedy moje palce stykają się z jej nierówną fakturą, wzdrygam się.
***
Wieczorem długo nie mogę zasnąć. Wpatruję się jak zahipnotyzowana w mrugającą żarówkę lampki nocnej i zaciskam ręce na materiale pościeli. Jutro wracam do pracy, a poranna pobudka w obliczu bezsennej, z pewnością, nocy wcale nie poprawia mi humoru. Niewiele myśląc sięgam po telefon i odszukuję numer, który znajduje się na końcu listy kontaktów:
Ja: Cześć, kochanie. Miałam dziś bardzo ciężki dzień... Oddałabym wszystko, żebyś mógł tutaj być. Wiem, że znalazłbyś jakieś rozwiązanie. Strasznie za tobą tęsknię.
Wzdycham i ciskam telefonem o poduszkę. Pocieram dłońmi zmęczoną twarz. Pisanie tych SMS-ów przez jakiś czas utrzymywało mnie przy życiu, dlatego że dawało złudną nadzieję i kolorowało smutną rzeczywistość. Do czasu, aż wiadomości zaczęłam traktować jak wpis do dziennika, a cały ten rytuał stał się nieodłącznym elementem mojej rzeczywistości. Opisywałam w nich wszystko: od poważnych obaw, przez zwyczajne przemyślenia aż po nieliczne przebłyski czegoś, co można było nazwać sukcesem.
Gdyby tylko Nils mógł tutaj być...
Przymykam powieki i pociągam nosem, kiedy próbuję przypomnieć sobie, jak wyglądał. Jego twarz kołysze się na krawędzi mojej pamięci, złotawe włosy są jakieś mniej wyraźne, a szczery uśmiech dość zamglony. Chce mi się płakać. Jak w amoku podnoszę się z łóżka i rzucam w stronę szafy. Z hukiem otwieram drzwiczki, a następnie wyjmuję kawałek paneli i sięgam do otworu w podłodze. Ciemnoczerwone pudełko tkwi na swoim miejscu. Łapię ostrożnie za zakurzoną pokrywkę, a ze środka wyciągam podniszczony album. Przerzucam energicznie kartki, a przed oczami przebiegają mi najważniejsze wspomnienia z mojego całego dwudziestotrzyletniego życia: pierwsza lekcja baletu, wakacje w Alicante, pierwszy dzień w dziewiątej klasie i... zaręczyny. Uśmiecham się szeroko i wyjmuję fotografię zza plastikowej osłonki. Przesuwam palcem po śliskiej fakturze zdjęcia z taką delikatnością, jakbym muskała różany policzek Nilsa Larssona.
Kochałam to zdjęcie, ale nie potrafiłam oprawić je w ramkę i postawić gdzieś na widoku. Choć minęło już tak dużo czasu, widok naszych wyszczerzonych do aparatu twarzy i błyszczącego na palcu pierścionka za bardzo mnie bolał. Wtedy chyba najbardziej lubiłam swoje życie. Miałam narzeczonego, porządny i dobrze rokujący związek, świetne stopnie, sukcesy w balecie i wielkie nadzieje na studia prawnicze w Oxfordzie. Oddałabym wszystko, żeby znów wrócić do tych czasów.
Kręcę głową i przytykam dłonie do skroni. Czy gdyby Nils żył, byłoby jak dawniej? Dalej kochałabym swoje poukładane życie? Mogłabym przysiąc na Boga, że pomógłby mi otrząsnąć się po odejściu ojca. Powtarzałby tę swoją ulubioną mantrę pod tytułem: „Życie daje ci tyle, ile jesteś w stanie udźwignąć", aż w końcu uwierzyłabym w te słowa i zaakceptowała swój los. Może nawet dla spokoju ducha wybaczyłabym ojcu?
Czasami miałam dość swojego życia, ale nie wiedziałam, co tak właściwie miałabym robić. Przelotne, intensywne znajomości stały się lekiem na pustkę, a drogie ciuchy i torebki miały uczynić mnie kimś... wartościowym. Kimś o statusie podobnym do ojca. Pewna naiwna część mnie chciała pokazać mu, że świetnie radzę sobie bez jego pieniędzy czy wpływów.
Odgłos przychodzącej wiadomości wybudza mnie z zamyśleń. Mrugam powoli, a dopiero po chwili dociera do mnie, że siedzę na podłodze i krzywię się, kiedy drętwieją mi nogi. Odkładam album na miejsce i zamykam szafę, której ciche skrzypnięcie mąci grobową ciszę wypełniającą pomieszczenie. Podnoszę się i prostuję zasiedziałe kości. Człapię do łóżka i opadam na nie bezwiednie. Wzdycham, a później wciskam nos w miękką poduszkę. Morzy mnie sen, ale nie potrafię zmrużyć oka. Sięgam po telefon i odblokowuję ekran.
Nils: Niedługo się spotkamy, pszczółko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top