Rozdział 14

Podziemie było dosyć specyficznym miejscem. Kiedy pierwszy raz tam zawitałem, nie myślałem o tym jak miałbym w nim przeżyć, lecz by jak najszybciej się z niego wydostać. Czułem dziwny dyskomfort będąc w tym świecie. Całkiem tam nie pasowałem.

Tak było kiedyś. Lecz w chwili kiedy spędziłem w tym miejscu więcej czasu, zacząłem przyzwyczajać się do panującej tam szarości, a nawet widok demonów stał się dla mnie czymś naturalnym i nie obawiałem się ich ataku już tak jak wcześniej.

Może było to za sprawą adaptacji, albo tego, że wszystkie z nich schodziły mi z drogi jeszcze bardziej niż kiedy przybyłem do miasteczka. Kiedy tylko widzieli z daleka część munduru, jaką na sobie miałem, chowali się w ciemnych uliczkach w popłochu.

Ciekawe czy w ludzkim świecie też by tak reagowały. Miałem ochotę to sprawdzić.

Zaczęło mi się podobać to, w jaki sposób na nie działałem. Nawet w jakimś stopniu przestałem się obawiać tego, że któryś z nich mógłby dowiedzieć się, jakiego koloru są moje skrzydła.

Ciemne chmury opuściły miasteczko niecałą godzinę temu, a wszyscy mieszkańcy zaczęli wracać do swoich domów. Wypatrywali i nawoływali swoje rodziny. Gdzieś było słychać żałosne kwilenie jakiegoś demona, a jeszcze indziej sprzeczkę o kradzież sztućców. Jednak żadne z nich nie przyciągnęło mojej uwagi, bowiem całe swoje skupienie poświęciłem murowi zamku, wzdłuż którego szedłem. Zauważyłem nawet grupkę dzieci, które dłubały coś przy nim, lecz gdy tylko mnie zauważyły, zaczęły uciekać, niemal spotykając się o własne nogi. Dziura, którą starali się zrobić, może miałaby jakiś sens, gdyby nie prowadziła ona przed główny plac.

Szare niebo w wyjątkowo krótkim czasie zmieniło swoją barwę na głęboką czerń. Nastała noc. Powietrze stało się mroźne, jakby zaraz miał spaść śnieg, nawet jeśli za dnia panował tu wyjątkowy upał. Do tego poczułem wilgoć powietrza, która nasilała się, im dalej szedłem przed siebie.

Nie zaszedłem daleko, ponieważ moją drogę przecięło czarne morze. Było jak ogromna wyrwa w ziemi. Gdyby nie poruszające się fale na jego powierzchni, nie uwierzyłbym, że cokolwiek tam było. Patrząc na głęboką czerń wody, czułem, jakbym stał nad urwiskiem i miał za chwilę wpaść do jego środka.

Budynki mieszkalne już dawno przestały być widoczne. Mieszkańcy obawiali się tej wody i ze strachu nikt się nie zapuszczał w te rejony. Nikt oprócz mnie.

Rozłożyłem swoje skrzydła. Podleciałem do góry, ostrożnie wychylając się za murów. Morze sięgało na drugą stronę mojej przeszkody. Wokół małej plaży znajdowała się przeszkolona wiata, a obok niej studnia porośnięta pnączami. Był to ten sam gatunek, który miała na parapecie rodzina, u której się zatrzymał. Ta tutaj była o wiele bardziej rozwinięta, a jej kolce świeciły się jak stalowe igły. Było coś w tym pięknego i wywołującego dreszcze strachu.

Przejrzałem się czy nikogo nie było w pobliżu i przeskoczyłem nad murami. Opadłem sprawnie na ziemie.

Moja jedna noga zamoczyła się w przypływającej fali. Skrzydła nagle stały się zdrętwiałe i stały się o wiele cięższe niż były w rzeczywistości, nie potrafiłem nimi nawet poruszyć. Przez moje ciało przeszedł lodowaty dreszcz, a wokół kostki owinęły się tak samo mroźne palce, chcąc zatrzymać mnie w tym miejscu. A przynajmniej takie miałem wrażenie, bo kiedy spojrzałem w dół, nic nie krępowało moich ruchów.

Wyszedłem prędko z wody, czując jej niebezpieczeństwo. Coś definitywnie było z nią nie tak. Mieszkańcy nie bez powodu się jej obawiali.

Będąc poza zasięgiem fal, moje skrzydła wróciły do dawnego stanu, dzięki czemu mogłem je swobodnie schować, nie narażając się na odkrycie.

Miałem nadzieję, że dzięki mundurowi zdołam pozostać na terenie zamku, nie wzbudzając tym podejrzeń innych.

Będąc w pobliżu budowli, ujrzałem niewielki ogród i boczne wyjście z zamku. Przy granicy ogrodu rozciągał się początek lasu, który nagle urywał się przy murach. Tak jakby budynek był wyciętą częścią czegoś wielkiego.

Nie chciałem tracić czasu na zagłębienia się w sens istnienia tego zamku. Zamiast tego wolałem zająć się znalezieniem Kiry.

Wszedłem przez boczne wejście. Zastanawiało mnie to, że nawet nie było ono pilnowane. Nie zamierzałem narzekać, działało to na moją korzyść.

Idąc korytarzem, prędko napotkałem na pierwsze drzwi. Otworzyły się one z głośnym skrzypieniem. Zaniepokoiłem się, iż mogło to wzbudzić zainteresowanie innych strażników, jednak w pobliżu nikogo nie usłyszałem.

Lecz i tak musiałem zostać zauważony, bo chwilę później w moim pobliżu nagle zjawił się mężczyzna, skutecznie zagradzając mi drogę. Spojrzał na mnie od góry do dołu oceniającym wzrokiem.

Zacisnąłem szczękę, starając się opanować swój oddech. Nie mogłem się tym zdradzić.

— Z jakiego oddziału jesteś? — zapytał podejrzliwie. — Nie kojarzę cię. — Nie oderwał nawet na moment ode mnie wzroku. — I gdzie twoja marynarka? — Zmrużył oczy.

Kurwa. Pierwsze pytanie i już nie miałem pojęcia jak na nią odpowiedzieć. Faktycznie byłem w chuj lekkomyślny. Albo było to też spowodowane moim zmęczeniem. Coraz częściej zapomniałem myśleć.

— Ted — odwróciłem się w stronę wołającego z głębi korytarza głosu.

W naszym kierunku szedł ciemnowłosy mężczyzna, który już z daleka wyglądał jakby miał dosyć rozmowy z nami, zanim ona się zaczęła. Jakby przeszkadzało mu samo to, że tu staliśmy.

— Usłyszałem, jak ktoś wchodzi do zamku bocznym wejściem i spotkałem jego — odpowiedział mężczyzna stojący przede mną. — Dzienna zmiana skończyła się godzinę temu — powrócił do mnie spojrzeniem.

— Miałem małe problemy w mieście — odpowiedziałem ostrożnie.

Istniała możliwość, że jeśli dobrze to rozegram, mogli nawet uwierzyć, że faktycznie byłem jednym z nich.

— Wyjce to nie jest wytłumaczenie, macie przecież dostęp do rozpraszaczy. — Najwidoczniej moja odpowiedź musiała go zirytować, bo jego słowa zabrzmiały dosyć szorstko.

— Zapomniałem o nich. — Skrzywiłem się.

— Jak się w ogóle nazywasz? — drążył temat.

— Lu... Leo — poprawiłem się szybko.

— Oddział? — dopytywał.

Zawiesiłem się, nie wiedząc jak wybrnąć z tego pytania.

Spojrzałem na drugiego mężczyznę kiedy ten sapnął rozdrażniony.

— Ted, daj mu już spokój. — Podszedł do mnie, na co zacisnąłem pięść, gotując się do obrony. — Widać, że to świeżak. Widocznie Duncan w końcu kazał dać kogoś na miejsce... — zawiesił się, jakby zapomniał imienia tego kogo chciał wspomnieć — tego który pilnował brata jego zdobyczy.

— Najwyższa pora — mruknął Ted, całkowicie tracąc zainteresowanie tym, kim byłem. — Przypomnij mu o zasadach, tylko tak by jutro mógł pojawić się na służbie, nie potrzebujemy kolejnego, który większość spędzi w klinice niż na patrolu — żalił się mężczyzna.

Ciemnowłosy nie odpowiedział mu na jego obawy. Spojrzał tylko na niego obojętnym wzrokiem kiedy ten oddalał się od nas.

— Pamiętasz drogę do swojego dormitorium? — zapytał, jednak widząc moją konsternację na twarzy, westchnął przeciągle. — Chociaż swój numer?

Zaprzeczyłem, obawiając się, że będzie to zbyt dużo, by nie połapał się, że mogło być coś na rzeczy, lecz on tylko złapał się za nasadę nosa w geście bezsilności.

— Na razie noc spędzisz w dormitorium strażnika, który kilka kolejnych dni spędzi u swojej rodziny. Następnego dnia sprawdzę w zbiorze, który naprawdę powinieneś dostać — powiedział zmęczonym głosem.

Wyglądał na wycieńczonego, a informacja, że musiał przypilnować nowego, zagubionego strażnika wcale nie była mu na rękę. Tak zapewne było. Może to właśnie uchroniło mnie przed jego dalszym dociekaniem kim byłem.

Tak jak powiedział, zaprowadził mnie pod pokój, w którym miałem spędzić kolejną noc. Taki był zamysł, lecz ja nie mogłem pozwolić sobie na sen. Jeśli następnego ranka dowiedziałby się, że ktoś taki jak Leo wcale nie był nowym rekrutem, mógłbym nie zdołać się wydostać. Dlatego, zamiast położyć się grzecznie do łóżka i nareszcie móc odpocząć, miałem w planach wybrać się na wycieczkę zapoznawać po zamkowych korytarzach. Utrudnieniem mogli być strażnicy nocnej zmiany. Wyglądało na to, że zamek nigdy nie spał. Zawsze ktoś kręcił się po korytarzach.

— Swojego planu zapewne również nie pamiętasz — odezwał się ciemnowłosy, zanim zamknąłem drzwi pokoju. — Dzienna zmiana zaczyna się od ósmej, nie zaśpij na nią, to może nikt nie zauważy, że zniknąłeś na tę noc — odparł twardo, karcąc mnie za moje roztargnienie.

Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, zacząłem nadsłuchiwać oddalających się kroków mężczyzny. Jednak zamiast nich usłyszałem głuchą ciszę. Albo drzwi były aż tak dźwiękoszczelne, albo on wcale nie miał zamiaru odchodzić.

Zacisnąłem szczękę, podejrzewając, że zaczął domyślać się, iż coś mogło być ze mną nie tak, kiedy nagle zamek w drzwiach strzelił charakterystycznie, świadcząc o przekręcanym kluczu. Dopiero wtedy mężczyzna zaczął oddalać się od pokoju.

Zdenerwowany podszedłem do drzwi. Wiedziałem, że były zamknięte, ale i tak złapałem za klamkę, próbując je otworzyć. Nie zdziwiło mnie kiedy nic to nie dało.

— Kurwa, wiedziałem, że poszło za łatwo — warknąłem do siebie.

Zacząłem rozglądać się nad czymś, co pomogłoby mi uciec. Za oknami znajdowały się kraty, więc tamtędy nie mogłem się wydostać. Łazienka była całkiem zamkniętym pomieszczeniem, do tego tak niewielkim że gdybym rozłożył skrzydła, ich bokami dotykałbym dwóch ścian.

Koło łóżka stało krzesło wyglądające na dosyć porządne. Była szansa, że dałbym radę wywarzyć nim drzwi, ale zwołałbym tym do siebie cały oddział. Choć czy już i tak nie wiedzieli, że mieli kreta. Tamten mężczyzna musiał już kogoś poinformować.

Nie potrafiłem skupić na niczym myśli. Starałem się znaleźć rozwiązanie, lecz w mojej głowie była jedynie pustka. A kiedy zdołałem już wpaść na pomysł, który mógł skończyć się z powodzeniem, okazywał się on niemożliwy do spełnienia. Nie było w pobliżu również żadnych roślin, bym mógł otworzyć nimi drzwi. Gdyby znalazło się choćby zwykłe, usunięte drzewko, mógłbym nim wyłamać drzwi z zawiasów. Ale nawet czegoś takiego tu nie było. Nieświadomie odcieli mnie od jakichkolwiek możliwości. A może świadomie? Może ten ciemnowłosy mężczyzna wiedział kim byłem. Wyglądał na dosyć spokojnego kiedy mnie zobaczymy. Nie interesował się kim byłem, tylko dał mi możliwość do uniknięcia rozmowy z tamtym facetem, który mnie przyłapał. Może zrobił to celowo, bym się zdradził?

Głowa zaczynała mnie boleć od nagłego natłoku myśli. Ale nie mogłem się poddać w tym miejscu.

Musiało być coś, co pomogłoby mi się wydostać.

Moją uwagę na krótko przykuł obraz wiszący na ścianie. Przedstawiał on portret demona z baranimi rogami, dokładnie tego, któremu ukradłem mundur. Skoro mieli nawet jego obrazy, musiał być kimś ważnym i prędko zorientują się, że to jego brakuje. Sam mógł zgłosić kradzież i zacząłby szukać winowajcy. Nie mieliby problemu, by połączyć fakty. Skradziony strój strażnika i facet, którego nikt nie kojarzy i on sam nie wie, co ma tak właściwie robić.

Westchnąłem bezradnie. Opadłem ze zmęczenia na krzesło. Nigdy nie potrafiłem planować swoich działań tak jak Thomas. Wszystko udawało mi się dzięki szczęściu, a gdy coś już starałem się zrobić, wychodziło to na całkowitym spontanie.

Spojrzałem na szafkę koło łóżka. Na jej wierzchu znajdowała się metalowa tabliczka, przymocowana na stałe do mebla.

Zacząłem śledzić wzrokiem tekst. Z każdym nowym zdaniem wyglądało to na regulamin z podstawówki, by nie wrzucać rolek papieru do toalet. Zatrzymałem się na piątym punkcie, a zasada, która była w nim zawarta, wywołała mój śmiech.

Każdy dzienny strażnik zobowiązany jest znaleźć się w swoim dormitorium nie później niż 20:00. Wszystkie dzienne dormitoria zostają wtedy zamknięte i otwierają się dopiero o 7.50. Czas w dormitorium strażnika powinien przeznaczyć na regenerację sił do następnego patrolu.

Śmiałem się sam do siebie, jak oszalały.

Obawiałem się, że mogli odkryć, kim byłem, a tymczasem zamknęli mnie w pokoju, bym mógł spokojnie położyć się spać. Czy nie było to szalone?

Odchyliłem głowę do tyłu, patrząc na biały sufit. Chyba naprawdę powinienem położyć się spać.

●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●

Luke chyba naprawdę był zmęczony 😅
Choć jego lekkomyślność to u niego norma 😂
Tylko on mógł wejść do jaskini lwa i ujść w niej z życiem. Widocznie szczęście wciąż się go trzyma, ale na jak długo? 🤔

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top