uśmierciny
❞ O, prawda, moje dziatki, jest to wielki zbójca!
Ale on tylko sam siebie rozbija! ❞
Pod jej osłoną ciemnej nocy cały świat zdawał się być martwy i nieruchomy, niczym przykryty żałobnym całunem. Właśnie o tej porze zawsze zdaje się, że ciemność była od zawsze - wspomnienia dnia się zatarły, a świt jest tak daleki i nieosiągalny, jakby nigdy miał nie nadejść, choć odwieczne prawo przyrody mówi zupełnie inaczej. Mimo tego, rzeczywistość chyba zupełnie straciła nadzieję, że jeszcze kiedyś nastanie dzień. W końcu kto wie, może to dzisiaj przyjdzie kres odwiecznego porządku, a świat pozostanie skąpany w mroku już na zawsze?
Pokój oświetlała tylko lampka biurkowa, która swoim bladym blaskiem lekko rozpraszała ciemność, sprawiając, że krawędzie przedmiotów rysowały ostre, dramatyczne cienie na ścianach pokoju. Zniekształcone zarysy przedmiotów stawały się niemal nie do rozpoznania, jakby porzuciły swoją zwyczajną formę, by w cieniu ukazać swoje zwykle ukryte, mroczniejsze odbicie. Rozrzucone na stole piętrzące się stosy niewypełnionych papierów z tej odległości mogłyby być dla niej równie dobrze rozprutym, cuchnącym truchłem. Zresztą nawet budziły w niej podobny wstręt.
W tym pokoju, w jej niemalże pustelniczej celi, gdzie były zamknięte na klucz jej wszystkie nocne lęki, pośród chaosu rzeczy mniej lub bardziej niepotrzebnych, szpetnych cieni, które jednocześnie wzbudzały w niej niepokój i wściekłość, w ciemności czaiło się jeszcze coś. Patrzyło na nią z chłodnej tafli lustra, spojrzeniem, w które potrafiło wyrazić tylko dwie emocje, żałość i pogardę. Takim właśnie spojrzeniem patrzą tylko upiory - umarli za życia.
Kiedyś nie znała tego spojrzenia, które teraz było nieodłącznym elementem jej codzienności. Erika nie planowała umierać w najbliższej przyszłości, a co dopiero za życia. Jak wielu młodym, wydawało się jej, że śmierć jej nie dotyczy. W końcu miała swój wielki cel i wszystko poza nim, nawet śmierć, zdawało się być nierealne. Wierzyła, że jeżeli poświęci całą swoją duszę, będzie bez cienia zawahania pracować, dążyć do celu nawet wtedy, gdy przez ogrom bólu zacznie się zastanawiać, czy nie przekroczy zaraz granicy swoich ludzkich możliwości, to pewnego dnia uda się jej osiągnąć to, czego pragnęła - stanie się najlepsza jak tylko się da, będzie idealna. A ideały akurat są wiecznie żywe, czyż nie?
Wszystko zdawało się iść dobrą drogą, pomimo tego, że były zarówno wzloty i upadki, ale jedno i drugie jest przecież normalne. Niestety, nie dla niej - nie mogła dać sobie pozwolenia, by dawać z siebie mniej niż wszystko, by wykonywać swoje zadania inaczej niż najlepiej. Jeżeli nie potrafiłaby tego zrobić, to nie miała prawa próbować kroczyć tą Ścieżką. Więc za każdą chwilę słabości musiała zostać ukarana. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła, w tamtym momencie tylko na ułamek chwili, właśnie to spojrzenie pełne pogardy, patrzące na nią gdzieś z kawałka szyby. Co wtedy zrobiła? Poczuła, że tylko na nie w tej chwili zasługuje, a im dalej szła, tym częściej się takie chwile zdarzały. Chwile, w których zmuszała się, by ten wzrok przeszył na wylot każdy kawałeczek jej ciała, a umysł wypełnił się destruktywnymi myślami. Wina musi zostać ukarana, więc zamiast nierozważnie sprawiać sobie ból fizyczny, ryzykując, że ktoś jeszcze może zauważyć jej słabość, wystarczyło zatopić się w całej tej nienawiści i obrzydzeniu, jakie czuła do samej siebie. Proste, a jakie efektywne!
I tak mijały jej lata, w czasie których kroczyła Ścieżką Jazdy Pancernej, będąc samej sobie surowym sędzią i okrutnym katem, aż pewnego dnia dostąpiła najwyższego zaszczytu, jaki mogła sobie wyobrazić - została kapitanem drużyny. Nie potrafiła się jednak z tego całkowicie cieszyć, pomimo tego, że zdawać by się mogło, iż jest to najwyższy dowód uznania jej wysiłku i talentu. Niespodziewanie, nasiono niepewności, do tej pory zagrzebane głęboko w jej duszy, po latach karmienia się zgniłą pożywką obrzydzenia do siebie samej, wreszcie wzeszło i zaczęło powoli wydawać trujący plon.
Niepewność zmieniła się w wiarę, a z wiary wyrosło całkowite przekonanie - doskonale już teraz wiedziała, że to to nie jest w całości jej własna zasługa, a po prostu wina kogoś innego. Kogoś, kto dawno stąd odszedł, bo nie miał wystarczająco siły, by też poświęcać całe swoje życie stylowi Nishizumi, a pomimo tego, ten ktoś nadal był od niej lepszy. Wiedziała też, że gdyby okoliczności były zupełnie inne, gdyby niektóre nici losu splotły się inaczej, to by do tego po prostu nie doszło. A najważniejszą rzeczą, z jakiej zdała sobie sprawę było to, że zwyczajnie nie nadaje się na dowódcę. Nie była to fałszywa skromność, ale suchy fakt. W obliczu stresującej sytuacji ledwo potrafiła siebie samą doprowadzić do porządku, a co dopiero całą drużynę? Mianowanie jej na to stanowisko było proszeniem się o tragedię, której widmo wisiało w powietrzu.
Wtedy mury siły wybudowane na fundamentach niewzruszenia zaczęły się sypać. Próbowała wypełniać swoje obowiązki najlepiej jak potrafiła, ale to było za mało. Nie ważne, ile nocy by nie przespała, czy to przez jej obowiązki, które sprawiały, że zwyczajnie nie miała kiedy iść spać, czy dlatego, że nie mogła zasnąć z lęku przed tym, co będzie jutro, ile razy by nie błagała w duchu o ratunek, sytuacja tylko się pogarszała. Wyła tylko w nocy do poduszki licząc, że pewnego dnia ta burza niepokoju w jej duszy pewnego nie po prostu się skończy i wszystko będzie po staremu. Wszystko wzbudzało w niej wściekłość - psujące się czołgi, tona zbędnej papierologii, "koleżanki" z drużyny które potrafiły tylko za jej plecami ją krytykować, biedna Koume, która miała pecha być w złym miejscu o złej porze, no i oczywiście niekompetentna, przygłupia i żałosna kapitan Erika Itsumi. Do tamtej pory zdawało się jej, że była tak blisko, że to już za chwilkę będzie na szczycie, ale z każdym kolejnym niepowodzeniem, a nawet najdrobniejszymi błędem, grunt obsuwał się jej spod nóg. Aż pewnego dnia, zamiast zbliżyć się do światła, które było jedynym ratunkiem, spadła w ciemność.
Spadając, przyszło jej zrozumieć jedną, gorzką prawdę - i tak nigdy nie byłaby w stanie osiągnąć swojego ideału, a jej wszystkie wysiłki były w takim wypadku zupełnie pozbawione znaczenia. Była żałosna i słaba, a niczego nie nienawidziła tak bardzo, jak słabości. Nie ważne, ile by próbowała, wrzeszczała, waliła pięściami czy szarpała, nadal nie byłaby wstanie otworzyć drzwi do krainy wszechmocy i spełnienia. Zamiast tego po prostu przyjdzie jej zdechnąć na progu, a na drzwiach zostaną okrwawione szramy, wyszarpane jej własnym szałem. Jedyny dowód jej istnienia.
I tak doszło do tego, że w życiu nie została jej już żadna radość, wydarta przez rządzę ideału, nie łudziła się też, że będzie potrafiła ją komukolwiek dać, w końcu jedyne co jej ostatnio wychodziło, to krzywdzenie i sprawianie zawodu tym, na których jej zależało. Zdawało jej się, że tkwi uwięziona tuż pod powierzchnią ciemnego odmętu rozpaczy, na zawsze skąpana w żałobnej ciszy i bezruchu, nie będąc w stanie się wynurzyć, by znowu zaczerpnąć powietrza i wrócić do życia. Pozostawała jednak na tyle płytko, by zobaczyć migoczące na powierzchni cienie i błyski, będące pozostałością tego co było dawniej. Czy pozostały tam dlatego, by torturować ją wizją utraconej nadziei? A może były ostatnim przypomnieniem, że jeszcze ma o co walczyć?
Te wizje równie dobrze mogły okazać się fałszywe, ale tak długo jak w nie wierzy, nie opadnie na samo dno. Jeżeli by je odrzuciła, to tym samym by zrezygnowała z jedynego powodu, by dalej istnieć. Tak długo, jak będzie się trzymać swojej wiary w to, że jakiś ideał jeszcze istnieje, jeszcze będzie miała po co wieść swoją żałosną egzystencję. Jeżeli straci tę wiarę, równie dobrze mogłaby po prostu zniknąć w niebycie. Pytanie tylko, na jak długo starczy jej sił, by jeszcze się łudzić, ile bólu jeszcze jest w stanie wytrzymać. Nie chciała o tym myśleć, bo takie zakończenie oznaczałoby jej całkowitą klęskę, i to, że jej istnienie nigdy nie miało znaczenia. Dla kogoś innego, taka ucieczka od bólu mogłaby być wybawieniem, ale na pewno nie dla niej, bo dla niej, zniknięcie byłoby losem straszliwszym od śmierci.
Ci, których tak jak ją dotknęła klątwa pragnienia ideału, nigdy nie zaznają prawdziwego szczęścia. Zawsze będzie im za mało, nigdy nie będą potrafić przebaczyć sobie swojej własnej "winy", przez co nawet jeżeli będą blisko celu, nie odnajdą spełnienia, bo zawsze zobaczą coś, co będzie nie takie jak być powinno. Gardzą człowieczeństwem i słabością, przez co przeklinają swoje własne istnienie, a to jest prosta droga do śmierci duszy. W końcu, czy w całości żywym można uznać kogoś, kto nie docenia świata, włóczy się po Ziemi jak upiór, ciągnięty jedynie przez swą nienawiść? Tak się właśnie umiera za życia - odrzucając świat prawdziwy i nieidealny, odchodząc do krainy ciemności rozgoryczenia. Czy zmartwychwstanie jest możliwe? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Wielu popadło w ten stan przez wygórowane oczekiwania innych, ale nie ona. Sama stworzyła swoje własne piekło, kawałek po kawałku, stworzyła obraz samej siebie, którym nigdy nie byłaby w stanie się stać. Więc jej upadek był tylko jej własną winą. Była imitacją Ikara, któremu nawet nie udało się zbliżyć do słońca, tylko od razu runął do morza, wiedziony ku zgubie własną pychą.
Choć stała nieruchomo wsparta o zlew tylko krótką chwilę, ogrom myśli, które pojawiały się w jej głowie, ciężar spojrzenia lustrzanego odbicia i grobowa cisza sprawiły, że zdawało się jej, że upłynęła mała wieczność. Przypomniała sobie, na co tak właściwie przez ten cały czas czekała dopiero wtedy, gdy nagle rozległ się głośny sygnał sygnał przychodzącego wideo-połączenia. Momentalnie otrząsnęła się z resztek zadumy, zapaliła światło w pokoju, co sprawiło, że skrzywiła się lekko oślepiona światłem lampy na suficie, pospiesznie przeczesała palcami włosy, spróbowała przybrać pogodny, albo co najmniej neutralny wyraz twarzy, wykopała telefon spod piętrzących się na stole papierów, wzięła głęboki oddech i odebrała połączenie.
Po chwili jej oczom ukazał się obraz, o którym zawsze myślała, gdy próbowała zasnąć, w którym starała się znaleźć choć trochę pocieszenia i siły, gdy chciała przypomnieć sobie, dlaczego w ogóle zaczęło się to wszystko. Panna Maho Nishizumi siedziała gdzieś w parku, jej twarz oświetlało jasne, popołudniowe słońce. W Niemczech wiosną musiało być naprawdę pięknie, a Maho zdawała się wśród niej rozkwitać, co wzbudzało w Erice poczucie żalu, że nie jest w stanie być tam z nią i razem cieszyć się wiosną. Była spragniona jej dotyku, a najbardziej na świecie pragnęła przytulić się do niej i wypłakać wszystko to, co zmieniło jej istnienie w koszmar. Niestety to nie było możliwe, a ukochany głos nigdy wcześniej tak nie ranił, wzbudzając w niej tak ogromną tęsknotę. A może Maho tak naprawdę nie istnieje i jest tylko wytworem jej wyobraźni? Taka opcja w sumie nie była aż tak nieprawdopodobna.
– Witaj, Eriko. Co u ciebie słychać? – zapytała łagodnie, a Erika poczuła, jak w kącikach jej oczu zbierają się łzy.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem, gdy fakt, że znowu będzie musiała próbować grać wyznaczoną jej rolę, której i tak nie była w stanie dobrze odegrać dotarł do jej świadomości. Czas jeszcze trochę poudawać żywą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top