Rozdział 39

Okazało się, że znerwicowany Quills wcale nie był znerwicowany, a rozkosznie wręcz spokojny. Początkowo nie miałam bladego pojęcia, jak to możliwe, bo sama aż trzęsłam się z nerwów, ale szybko mnie olśniło, jaki jest powód: on nie miał bladego pojęcia o tym, że wyvern już tutaj był! Gdy rozmawialiśmy przez telefon, brzmiał na wręcz rozluźnionego. Może trochę zmęczonego, zniechęconego tym, że na dzisiejszą noc zaplanował kolejne przebieżki po mieście, ale jednak nie dało się po nim poznać ani krzty strachu czy ekscytacji. Dobrze wiem, że powinnam zachować się poważnie i mu sprawę objaśnić, ale pech chciał, że właśnie w tym momencie znowu obudziła się moja wewnętrzna wredna zołza... Uznawszy, że po prostu nie jestem w stanie odmówić sobie tej satysfakcji, jak gdyby nigdy nic zapewniłam go, że owszem, przyjdziemy z Ladonem o umówionej godzinie, i rozłączyłam się, obiecawszy wcześniej, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Brat zerkał na mnie ciekawie z jedną brwią uniesioną tak wysoko, że niemal mu uciekała w stronę nieco potarganego irokeza, ale w końcu nijak tego nie skomentował. Pewnie doskonale czuł moje emocje.

Od razu po krótkiej i niezbyt odkrywczej rozmowie z Alfą skierowaliśmy się do domu. Najpierw dostaliśmy się na pobliski przystanek kolejowy – smutny, maleńki peronik pomiędzy dwoma nowoczesnymi torami, z obu stron otoczony masywnymi bryłami nieco zaniedbanych bloków z lat pięćdziesiątych, obserwujących nas ciemnymi, brudnymi oknami. Pomalowane niegdyś na żółto elewacje znaczyły liczne pęknięcia, lecz sądząc po zadbanych skwerach wokół i całkiem drogich samochodach na parkingach, nie musiało się żyć tutaj źle. Władowaliśmy się do nieco rozklekotanego pociągu regionalnego i przejechaliśmy cztery stacje z pewnym dreszczykiem emocji, bo choć tłumaczyłam Ladonowi przynajmniej pięć razy, że wypadałoby, żeby kupił bilet, on stanowczo się opierał, zapewniając, że gdy kontroler pojawi się na horyzoncie, zdąży narzucić na siebie iluzję, dzięki której stanie się dla niego niewidzialny. Nie do końca mu w to wierzyłam, no ale przecież nie będę gamonia za rączkę prowadzać, nie? Ani marnować na niego swojego skąpego kieszonkowego, skoro sam miał stałą pracę i dość ciekawą sumkę na koncie co miesiąc. Skoro szkoda mu tych sześciu złotych i zamiast tego woli zaryzykować utratę jakichś pięciuset, to jego sprawa...

Przez głowę przemknęło mi zastanowienie, czy by może nie zacząć ściągać od niego haraczu za wynajem mieszkania, ale szybko sprzedałam sobie mentalnego kopa. Od pewnej pamiętnej nocy spaliśmy w jednym łóżku, szkoda by było, gdyby się obraził i znowu wyprowadził do innego pokoju...

Wysiedliśmy na starej stacji i rozstaliśmy się pod blokiem – on poszedł na zakupy, a ja wróciłam do mieszkania, planując znaleźć sobie jakieś zajęcie do godziny dwudziestej z minutami. Czarno to widziałam, no ale...

Nosiło mnie. I wszystko leciało mi z rąk. Nie umiałam się na niczym skupić ani usiedzieć w miejscu, zabrałam się więc za to, za co zabieram się przeważnie tylko w takich sytuacjach: za sprzątanie. W praktyce jednak byłam tak znerwicowana, że najbardziej przypominało to gorączkowe przekładanie przedmiotów z jednego miejsca na drugie, niż cokolwiek choćby w połowie produktywnego. Za nic nie potrafiłam przegnać sprzed oczu twarzy wyverna. Miałam wrażenie, że tak mi się wżarła w siatkówkę, że już nigdy się jej nie pozbędę – migała za każdym razem, gdy mrugnęłam, jak film wyświetlając się na wewnętrznej stronie powiek. W każdej chwili mogłabym przypomnieć ją sobie ze wszystkimi szczegółami, a coś tak bardzo mnie do niego ciągnęło...

W nosie wciąż wiercił mnie ten zapach, tak bardzo kojarzący mi się z anomalią. Zapach ozonu, mokrej skały, może odrobinę palonych liści i taniej farby drukarskiej... Dziwny, ale tak przyjemny, że mogłabym go wąchać w nieskończoność. Gdyby to tylko było możliwe, nabrałabym go do słoiczka i chodziła z nim dosłownie wszędzie, nie rozstawała się nawet na krok.

Tylko że oprócz zapachu było coś jeszcze...

Lęk. Duszny strach wynikający z niezrozumienia, z bezradności własnego umysłu, ilekroć przypominałam sobie prześladujące mnie sny. Bałam się, bo nie wiedziałam, co tu się dzieje. Bałam się, bo nie wiedziałam, dlaczego padło właśnie na niego. Bałam się, bo nie wiedziałam, czy na dobre nie tracę zmysłów. Bałam się, bo kontrolę nad własnym życiem straciłam już dawno...

Oszalałam. Przecież to nie mogło nic znaczyć. Nie mogłam rozmawiać z nim w snach. Nic nie miało prawa mnie do niego ciągnąć. Nie miałam prawa mieć nawet takich marzeń sennych, prawda? Ludzie nie mają snów tak wyrazistych, że rzeczywisty świat wydaje im się potem tak żałośnie bezbarwny i nijaki, iż wręcz nie mogą na niego patrzeć. Ludzie nie mają snów, które uważaliby za prawdziwsze niż cokolwiek, co widzieli w swoim życiu... i nie śnią o tych, których dopiero mają spotkać.

A czy ja miałam prawo nazywać siebie człowiekiem? Właściwie to nigdy tego nie chciałam. Zawsze uważałam ludzi za najgorsze pasożyty, jakie zrodziła ziemia. Za najbardziej agresywne i nieobliczalne ze wszystkich zwierząt. Ludzie byli głośni, kompletnie nie myśleli o innych, zadawanie cierpienia nieraz sprawiało im chorą radość. Ludzi nie dało się lubić, bo to właśnie przez nich świat był tak zepsuty. Gdyby nie ludzie, nie byłoby zmian klimatycznych, wymierania tysięcy gatunków, wyniszczających wojen... Wraz z ich zniknięciem, wyparowałoby jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent zła, bo przecież tylko nieliczne zwierzęta oprócz człowieka zdolne są do świadomego niszczenia czyjegoś życia dla samej przyjemności robienia tego. Nigdy nie nazywałam siebie człowiekiem – pamiętam, że już jako małe, głupie dziecko wzdrygałam się przed tym, zawsze wyobrażając sobie, że jestem kimś... czymś innym. Tak, widziałam siebie jako wilka już od najmłodszych lat, odkąd tylko dowiedziałam się, że takie zwierzę istnieje, odkąd nauczyłam się je pojmować rozwijającym się umysłem. Być może to był jakiś instynkt, może podświadomie zdawałam sobie sprawę z tego, czym jestem – nie wiem, to nie jest ważne. Grunt, że nadal uważałam bycie człowiekiem za coś wstydliwego. Coś godnego pożałowania... powinnam więc w jakiś sposób cieszyć się z tego, że najwyraźniej nim jestem. Tylko że... kim jestem w takim razie?

Półdemonem? Jedynym czarnym półdemonem na świecie?

Bycie tak cholernie samotną było jeszcze gorsze od konieczności nazywania się człowiekiem.

A teraz jeszcze on. Pieprzony wyvern z moich snów, w dodatku sądzący najwyraźniej, że wszystko, co złe w mieście, kręci się wokół mojej osoby, choć pierwsze słyszałam o takiej teorii. Ja nie wiedziałam, co czuję względem niego samego, co tu dopiero więc mówić o podzieleniu uwagi w taki sposób, by jeszcze objąć nią tą zasłyszaną ciekawostkę...

W jakiś pokrętny sposób tęskniłam za nimi oboma. Za gadającym samymi zagadkami Vuko, z którym poniekąd zaczęłam się zaprzyjaźniać, i za ponurym Niemcem z wielkim mieczem, co do którego nadal nie byłam pewna, czy nie siedział jedynie w mojej głowie.

Szlag. Dlaczego ja po prostu nie mogłabym tak po prostu wyłączyć myślenia? Odciąć się od tego choćby na kilka chwil?

Gdy Ladon wrócił, praktycznie nie było już co ze mnie zbierać. Stałam bezmyślnie w progu szeroko otwartych drzwi do pokoju-anomalii i wgapiałam się bezmyślnie w jakiś punkt w przestrzeni, w dłoniach bezwiednie międląc zieloną ściereczkę do kurzu. Pojęcia nie mam, ile czasu już tak trwałam, ale z pewnością dłużej niż parę minut.

– Co się dzieje? – Półdemon rzucił torby z zakupami na wycieraczkę i od razu do mnie doskoczył, za nic mając, że przed chwilą odkurzałam. Nie starczyło mi sił ani ochoty, by mu to wypomnieć. Właściwie to nawet na niego nie spojrzałam, całkowicie pochłonięta...

Czym?

Ten pokój mnie fascynował, ale w inny sposób niż pozostałe anomalie. Czułam ciekawość, bo przecież tutaj był – już samo to okazywało się niesamowite. Ale... czy było coś oprócz tego? Właściwie jeśli odciąć się od tego zainteresowania jego tajemniczą obecnością i magicznymi właściwościami, zostawało coś, czego się nie spodziewałam. Mianowicie... niechęć. Z jakiegoś powodu ta anomalia mi się nie podobała. Nie była tak piękna, tak niesamowita, nie przyciągała mnie z taką siłą, jak magiczny Las w Zimnej Wodzie, jak tajemnicze jeziorko na cmentarzu, jak kratery i ścieżka ze świecącymi roślinami. Czułam od niej podobną magię, ale...

– Leah! – Ladon bezceremonialnie pstryknął mi palcami przed nosem, przywracając mnie nareszcie do żywych. – Co się stało?! Ciebie naprawdę nie można już samej w domu zostawić?!

To nie był wyrzut. Jeśli mogę oceniać, nie słuchając go specjalnie, powiedziałabym, że był przerażony, tylko starał się to jak najlepiej przede mną ukryć. Albo przed samym sobą – cholera go wie.

– Już dobrze! – Ze złością odsunęłam jego dłoń, gdy spróbował mnie objąć i do siebie przysunąć. Z jakiegoś powodu poczułam duszności na samą myśl, że ktokolwiek miałby mnie dotykać. Potrzebowałam przestrzeni, powietrza...

Zatrzasnęłam słabe drzwi, wkładając w to nieco za dużo siły, i szybko przeszłam do kuchni. Tam otworzyłam okno na oścież i nadstawiłam się do lodowatego wiatru, ignorując, że dziesięć stopni to nieco za mało na paradowanie w krótkim rękawku. A niech tam – jak zdechnę na zapalenie płuc, to przynajmniej parę problemów się rozwiąże.

– Nie wydaje mi się.

Powiedział to z takim opóźnieniem, że dłuższą chwilę nie wiedziałam, do czego w ogóle się odnosił. By zająć czymś ręce, przeszłam do przedpokoju, przytachałam zakupy i zajęłam się wypakowywaniem ich na blat.

– Naprawdę wszystko jest okej – odpowiedziałam. Czy raczej mruknęłam pod nosem, na tyle cicho, by nie mógł rozpoznać, jak ściśnięte mam gardło. – Jestem... chyba trochę zestresowana, to wszystko.

– Nie wydaje mi się – powtórzył uparcie. Skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o drewnianą futrynę ze sceptycznym wyrazem twarzy. Za cel obrałam sobie robienie wszystkiego w taki sposób, by jak najskuteczniej omijać go wzrokiem.

– O czymś nie wiem? – spytałam szybko, gdy w moje ręce wpadło opakowanie placków do tortilli. Odczułam niemałą satysfakcję, gdy udało mi się wypowiedzieć to aż powalająco normalnie, w dodatku z nutą dobrego humoru. Staję się coraz lepszą aktorką.

– Pomyślałem, że możesz mieć ochotę – westchnął z rezygnacją. – Składniki też są, zrób sobie, jeśli chcesz.

– Oczywiście, że chcę! – żachnęłam się. Wygrzebałam z szafki deskę do krojenia, szybko przejrzałam, czym dysponuję, i zabrałam się do preparowania placka z praktycznie wszystkim, co było w lodówce. Ogórek, czerwona papryka, sałata, kukurydza i majonez niezbyt się łączyły z parówkami, ketchupem i sosem czosnkowym, ale uznałam, że warto spróbować czegoś nowego. Po chwili namysłu wkroiłam też do nich pomidora i trochę żółtego sera.

– Nie wierzę, że to zjesz – parsknął brat, zaglądając mi przez ramię.

– Potrzymaj mi piwo. – Puściłam mu oczko i wsadziłam twór do mikrofalówki. Proste to nie było, bo dłuższą chwilę nie miałam pojęcia, jak go zawinąć, by się nie rozpadał, zanim wreszcie przekłułam dziadostwo wykałaczką, wygrzebaną na samym dnie szuflady ze sztućcami. – Smażone ziemniaki chyba też by się dobrze z tym komponowały – powiedziałam z namysłem, obserwując, jak moje dzieło kręci się na obrotowym talerzu w blasku ciepłej lampki.

– Pamiętaj, że dzisiaj zebranie. – Ladon nie wyglądał na przekonanego. – Musisz na nim być, a nie zalec na kiblu na kilka godzin...

– Ja tak łatwo nie oddaję tego, co zjadłam.

Powoli zaczynałam się uspokajać. Głupawa wymiana zdań z bratem zdawała się w jakiś sposób mnie ratować... pozwalać nie myśleć. Szybko wyjęłam żarełko z mikrofalówki, gdy zapikała, zatrzasnęłam szafkę, w której się znajdowała, i zasiadłam do małego kuchennego stołu. Gdy tylko uniosłam placek w dłoniach, sosy polały mi się po palcach, ale zbytnio się tym nie przejęłam. Wzięłam pierwszego gigantycznego gryza pod sceptycznym spojrzeniem brata, oblizałam się ze smakiem. O tak, ciepłe jedzenie zdecydowanie wraca wiarę w życie... a te parówki to jednak był strzał w dziesiątkę.

– Też chcesz? – zaproponowałam półdemonowi z czystej uprzejmości. Z ulgą przyjęłam, gdy odsunął się ze zgrozą, zapewniając:

– Nie jestem głodny. Herbatę zrobię.

Wiecie co? Ja chyba jednak nie mogę być sama. Zawsze sądziłam, że to właśnie jest to, czego pragnę najbardziej na świecie: znaleźć się gdzieś, gdzie mogłabym zapomnieć, że inni ludzie w ogóle istnieją. Zawsze chciałam mieszkać w okolicy, gdzie nie słychać samochodów. Ba! Ja chciałam mieć do najbliższego sąsiada nie mniej niż trzy kilometry w linii prostej – utrzymywałam to jeszcze od podstawówki, gdzie moja aspołeczność zaczęła się ujawniać. Najlepszym miejscem na dom byłby dla mnie szczyt jakiejś sympatycznej górki w zapomnianej wioseczce w Kotlinie Kłodzkiej. O, tak właśnie mogłabym sobie trwać... Czytać, pisać, spać i jeść, kiedy tylko zechcę, słuchać muzyki o każdej porze dnia i nocy bez obaw, że mogę komuś przeszkadzać, wsłuchiwać się w ciszę w zupełnym bezruchu, gdy tylko przyjdzie mi na to ochota. To właśnie było moje marzenie. A jeszcze lepiej, gdyby w pobliżu znajdował się jakiś park krajobrazowy, po którym mogłabym kręcić się w wilczym wcieleniu, nie bojąc się, że poza szlakami spotkam zapalonych grzybiarzy – o, to już był synonim raju. A tu... wychodziło na to, że zostawienie mnie samej z własnymi myślami jest najgorszym, co można zrobić.

Bo odbija mi tylko wtedy, gdy jestem sama. Reszta skutecznie mnie z tego wyciąga, jakoś szarpie mnie w górę... a gdy nikogo nie ma obok, nie ma też nikogo, kto mógłby mnie uratować. Bo chyba w końcu przestanę mieć siłę do tego, by ratować się sama. Tylko ciekawe, dlaczego tak jest? Naprawdę chorowałam? Naprawdę traciłam zdrowie psychiczne? Czy to było wpisane w naturę czarnego półdemona? Szkoda, że nikt nie potrafił mi na to odpowiedzieć.

Chociaż...

Mark. Wyvern, który mógł być na tyle stary, by coś pamiętać. Może on...?

Ta myśl była tak piorunująca, że aż na chwilę przestałam jeść, zamierając z tortillą w połowie drogi do ust. Nie zwróciłam uwagi, gdy kawałek przekrojonej wzdłuż parówki wysunął się z placka i z plaskiem wylądował w talerzu, rozsiewając po stole kilka apetycznych rozbryzgów majonezu.

To jest właśnie to! Musiałam go spytać. Jeśli on nie będzie tego wiedział... to znaczy, że nie ma dla mnie już żadnej nadziei.

– Kurna, Leah, ja poważnie pytałem! – Ladon dopadł do mnie jednym susem. Złapał dwie garści ręcznika papierowego – jedną rzucił na brudny blat, a drugą przytknął mi bezczelnie do twarzy, jak małemu dziecku, i zaczął mnie czyścić, ja pierdzielę... – Z tobą naprawdę jest coś nie tak – mruknął jeszcze jakoś bez przekonania, bez trudu blokując ramieniem rękę, którą chciałam go trzepnąć, żeby sobie poszedł.

– Dobra, weź ty się uspokój, zamyślić się nie można?! – krzyknęłam bezradnie, gdy już nikt nie zatykał mi nosa i ust. – Boże, jaki ty upierdliwy jesteś!

– „Kochany" chciałaś powiedzieć? – Zrobił słodką minkę i posłał mi całusa.

Serio, pomimo tej całej miłości, kiedyś gościa zwyczajnie przerobię na mielone.

Gdy na naszych zegarkach nieubłaganie pojawiła się godzina dwudziesta, musieliśmy oderwać się od telewizora, na którym pod moim naciskiem odpaliliśmy „Alternatywy 4", i poszliśmy na wilcze zebranie. Pod blokiem rozejrzeliśmy się ostrożnie, lecz ostatecznie nie przybraliśmy wilczej postaci – wokół wciąż kręciło się zatrważająco dużo osób, nawet jak na nasze smutne miasto. Bez słowa tylko popatrzyliśmy po sobie, myśląc chyba o tym samym – dlaczego, do jasnej ciasnej, Quills organizował zebranie tak wcześnie? Uznawszy, że i tak nie mamy wyboru, znowu poczłapaliśmy na przystanek kolejowy – tym razem na nową stację, z której mieliśmy nadzieję dostać się w okolicę cmentarza, gdzie miała zebrać się wataha. Prawie pół godziny czekaliśmy na opóźniony pociąg, by wreszcie władować się do nie tego, co trzeba, i resztę dystansu musieć i tak pokonać na piechotę. Gdy wreszcie weszliśmy w mrok panujący między wysokimi kasztanowcami na opadającej lekko w dół ulicy, biegnącej między dwoma ogrodzeniami ze starej cegły, i przemieniliśmy się w wilki, Alfa wcale nie był zachwycony.

Kurna, z wami się umawiać... – warknął w myślach, na szczęście jakimś cudem tłumiąc stek przekleństw, jaki cisnął mu się na myślowy język. Sposób miał całkiem ciekawy – żeby się oderwać, zaczął sobie wyobrażać intensywnie zieloną łączkę, po której pląsał wśród latających kolorowych motylków. Od razu, gdy to zobaczyłam, pomimo całego stresu i niecierpliwości walnęłam takim śmiechem, że gdybym nie była w wilczej postaci, pewnie zgięłoby mnie w pół i potrzebowałabym usiąść.

Co cię tak bawi? – zbulwersowała się jak zwykle optymistycznie nastawiona do życia Luna. – Spóźniliście się chyba godzinę, wszyscy na was czekamy!

– Znalazła się nadzorczyni – wyrwało mi się mało sympatycznie. – Quills, byłbyś łaskaw na przyszłość organizować akcje w mniej ludnych miejscach lub po prostu później, dobra? Dostanie się w drugi koniec miasta bez zmieniania wilczej skóry to wcale nie taka sprawa...

– Mogliśmy pojechać samochodem – wtrącił nagle Ladon. – W sumie nasza wina, że na to nie wpadliśmy.

– A co byś potem z tym samochodem zrobił? Zostawił tutaj? – Embry znajdował się gdzieś w pobliżu cmentarnego parkingu, na który właśnie obejrzał się z jawnym niesmakiem. Zabiedzony skrawek terenu straszył dziurami w betonie tak wielkimi, że wyrwanie na nich koła nie stanowiłoby najmniejszego problemu, i pokruszonym krawężnikiem, na którym jacyś zdesperowani dresiarze wypisali białą farbą parę obrażających kolegów paszkwili. Niezbyt znali się na składni i ortografii, ale byłam skłonna im tym razem darować, skoro mieli w sobie na tyle dobrego wychowania, by odpuścić pobliskiemu cmentarnemu ogrodzeniu, aż proszącemu się podobne ozdoby...

A dlaczego nie? – Ladon po wilczemu wzruszył ramionami, nim ruszył w głębszą ciemność, by dołączyć do sfory. – Naprawdę podejrzewasz, że ten mój bolid ktoś by ukradł...?

– Przecież to na żółtych tablicach może jeździć – oburzyłam się. – Znawca tematu by nie pogardził...

– Sądzisz, że w tym mieście jakiś by się znalazł?

Nie sądziłam. Dlatego nic nie powiedziałam, choć poczułam się w jakiś dziwny sposób tak, jakby to mnie obraził, źle mówiąc o mieście...

Posłusznie podreptałam za nim w stronę niecierpliwiącej się watahy. Wilki znajdowały się o wiele bliżej niż przypuszczałam – lśniące ślepia Geriego zobaczyliśmy niedługo w bramie starego cmentarza. Wielki wilk zamerdał na nasz widok ogonem, ukazując zębiska w szerokim uśmiechu.

Zapraszam na włości! – zawołał, robiąc nam przejście.

No nie wierzę – jęknęłam, oglądając skrzydło eleganckiej bramy. Gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że wcale z daleka mnie oczy nie myliły – wisiało na jednym zawiasie, wyraźnie przekrzywione. – Wy to zrobiliście?

– Nie, ale to też było w planach – pośpieszył z wyjaśnieniami Freki. – Mieliśmy się tu dostać za wszelką cenę, nie? Na szczęście ktoś już wczoraj wpadł na to, że najwygodniej będzie przejść bramą, i zadbał o to, by nie dało się jej zamknąć na noc.

– A tak serio – wszedł mu w słowo nieco zniecierpliwiony Quills – to w tą bramę wczoraj jakiś idiota wjechał samochodem. Miał ze dwa promile alkoholu we krwi. I koloratkę na szyi, co mnie najbardziej pawi...

Wszyscy ryknęli takim śmiechem, że mało się nie podusiliśmy. Jak miło, że nie było w stadzie nikogo, kto dostałby pierdolca pod tytułem „ranisz moje uczucia religijnie"... Gdy w głowie Quillsa mignęło dodatkowo wyobrażenie twarzy delikwenta, Lord zaraz się zapalił.

Zaraz! To proboszcz z mojej parafii – zauważył z niejakim zdziwieniem. – Patrzcie, a rodzice jeszcze parę dni temu tłumaczyli mi, że to taki złoty człowiek...

– Można być złotym alkoholikiem, to się chyba nie wyklucza – mruknął bezradnie Sam.

No okej, ale żeby po pijaku rozbijać bramy cmentarne...?

– A mnie to jakoś nie śmieszy – zgasiła nas Gabrysia. – Wszyscy księża są nienormalni, czego wyście się po nim spodziewali? Ten przynajmniej nie kochał za bardzo dzieci swoich parafian.

– Skąd wiesz? Może miał jakiś tajemny plac zabaw w piwnicy...?

– Jesteście obrzydliwi! – ochrzaniła nas zbulwersowana Luna. – Skupmy się może wreszcie na tym, po co tu przyszliśmy, dobra? Nie mam całej nocy na takie głupoty.

Na myślowe usta cisnęło mi się słowo „sztywniara", ale postanowiłam sobie darować. Jeszcze mi tylko kolejnej wojny z dziewczynami brakowało.

Geri poprowadził nas ciemnymi cmentarnymi alejkami w sobie tylko znaną stronę. Posłusznie podążaliśmy za nim, idąc gęsiego stosunkowo wąską ścieżką. Nasze pazury cicho stukały na nierównym betonie, nieliczne kolorowe lampki rzucały ponure cienie na grube pnie starych kasztanowców i gęste igły znacznie niższych świerków i modrzewi. Było cicho, dziwnie spokojnie. Nawet dający się we znaki od rana wiatr nareszcie umilkł. W nosie wierciło mnie od charakterystycznego zapachu topiącego się wosku, cienie tańczyły na samej krawędzi widzenia, sprawiając, że odruchowo chciałam jeżyć sierść na karku. Wzdrygnęłam się, gdy miałam wrażenie, że obok mnie biegnie jeszcze jeden wilk – na szczęście okazało się, że to wzrok płatał mi figla, gdy odbiłam się wyrazistym cieniem na wysokim, zabytkowym pomniku, ogrodzonym skorodowanym płotkiem zakończonym ostrymi szpikulcami.

Stary cmentarz miał w sobie to coś... i wcale nie musiał być objęty anomaliami, byśmy czuli konieczność trzymania się na baczności. Był ponury, milczący... i zawsze tak bardzo ciemny. Może trochę przerażający przez samą świadomość, ile dusz na nim spoczywało, jak stare były gnijące w ziemi ciała, jak wiele widziały chroniące je nagrobki z pozieleniałego od mchu piaskowca. Niektóre groby były tak stare, że niemożliwością już było odczytać wykute na nich napisy, inne zdobiła nieczytelna dla mnie cyrylica. Można było natrafić na kilka miejsc, gdzie płyty były już tak zniszczone, że z łatwością można było je przegapić, tak wtapiały się w zarastające je krzaki i młode drzewka, wiecznie przykryte kobiercem martwych gałązek i jesiennych liści, których nikomu nie chciało się sprzątać. To miejsce było zabytkowe, wręcz czczone przez ratującą starówkę radę miasta... lecz nikt jeszcze nie uzbierał wystarczająco funduszy, by odpowiednio postawić je na nogi. Z jednej strony było to przykre, gdy widziało się, jak to wszystko niszczeje, ale z drugiej... czy chciałabym, żeby zakrólował tu porządek? Czy podobałoby mi się, gdyby alejki wyłożono kulturalną kostką, gdyby usunięto ślady porostów z pięknie rzeźbionych pomników, wyczyszczono je niemal do połysku? Chyba nie. Lepiej by się prezentowały dla turystów, ale straciłyby tę nieuchwytną aurę czegoś, co wręcz pieściło moje zamiłowanie do staroci i historii. Ta tajemniczość i aura zapomnienia, gdyby tylko miały ludzkie kształty, drapałyby moje samopoczucie pod brodą i za uszami, sprawiając, że najchętniej wyłożyłabym się na grzbiet i mruczała z rozkoszy, nadstawiając jeszcze brzuszek.

Z niechęcią przypomniałam sobie nieszczęsną imprezę Gabrysi i jej walniętych kolegów. To dla mnie była swoista profanacja tego miejsca. Nie byłam bardzo wierząca, więc odbierałam to w nieco inny sposób niż typowy katolik, ale... czułam, że to niewłaściwe. Tak po prostu nie można było robić, żeby nie zakłócać aury. By nie wzbudzać fal na powierzchni rzeczywistości...

Z jakiegoś powodu nagle zapaliła mi się lampka w głowie. Zatrzymałam się na moment z jedną łapą w górze, zesztywniałam. Ta myśl... Prosta, szybka, właściwie to wypowiedziana w głowie od niechcenia, a jednak...

Zakłócanie aury. Fale na powierzchni rzeczywistości...

A może istniało coś takiego, jak miejsca... powiedzmy, że podatne? Takie, którym należał się szacunek, które wydzielały zupełnie inną energię niż pozostałe, jaką wyczuć mógł jedynie ktoś szczególnie na to wyczulony? Może istniały miejsca, które niszczały, jeśli wystarczająco wiele złych intencji i chaosu zgromadziło się wokół? Które zamieniały się w anomalie, gdy...

To już chyba przesada – mruknął Ladon, ale jakoś tak bez przekonania. – Masz zbyt bujną wyobraźnię.

– Skąd możesz wiedzieć? – Pokornie położyłam uszy płasko na łbie i podjęłam spacer, ale coś kazało mi zaprotestować. – Pamiętasz, jak wyczułam, że kratery są żywe? I że tworzą kwadrat, a nie trójkąt? Nikt nie wie, co jeszcze potrafię. Może...

– Spytamy wyverna. Co ty na to?

Nie mogłam się nie zgodzić. To niejako ucinało wszelkie dyskusje. Tylko że przy okazji skierowało moje myśli w stronę, w którą nie chciałam ich kierować.

Zaraz – wyrwał się Quills, już skupiając na mnie całą uwagę. Cała sfora zakręciła się niespokojnie gdzieś w ciemności i mojej głowie, czując jego niepokój. – Ty coś wiesz, Leah.

– No... możliwe, że wiem – odpowiedziałam wymijająco. Grałam na czas, inaczej nie umiem tego określić. Choć sama nie wiem dlaczego. Nie lepiej byłoby to mieć jak najszybciej z głowy?

Geri wyprowadził nas na bardziej otwartą przestrzeń, gdzie mieściła się nowsza część cmentarza, użytkowana jakoś w czasach wczesnego PRL-u. To tam ceglane ogrodzenie ustępowało zwykłej siatce, by wreszcie zakończyć się niemal na samym krawężniku wąskiej uliczki między domami jednorodzinnymi. Wilki wyprysnęły z plam mroku, które tutaj wcale nie były takie łatwe do znalezienia – drzewa skończyły się wraz z zabytkowym ogrodzeniem, więc mocne światło sodowych latarń, stojących wzdłuż ulicy, łatwo wydobywało z ciemności niskie nagrobki. Biedne, bo w ogromnej większości składające się jedynie z prostokątnych betonowych murków, wysypanych w środku ziemią, na której rosły jakieś chwasty, dlatego byliśmy tu widoczni niemal jak na dłoni... Na szczęście nikogo nie było w pobliżu. Poza świętami, cmentarz był otwarty do osiemnastej, więc za cud uznałabym, gdyby jakiś desperat się tutaj kręcił. Od strony ulicy siatkę porastała plątanina pozbawionych na zimę liści pnączy, więc gdy się nie ruszaliśmy, nikt nie miał prawa nas stamtąd dostrzec, chyba że specjalnie bardzo by się rozglądał.

Quills wyrwał się z kręgu niespokojnych wilków i podszedł do mnie bliżej na lekko ugiętych łapach. Z czujnie postawionymi uszami obszedł mnie w kółko, jakby czegoś szukał, podczas gdy Geri bezgłośnie dołączył do reszty, stawiając łapy tak, by nie zostawiać w rozmiękłej ziemi wyraźnych śladów. Porośnięte jedynie warstwą dziwnie chrupkich porostów błoto bardzo sprzyjało temu, byśmy stworzyli tu całą masę tropów. Aż strach sobie wyobrazić, co by pomyśleli ludzie, gdyby jutro rano natrafili tutaj na odciski łap wielkości talerzy obiadowych.

Pewnie uznaliby, że to jakiś dowcip – skwitował Collin. – Przecież ludzie wolą nas nie widzieć. Nigdy nie uważaliśmy specjalnie, nieraz pchaliśmy im się bezpośrednio na oczy, a oni nadal udają, że nas nie ma.

– Ludzie bywają żałośni – przyznał mu rację Brady. Otrząsnął się lekko, dzięki czemu zauważyłam, że ma wilgotną sierść. Gdy skupiłam się na tym mocniej, chcąc nie chcąc przywołał wspomnienie, jak władował się prosto w zraszacze ogrodowe swojego ojca.

Kto normalny używa zraszaczy w listopadzie? – jęknął bezsilnie Ladon.

Nigdy nie mówiłem, że mój stary jest normalny – przypomniał wilkołak.

Leah, co jest? – Szansa na gadkę-szmatkę przeleciała z gwizdem, gdy Quills wreszcie obejrzał mnie sobie dokładnie i nie znalazłszy niczego ciekawego, zaczął dopytywać. – Przecież wszyscy czujemy, że coś jest nie tak.

– Oj, to pewnie problemy szkolne – pośpieszyła z wyjaśnieniem Gabrysia. Zamerdała ogonem jak śmigiełkiem i dopadła do mnie, gdy tylko Alfa odsunął się na bezpieczną odległość. Zaraz przylgnęła do mnie całym bokiem. – Widzicie, mamy w szkole nowego dyra, z którym popadłyśmy w pewien... konflikt. A Leiczek w szczególności. Żebyście słyszeli, co on jej mówił... Moim zdaniem to się powinno już gdzieś zgłosić, tak przecież nie może być. Koleś jest jakiś straszny. Leiczek nie pozostaje dłużna, ale tak się tym przejmuje, że znowu zaczęła wagarować.

– A to kiedyś w ogóle przestałam? – zdziwiłam się szczerze i zaraz skuliłam pod wściekłym spojrzeniem Ladona. – Potem wyjaśnię – obiecałam mu, ale nie zamierzał słuchać.

Masz problemy w szkole, a ja dowiaduję się ostatni?! – wycedził, obnażając kły. – Leah, kuźwa, przecież wiesz, że bym ci ze wszystkim pomógł, nie? Trzeba było od razu z tym do mnie przyjść!

– Tutaj byś nie pomógł – ucięłam. – Jedynym, co by pomogło, byłoby wysłanie gościa na orbitę Marsa. Skoro to chwilowo niewykonalne, nie ma o czym gadać.

Mimowolnie musiałam o ostatnich wypadkach pomyśleć, bo zaraz usłyszałam kilka warkotów od strony reszty sfory, a myśli chłopaków zabarwiły się złością.

Nie przypuszczałem, że jest aż taki – wycedził Geri. Jak na mój gust, przejął się aż za bardzo...

Ja tam od razu się zorientowałam, że jest jakiś podejrzany – zapewniła Kasia-Katarzyna z nutą głupawej dumy w głosie.

Ale to teraz nieważne – przerwał nam Quills. Stropił się zaraz pod siłą mojego spojrzenia. – Znaczy... chwilowo nieważne. Porozmawiajmy najpierw o tym, co ci chodzi po głowie, a potem wymyślimy, jak załatwić dyrektorka, żeby wam więcej nie właził w paradę. Pasuje?

– Zaraz. To jednak nie jesteś taka smutna przez dyra? – zdziwiła się Gabrysia. Aż się ode mnie odsunęła, musząc mnie sobie dokładnie obejrzeć z odległości.

No nie – przyznałam niechętnie. – Przecież nawet mnie z Zuzką o to pytałyście. Spotkałam kogoś.

Chwilę przyglądała mi się z niezrozumieniem, ale wreszcie ślepia jej rozbłysły.

Ach! – wykrzyknęła z ulgą. Gdyby była człowiekiem, pewnie uderzyłaby się zamaszyście w czoło. – No tak, ten przystojniak! Coś mówiłaś, faktycznie.

– Przystojniak? – Ladon i Jared właściwie odezwali się jednocześnie. Obnażyli zębiska w identycznym geście i obejrzeli się na mnie z mordem w oczach, jak swoje lustrzane odbicia. – Co za przystojniak?!

Aż się skuliłam, serio. Skorzystałam z okazji, że Quills wciąż stał obok mnie, i przysunęłam się do niego bliżej, by w razie czego osłonił mnie przed nadchodzącą sceną samczej zazdrości.

Nie nazwałam go przystojniakiem – zaskomlałam słabo, ale Gabrysia zaraz mnie zakrzyczała.

Ale aż się zapowietrzyłaś, gdy my ci to zasugerowałyśmy – wytknęła bezlitośnie. – No już, mów, kto to był! Był dla nas ważny, czy co?

– Tak, był dla nas ważny – potwierdziłam szybko, zanim dwóch wściekłych amantów zaczęło mi pyskować. W Ladonie aż się gotowało, dlatego odwrócenie uwagi watahy było bardziej niż konieczne. – Bo to był ten wyvern, którego nam zorganizowali do pomocy. Przedstawił się jako Mark von Lahman, jest dowódcą Szarańczy i nie mam bladego pojęcia, dlaczego to ze mną jako pierwszą chciał rozmawiać. Znaczy jakiś tam powód podał, ale jak dla mnie brzmiał dość... absurdalnie.

– Absurdalnie? – Embry dokładnie przeanalizował sobie moje wspomnienia. Nie byłam w stanie ich ukryć – zaraz całym upierdliwym szeregiem zaczęły się dobijać do mojej głowy, domagając się audiencji. – To nie brzmi absurdalnie, tylko jak jakaś kurewska groźba.

– Ja tam w tym groźby nie widzę – prychnął sceptycznie Sam. – Bardziej... jakby chciał nam zasugerować coś, o czym nie wiemy. Ale przecież... co niby Leah może mieć z tym wspólnego?

– A ja nie mówiłam wam tego przypadkiem już jakiś czas temu? – wycedziła Luna. – Może to wszystko przez nią? Nic nie wiemy o czarnych półdemonach, sami to przyznaliście. Dlaczego twierdzicie, że to problem z zewnątrz, że nie ona to prowokuje?

– Bo niby jak by miała? – Geri zaraz wziął mnie w obronę. – To absurd. Leah jest czarnym półdemonem, ale one nie wywołują anomalii, z tego co wiem. Czerpią z nich siłę, ale przecież ich nie tworzą.

– Uczono mnie, że skupiska upośledzonej magii powstają samoistnie – wtrącił Ladon, uspokajając się nieco. Czy może skupiając nareszcie na tym, co ważniejsze, odrywając na moment od wspomnień o nieprzeciętnej urodzie wyverna. – Żadna Istota nie ma w sobie wystarczająco wiele magii, by móc je tworzyć. Poza tym... jeśli dobrze to rozumiem, to do stworzenia anomalii potrzeba vurda, nie magii. Nikt nie potrafi się tym posługiwać.

– Czym jest ten cały vurd? – jęknęła Luna.

Mroczną energią stworzenia. A przynajmniej tak na to mówią. Nigdzie nie znalazłem do tej pory lepszej definicji. Wyverny utrzymują, że to coś odwrotnego do magii, jej mroczne przeciwieństwo, ale nie mówią nic więcej. Być może to jedna z tych ich tajemnic, których nie mogą zdradzić, bo tak sobie ubzdurali. W każdym razie vurd istnieje, nikt nie jest w stanie go tworzyć. Tyle rozumiem. I nikt nie jest w stanie użyć go tak, by wszedł w reakcję z magią i stworzył anomalię.

– To, że nigdy o tym nie słyszałeś, nie znaczy, że tak się nie da – zauważył milczący do tej pory Szary. Jego ponury głos zawsze przyprawiał mnie o ciarki.

Być może. – Ladon pokornie się wycofał, w jasnych ślepiach błysnęła mu niepewność. Oblizał się nawet, drgnął, jakby chciał lekko opuścić łeb, dopiero po chwili zdołał się opamiętać. Ciekawa byłam, czy to przypadek, czy na niego Lunatyk również działał... specyficznie. – Nie wiem wszystkiego, ale szczerze w to wątpię. Wyvern będzie najlepszą osobą, która pomoże nam to zrozumieć. Dopóki nie zapragnie nam się ujawnić, będziemy prawdopodobnie tylko się domyślać. Wątpię jednak, by Leah mogła nieświadomie robić coś takiego, zwłaszcza w miejscach, w których nie była, gdy się zmieniały.

– Skąd wiesz, że tam nie była? Przecież odkryła część z tych anomalii jako pierwsza. – Luna dalej ciągnęła swoje, najwyraźniej nie wyczuwając, że reszta stada miała jej już dosyć. – Niczego nie wiecie na pewno, wciąż to przyznajecie. Może...

– Na pewno nie – uciął stanowczo Quills. – Luna, zastanów się. Nikt nie byłby w stanie tego zrobić. I nikt nie wysłałby dowódcy Szarańczy, gdyby chodziło tylko o przywołanie jednej dziewczyny do porządku.

– Więc czemu ten dowódca Szarańczy mówił, że to się wokół niej kręci, co?

– Pojęcia nie mam! – Praktycznie to wykrzyczał. – Uspokójcie się wszyscy. Na razie nie wiemy nic. Gdy wyvern powie nam, co dalej – dopiero wtedy będziemy mogli się zastanawiać, czy jest w tym czyjaś wina. Na razie proponuję skupić się na tym, że sprawa wreszcie ruszy do przodu, skoro on tutaj jest.

– Ta może tak, ale co ze stadem Cruxera?

Po zadanym przez Frekiego pytaniu zapadła krótka cisza.

A co ma być? – Albinos lekko zmrużył ślepia. – Zgłosiłem to Starszyźnie. W takich sytuacjach robi się tylko jedno. Skontaktują się z nami w ciągu tygodnia. Powinniśmy uformować delegację i jechać wraz z nimi do Łodzi, spotkać się ze sforą Cruxera, ale to naprawdę nie jest problem na dzisiaj. Na to mamy jeszcze trochę czasu. Grunt, że z ich strony nic już nam nie grozi.

– A skąd masz pewność? – spytałam, a następnie...

Zaraz.

Błysk rudego futra, widziany kątem oka. Potworny ból łamanych kości, i tak nieznośnie wątłych z racji na wiek. Wściekłe brązowe oczy, a potem...

To wspomnienie. Nie moje, oczywiście, że nie. Nawet nie mojego stada, a któregoś ze Starej Sfory. Nagle mi się skojarzyło...

O rany – wykrztusiłam po chwili. – Kurde, pamiętacie tego wilka w zeszłym roku? Tego, który zaatakował kogoś ze starej watahy, aż dziadzio trafił do szpitala? Nie wiem, jak wam, ale mi Cruxer tam całkiem nieźle pasuje. Miał identyczny kolor futra. To wcale nie musiał być ktoś ze stada Aresa.

Zapadła cisza aż syczała mi w uszach. Wspomniane stado Aresa wycofało się taktownie, robiąc szybki rachunek sumienia, choć od razu wiadomo było, że nikt z nich nie jest temu winien, lecz wśród reszty trwało coś na kształt burzy mózgów.

Jesteś pewna? – spytał wreszcie Jared podejrzanie słabym głosem. – To by było...

– To byłby bardzo obciążający dowód – wszedł mu w słowo Quills, poważny jak rzadko kiedy. – Jesteś pewna? Na sto procent? To by stawiało całą sprawę w zupełnie innym świetle.

– Chyba nie rozumiem – jęknął bezradnie Seth, patrząc po nas ze strachem.

To by znaczyło, że Cruxerowi nie chodziło o te wilki z jego stada, które straciły rozum i życie podczas burzy – wyjaśnił mu cierpliwie Sam, jak zwykle w mig chwytający to, nad czym inni jeszcze się zastanawiali. – Że już wtedy miał jakiś powód, żeby się tutaj pojawić, na długo nim się z nami skontaktował i zaprosił do Łodzi. Tylko jaki?

Nikomu nic nie przychodziło do głowy. Mogliśmy tylko popatrywać po sobie z niezbyt mądrymi minami.

Nie wytrzymawszy napięcia, odłączyłam się na chwilę od wilczego okręgu. Dzisiejszy dzień był dla mnie już stanowczo za długi.

Jak zwykle wyglądają te delegacje, o których mówiłeś? – rzuciłam w stronę Alfy, zamierając w pobliżu ogrodzenia. Udając, że coś mnie bardzo zainteresowało w płycie nagrobka, wsparłam się o nią całym ciężarem i przymknęłam oczy przynajmniej na chwilę, mając nadzieję, że ból głowy mi się nieco rozwieje. Tak się oczywiście nie stało – chyba byłam już po prostu zbyt zmęczona.

Dość prosto. – Śledził mnie tymi czerwonymi ślepiami, dobrze widząc, że ledwo trzymam się na łapach. – Zwykle Starszyzna zabiera ze sobą grupę z pokrzywdzonej watahy: Alfę, Betę i dominującą waderę. Czasem, gdy sfora jest młoda, proszą o pomoc również Alfę poprzedniej, jeśli oczywiście jest na siłach.

– Aha – jęknęłam bezradnie. – Czyli ja jeszcze będę musiała tam z wami jechać?

– Dlaczego ona?! – zbulwersowały się Luna i Kasia-Katarzyna jednocześnie.

Bo jest dominującą waderą? – Embry popatrzył na nie jak na kompletne idiotki.

Szkoda, że nas nikt nie spytał, czy chcemy, żeby nią była – wycedziła nasza najnowsza wilczyca, ukazując ostre jak szpile kły. Przez myśl przemknęło mi, że bardziej niż wilka, w swej delikatności i wdzięku przypomina wielkiego lisa.

Wasze zdanie nie jest teraz szczególnie istotne. Leah jest tutaj najdłużej, w dodatku jest jedyną Pełnokrwistą spośród was, więc dla mnie sprawa jest oczywista – uciął Quills. – Jeszcze jakieś pytania?

– Ja mam jedno – włączył się niepewnie Ahmed. – Po co my tu tak właściwie przyszliśmy?

– Oglądać anomalie – wyjaśnił mu Geri. – Ale chyba już i tak jest na to za późno.

– Późno czy nie – ja mam dosyć – oznajmiłam tak głośno, by nie mieć wątpliwości, że wszyscy mnie usłyszą. – Niczego już dzisiaj nie oglądam. Chyba że łóżko.

– Niech wam będzie. – Quills skrzywił się lekko, jeden kieł zabłyszczał mu między wargami. Wilki jak jeden mąż odetchnęły z ulgą, nie zamierzając tego nawet ukrywać. – Ale widzimy się tutaj jutro o dziesiątej – dodał, gasząc nasz entuzjazm.

A szkoła? – wyrwał się Lord. – Nie wszyscy są jak Leah i mają ją gdzieś...

– Ten jeden raz sobie odpuścicie – zapowiedział biały wilk. – Być może tego nie czujecie, ale stoimy właśnie w kolejnej anomalii, jak na mój gust. Jutro to sobie obejrzymy i przeanalizujemy.

Ależ się ucieszyliśmy...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top