W Zwątpieniu
Pozostać całkowicie biernym, nawet gdy się cierpi, to prawdziwa sztuka.
Gówno prawda.
Jest to banalnie proste. Przynajmniej w tak beznadziejnym przypadku.
Moje ciało jest rozdzierane przez ostre skały, a umysł przez świadomość, że z mojej winy cierpi także mój Wybawca. Cierpię okropne męki, jestem bliska szaleństwa, a mimo to...
Nie robię nic. Nawet nie myślę o tym, czy w jakiś sposób mogę się zatrzymać. Nie próbuję kiwnąć palcem.
Koncentruję się na bólu, który mówi mi, że wciąż żyję. Moim marzeniem jest także poczuć Jego ból. Chcę, muszę wiedzieć, że jeszcze nie umarł. Jego istnienie jest moim ukojeniem. Gdy raz zaznałam tego cudownego uczucia, potrzebuję go coraz więcej.
Skały są ostre, zbocze góry ma bardzo nierówną powierzchnię. Spadamy z gigantycznej tarki, która znaczy nasze ciała sińcami, zdziera skórę, łamie kości. Cudem jest, że jeszcze nie straciłam przytomności.
A więc to tak ma się skończyć, choć ledwo zaczęło. Umrzemy tu razem, spadając w przepaść zdającą się nie mieć dna. Będziemy spadać przeraźliwie długo, aż nasze poobijane ciała zostaną roztrzaskane przez skaliste dno. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów dzieli Nas od takiego końca. Mój Wybawca zginie również, to jest pewne. Mam ochotę wyć, przeklinać Los, który dał mi nadzieję tylko po to, aby znowu ją odebrać. On umrze. Ja zdechnę. Nie jestem już człowiekiem, nie zasługuję na to miano, stałam się zwierzęciem które nie ma uczuć. Bestią, która, uratowana, nie potrafi się odwdzięczyć za okazane jej dobro. Potworem.
Nie chcę.
Nie chcę tak umrzeć!
Ostatnie metry dzielą Nas od przepaści.
Nie chcę by On też zginął.
Nie przeze mnie!
Nie pozwolę.
Do przepaści pozostało może pół metra.
Za późno?
To nie ma znaczenia.
Wydając z siebie nieludzki krzyk, w ostatniej chwili łapię za skałę, wystającą niedaleko. Ciągle krzyczę, ale nie rozluźniam ręki. Drugą łapię za dłoń mojego Wybawcę. Ledwo się utrzymuję. Puszczę, a spadniemy. Poddam się, a nie zdążę się odwdzięczyć. Mężczyzna, którego trzymam, chyba jest nieprzytomny, nie rusza się. Co jeśli już nie żyje?! Nie mam odwagi spojrzeć w dół i sprawdzić.
Zdradzieckie myśli krążą po mojej głowie. Podszeptują okropne rozwiązania.
Nie utrzymam długo takiego ciężaru. Prawą ręką trzymam skałę, lewą, słabszą i bardziej poobijaną, trzymam mojego Wybawcę. Bez zbędnego obciążenia mogłabym się podciągnąć i wejść znowu na stały grunt. Musiałabym puścić dłoń mężczyzny, który mnie uratował i opiekował się mną przez ten czas. Musiałabym pozbyć się sumienia, aby przeżyć. Nie powstrzymuję łez. Rozpaczam nad okropną sytuacją, w jakiej się znalazłam. Po chwili podejmuję najważniejszą decyzję.
Puszczam rękę.
Trzymającą skałę.
Żegnam się ze światem.
Odzyskując człowieczeństwo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top