Rozdział 38
Konsternacja to chyba za słabe słowo, by opisać to, co się ze mną stało.
Zamarłam. Po prostu skamieniałam. Chyba nawet serce mi stanęło, jeśli się orientuję. Po prostu w jednej chwili z bezwzględnego drapieżnika wielkości samochodu osobowego przemieniłam się w posążek na chudych, trzęsących się łapkach, a oczy powiększyły mi się chyba do rozmiaru talerzy obiadowych.
Zaraz. Posążek? Ja pierniczę... Jaki posążek?! Ja byłam jednym, wielkim znakiem zapytania, w dodatku w najbardziej neonowym, oczojebnym kolorze, jaki tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Chyba nawet szczęka mi opadła, prezentując w pełnej krasie zębiska, które jeszcze przed momentem tak ochoczo szczerzyłam.
Facet stał przede mną. Tak se po prostu sterczał jak słup soli, z rękami wepchniętymi w kieszenie wojskowych spodni w panterkę, jaką kojarzyłam z mundurów Bundeswehry. Ich nogawki wpuścił w cholewki wysokich, chyba również wojskowych, lecz przypominających nieco glany butów na ewidentnie podkutej podeszwie. Wyżej również był znajomy – czarny podkoszulek bez żadnego nadruku opinał szerokie ramiona, z kołnierzyka wystawało kilka włosów, które pewnie całkiem bujnie porastały mu klatkę piersiową. Miał długie do ramion włosy niemal czarnego koloru, nieco zmatowiałe i raczej nie najlepiej zaznajomione z grzebieniem, ale tak gęste, że większość dziewczyn mogłaby o tym jedynie pomarzyć. Zarost oscylował gdzieś pomiędzy kilkudniowym a zadbaną, krótką brodą; wąskie, jakby wiecznie przymrużone oczy okalały zaskakująco ciemne rzęsy i porządne, lecz jeszcze na całe szczęście nie krzaczaste brwi.
Wyglądał kropka w kropkę jak koleś z moich snów. Jak ten cholerny wyvern z gitarą, do którego zaczynałam żywić coraz dziwniejsze uczucia, choć miałam go przecież za wytwór własnej wybujałej wyobraźni, całkiem świrującej przez nadmiar wrażeń i te fajne, kolorowe tabletki, które mama przepisała mi jakiś czas temu, martwiąc się, że przestaję sobie ze wszystkim radzić. Nawet coś takiego miały napisane na ulotce – że mogą powodować „dziwne sny". Właśnie tak to producent określił...
Ale ten pierwszy sen pojawił się na długo przed tym wszystkim. Na długo przed tym, jak cukiereczki zawitały w moim życiu, więc nie mogłam zwalić winy właśnie na nie. Czyli co, wyobraźnia próbowała mnie wykończyć? A teraz miałam jeszcze dodatkowo niesamowicie wyraziste halucynacje?
Właśnie, wyraziste... Te sny też były wyraziste. Miały tę charakterystyczną, nierzeczywistą aurę snów, ale jednocześnie widziałam w nich tyle szczegółów, że zaczynały poważnie konkurować z tym, co miałam za prawdę. Poniekąd chyba wiedziałam, że mogą być prawdą...
Kurna, że co? Jeszcze mi do tego wszystkiego proroczych snów brakowało... Może byłam jasnowidzem? Czy prekognitą, jak to Vuko określił?
Tylko że facet był prawdziwy. Miał wyrazisty zapach, na który mój wilczy nos okazał się być szczególnie wyczulony. Rzucał cień. Miał wszystkie odpowiednie wymiary.
Ale wyglądał jak on! Przecież to niemożliwe, żebym sobie kogoś wyśniła, a potem spotkała go na jawie, no litości!
Kuźwa, tylko że nadal tu był, obojętnie jak starałam się wmówić sobie samej, że coś tu nie gra. I nawet miał ten cholernie wielki miecz – dostrzegłam, że oparł go o pobliski teatralny fotel, tuż obok rzuconej niedbale podniszczonej skórzanej kurtki. Tylko mu tamtej pieprzonej gitary basowej brakowało...
Chociaż, jeśli się tak zastanowić, to chyba jednak nie brakowało. Gdybym i ją tutaj znalazła, to chyba padłabym trupem.
Nie wiem, ile tak stałam i się gapiłam. Nie wiem, ile czasu zajęło mi zorientowanie się, że jedna z brwi mężczyzny unosi się coraz wyżej do góry, a jego mina z beznamiętnej zaczyna coraz mocniej przypominać skonsternowaną... grunt, że i to nie wystarczyło, bym odzyskała władzę nad członkami. Drgnęłam dopiero wtedy, gdy wyciągnął ręce z kieszeni i rozłożył je w bezradnym geście, jakby chciał zapytać: „no i co teraz?".
Jeny, a bo ja wiedziałam? Najchętniej podbiegłabym do niego i zaczęła tykać palcem jak kompletna idiotka, byle się upewnić, że jest prawdziwy...
Doskoczyłam do niego jednym susem. Do teraz się zastanawiam, czy aby na pewno było to takim dobrym pomysłem – facet z pewnością był wyvernem, a znając życie, to, że nie wziął tego za atak, mogłam uznać jedynie za cud. Ułamki sekund zajęłoby mu sięgnięcie po walający się nieopodal miecz i przerobienie mnie na wielki, włochaty szaszłyk. Z jakiegoś powodu jednak tego nie zrobił, tylko nadal stał w miarę spokojnie, choć wciąż znać po nim było zagubienie. Zwłaszcza gdy zamiast go ugryźć, zaczęłam obchodzić w kółko i obwąchiwać, jak narwany pies.
Był prawdziwy. Jak babcię kocham, on był prawdziwy!
– Was ist hier los? – zanucił motyw znany mi z utworu zespołu Eisbrecher. Następnie spytał już normalnym tonem: – Dobrze się czujesz, dziewczyno?
Wreszcie przemieniłam się w człowieka. Byłam w takim szoku, że nie do końca pojmowałam, co robię – to moje ciało podejmowało decyzje. Mój wewnętrzny wilk, czarny półdemon... Zwał jak zwał, grunt, że zamiast spierdzielać gdzie pieprz rośnie, wytknęłam prawie dwukrotnie wyższego ode mnie kolesia palcem i wykrztusiłam nienaturalnie piskliwym głosem:
– Przecież ty nie możesz być prawdziwy!
Zrobił jeszcze dziwniejszą minę i teatralnie obejrzał się za siebie, jakby stał tam ktoś jeszcze. Mięśnie całkiem apetycznie zarysowały się na porośniętych męską sierścią przedramionach...
O rany. On był cudowny...
Czy to ja jestem beznadziejna, że tak reaguję na faceta? Zwłaszcza takiego, który chyba jednak nie jest człowiekiem?
– No popatrz, a jednak – powiedział wreszcie i uśmiechnął się półgębkiem. – Dlaczego tak cię to dziwi?
– No bo... – W ostatniej chwili ugryzłam się w język. Szlag, nie mogłam mu przecież powiedzieć, że mi się śnił, nie? Już i tak musiał mnie mieć za kompletną wariatkę...
A zresztą, skoro tak, to nic mi już bardziej nie zaszkodzi.
– Bo pojawiłeś się w moich snach – dokończyłam tonem ociekającym pretensją.
Nie wiem, co chciał zrobić. Wyciągnął dłoń w moją stronę – może chciał mnie złapać za podbródek i lepiej przyjrzeć się twarzy? Odskoczyłam w ostatniej chwili, wykazując się całkiem niezłym refleksem. Widząc moją reakcję, zamarł w połowie ruchu, na oko też zrobiło mu się głupio. Ostrożnie opuścił rękę, nerwowo poruszył ramionami, jakby zaczynały go boleć od dłuższego trwania w jednej pozycji. Oczy mu błysnęły...
Jego oczy. Były jasnoszare, niemal białe. A nie czerwone. Wyverny mają czerwone oczy, jeśli nic mi się nie pomyliło. Kev ochoczo się z nimi obnosił, rzadko kiedy pozwalając, by zasłoniła je mgiełka iluzji nadającej bardziej ludzki kolor. Chyba tylko raz to widziałam, jeśli dobrze się zastanowić – na klatce schodowej jego kamienicy, gdzie mógł spotkać oprócz mnie innych ludzi. Wątpię, by ktokolwiek zmusił go, żeby nosił takie magiczne soczewki przez cały czas. Więc dlaczego...?
No tak. Iluzję, obojętnie jak dobrą, dało się przejrzeć, jeśli wiedziało się, że ona tam jest. A stojący przede mną mężczyzna z pewnością żadnej na sobie nie miał.
– Zaraz – syknęłam, zanim zdążył jakkolwiek skomentować mój dziwaczny wyskok. – Ty w ogóle jesteś wyvernem?
– Jestem – syknął, wywracając oczami. – Co to za pytanie?
– Niech ci będzie... – Uspokoiłam się, gdy dostrzegłam, że miał lekko zaostrzone kły. Nie na tyle, by rzucać się w oczy w tłumie, ale wystarczająco, by zwrócił na nie uwagę ktoś, kto wiedział, czego szukać. Poza tym... biło od niego coś takiego... – Dziwi mnie tylko, że zareagowałeś na to pytanie, a na wzmiankę o snach już nie – dodałam szybko, chcąc zyskać szansę na dłuższe zastanowienie nad tym, co takiego właściwie czuję.
– Cóż... – Wzrok na chwilę uciekł mu w bok. – Nauczono mnie, że snów się nie ignoruje. Tyle powinnaś wiedzieć. Mark jestem. – Wyciągnął w moją stronę dłoń.
Chwilę się zawahałam, ale wreszcie uścisnęłam ją niepewnie. Moja łapka prawie w niej zginęła.
– Leah – mruknęłam. Tym razem to ja nie zdołałam znieść jego spojrzenia. – Więc... jesteś tym wyvernem, który ma poradzić sobie z problemami w naszym mieście, tak? Tym... pomocnikiem?
– Taa. – Chyba nie był z tego szczególnie zadowolony. W jego rękach jakby znikąd pojawiła się paczka papierosów, odpalił jednego pstryknięciem palców. Zaciągnął się dymem, a ja zdusiłam w sobie wspomnienie, że jest to dość nieuprzejme, bo może skutkować smrodkiem, jakiego długo się z mojego azylu nie pozbędę... Chyba jednak wolałam nie kłócić się w wyvernami.
Czułam... coś dziwnego. Czułam coś potężnego, przedwiecznego, niebezpiecznego i... nie do końca dobrego, ale nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą, by to oceniać, skoro sama mam tyle wspólnego z demonami. Skoro jestem czarnym półdemonem i według prawa już dawno powinnam nie żyć, żeby nie zagrażać światowi rozpadem.
Tylko że on... był inny niż ja. Inny, a jednak...
Nie wiem. Zupełnie nic nie wiem. Poniekąd ta bijąca od niego aura wydawała mi się znajoma, zupełnie jakbym już kiedyś miała z nią do czynienia. Wiedziałam, że jest ponura, niebezpieczna, dzika i pewnie niemożliwa do okiełznania dla kogoś bez tysięcy lat wprawy, a jednak kojarzyła mi się z... bezpieczeństwem? To takie nielogiczne.
Coś mnie do niego przyciągało, to pozostawało faktem. Coś, co sprawiało, że pierwszy raz w życiu miałam ochotę pokornie spuścić łeb, położyć po sobie uszy i ugiąć łapy, merdając ogonem krótkimi, urywanymi ruchami. Chciałam pokazać, że doskonale się z tą energią liczę. Że uznaję jej wyższość... i przez to oczekuję jej akceptacji. Oczekuję, że mnie ogarnie i zawłaszczy. I będzie mnie chronić, już zawsze.
Irracjonalne. Chore. Zaczynało mi się kręcić od tego w głowie...
Ale czy cokolwiek, co spotkało mnie w ostatnim czasie, było w choć minimalnym stopniu normalne?
Nie wiem, co się stało, ale w pewnym momencie poczułam zaciskające się na moich chudych ramionach stalowe ręce. Pewnie musiałam się zatoczyć, bo wyvern bezceremonialnie pchnął mnie w stronę foteli i usadził siłą na jednym z nich, jak bezwolną lalkę. Nie opierałam się, bo dobrze czułam, jak niewiele brakuje, bym mu się tam wyłożyła jak długa przed samym nosem.
– O co chodzi, wilcza dziewczyno? – spytał z cierpliwością, jakiej bym się po nim nie spodziewała...
Dlaczego? Rany, znam go od paru minut. I do tej pory cierpliwości mu nie brakowało, skoro jeszcze nie wywrócił mnie na lewą stronę przez to żenujące zachowanie.
– Nie wiem – odszepnęłam ze sporym opóźnieniem. Nerwowym ruchem pomasowałam skronie, udając, że właśnie biorę się w garść. Łatwe to nie było. – Zaraz mi przejdzie. Chyba... Jestem po prostu zmęczona, mam kłopoty ze snem od jakiegoś czasu.
To w sumie nie było takie znowu bezczelne kłamstwo. Miałam kłopoty ze snem... bo właśnie on mi się, cholera, śnił.
Odsunął się lekko. Dopiero dzięki temu zorientowałam się w ogóle, że przy mnie przyklęknął, jakby naprawdę się przestraszył. Z ledwością udało mi się zamaskować uśmiech dłonią, gdy kolejny raz pomasowałam głowę, tym razem już zupełnie niepotrzebnie. Kątem oka zauważyłam kolejne szczegóły, korzystając z tego, że facet znalazł się naprawdę blisko – a mianowicie tatuaże. Dostrzegłam jedynie dwa, w dodatku oba były nie większe od wnętrza mojej dłoni, ale całkiem ciekawe. Pierwszym było proste czarne słoneczko, przypominające nieco nieudolny dziecięcy rysunek, znajdujące się na wewnętrznej stronie prawego przedramienia. Drugi zaś był już nieco bardziej skomplikowany i pewnie cholernie bolesny – po prawej stronie szyi mężczyzna miał czarne kółko zębate, niewielki trybik, przecięty prostą błyskawicą. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że to nie ozdoby, a raczej... znaki przynależności klasowej? Tak żałośnie mało wiedziałam o wyvernach, że to mnie aż bolało. Chyba sporo nauki mnie w najbliższym czasie czekało...
O tak, zdecydowanie koniec odwlekania nieuniknionego. Idę do dziadka na korepetycje. Obojętnie, jak się tego boję, jaką czuję do tego niechęć, czy czymkolwiek ta podejrzana emocja w ogóle jest, muszę nareszcie przestać się wykręcać. Codziennie po szkole. Od dzisiaj. Bez dalszych wykrętów. Podejrzewam, że i chłopaki ze sfory wiedzą więcej, o Ladonie już nawet nie mówiąc.
Teoretycznie mogłabym podpytać Ladona, ale... chyba jednak wolę liczyć na to, że w ogromnej biblioteczce dziadka kryje się coś, co mnie zainteresuje.
– Mark – odezwałam się na głos, smakując to proste imię. – Mark jaki? Nazwiska mi nie podałeś.
– Mark von Lahman. – Wzruszył ramionami. – Tak mnie nazwali. W czasach, z których prawdziwie pochodzę, takie bzdety jak nazwiska nie maja wielkiego znaczenia.
Prawdziwie pochodzi? Uniosłam głowę, nagle tym zaciekawiona.
– Okej, to było intrygujące – mruknęłam pod nosem, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że wypowiedziałam to na głos. – No to wracając do tematu. Skąd jesteś? I czy naprawdę jesteś tym wyvernem, co...
– Tak – powtórzył. Znowu podejrzanie cierpliwie, choć po spojrzeniu sądząc, nie pałał chyba do mnie nadmierną sympatią. – To ja jestem tym wyvernem, który ma wam pomóc. I pochodzę z Niemiec, jeśli to ma jakieś znaczenie.
– Ale jaja... – Roześmiałam się jak niespełna rozumu. – A skąd wiadomo, że sobie z tym poradzisz? Widzisz, mam coraz silniejsze wrażenie, że to miasto po prostu jest skończone.
Znowu uniósł jedną brew. Chyba dłuższą chwilę myślał nad moimi słowami.
– Jeśli ja sobie z tym nie poradzę, to faktycznie będzie – uznał wreszcie niskim, nieco zachrypniętym głosem.
– W czym ty niby jesteś taki wyjątkowy?
Kurna. Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa, zorientowałam się, że powinien tak na zdrowy rozum ukręcić mi za nie łeb. I to aż do kolan. O dziwo jednak wolał się roześmiać. I to na całego.
– Bezczelna – syknął wreszcie. – Masz przynajmniej charakter, dziewczyno... Jestem dowódcą Szarańczy. Tyle ci powinno wystarczyć.
Szarańcza... Coś mi się obiło o uszy. Skupiłam się na tej znajomej nazwie do tego stopnia, że nawet zdołałam sprzedać mentalnego kopa swojej feministycznej części, już mającej doczepić się do pierwszej części wypowiedzi.
Szarańcza... Skąd ja to znałam? Gdzie ja to słyszałam...?
– Zaraz. – Nagle coś zaświtało mi w głowie. – Masz na myśli ten elitarny oddział wyvernów, tak?
Skinął głową.
O w mordę. Szybko przestało mi być wesoło.
Okej, wiedzę mam marną. Ale dobrze wiedziałam, że Szarańcza to banda największych degeneratów Drugiego Świata... a przy okazji najpotężniejszych wyvernów, jakie nasza planeta nosiła. Jako że wyverny i tak są najpotężniejszymi z Istot nadnaturalnych, chyba można łatwo sobie wyobrazić, kim musiała być ich elita, nie? Nazwę zresztą wybrali sobie nie bez powodu – dziadek opowiadał, że po ich przejściu zupełnie nic nie zostawało.
Pięknie. Miałam przed sobą najpotężniejszego z Szarańczy. Czyli pewnie najpotężniejszego wyverna. I najpotężniejszą Istotę obu Światów, idąc dalej tym tropem. A ja dopiero co zasugerowałam mu, jakoby miał sobie tu nie poradzić...
Boże, kobieto, gdzie ty skitrałaś ten swój instynkt samozachowawczy, co? A chwaliłaś się, że taki inteligentny z ciebie wilczek... Przecież facet mógłby cię zamienić w kupkę dymiących popiołów równie łatwo, jak odpalił tego pieprzonego papierosa!
– Zbladłaś. – To nie była troska. To była satysfakcja. Znowu się krzywo uśmiechnął.
Bardzo mu było z tym do twarzy, nie powiem, ale moja babska duma i tak skręciła się boleśnie i dźgnęła mnie w żołądek, zmuszając do działania.
– Bardzo zabawne – wycedziłam, mrużąc oczy w wąskie szparki. – No to spytam jeszcze raz: co ty tu robisz? Dlaczego się na mnie zaczajasz, jak jakiś, kuźwa, zboczeniec, zamiast porozmawiać otwarcie z Alfą mojej watahy? To nie ja trzęsę tutaj budą.
– A byłbym gotów przysiąc, że właśnie wokół ciebie się to wszystko kręci. – Wyprostował się, podniósł na nogi.
– Że co?! – wykrztusiłam. Wystarczyło jedno, niespecjalnie skomplikowane zdanie, bym szczękę znowu miała w okolicy kostek.
A cham postanowił to zignorować i tematu zwyczajnie nie rozwinął.
– Właściwie to natrafiłem na ciebie przypadkiem – powiedział, odwracając się. Pozornie stracił mną zainteresowanie. – Jesteś czarnym półdemonem. Nawet nie umiem powiedzieć, jak dawno żadnego nie widziałem. To chyba jasne, że wydałaś mi się interesująca.
Jak dawno...? O kurna. Czy mi się wydaje, czy ostatni czarny półdemon, któremu pozwolili dożyć dorosłości, kipnął jakieś cztery tysiące lat temu?
No i zaraz pojawia się kolejne pytanie. Czy wtedy przypadkiem zamiast Niemiec nie było ślicznej, dziewiczej puszczy? Ach, nieważne. Chyba już nieraz słyszałam, że wyverny są lekko... walnięte.
– No to masz mnie przed sobą – syknęłam, jakoś nagle do tego wszystkiego zniechęcona. Tylko nam tutaj kolejnego przedwiecznego szaleńca brakowało. Miałam wrażenie, że Vuko i Kev to już nadto, a teraz jeszcze on?
W dodatku bycie tak apetycznym chyba powinno kwalifikować się jako grzech...
Jezu, weź się zamknij, kobieto, feministką jesteś!
Nie odpowiedział. Na chwilę skupiłam się na szepczącej wokół ciszy...
– Zadowolony z widoku jesteś? – dopytałam, gdy okazało się, że to milczenie jest naprawdę nie do zniesienia. Ciekawe, że zawsze śmiałam się z ludzi niepotrafiących zamknąć się na choćby parę sekund, bo zaraz czuli się niekomfortowo...
– Poniekąd – mruknął. Coś zaszurało obok mnie; gdy uniosłam wzrok, zobaczyłam, jak zarzucił niedbale pochwę z mieczem na ramię. – Potrafisz już posługiwać się vurdem?
– Że czym? – spytałam idiotycznie. Jeśli koleś nie ma mnie za upośledzoną, to ja już nic nie wiem.
– Czyli nie. – Nawet nie odwrócił się w moją stronę. – Zobaczymy się innym razem.
– Znaczy słyszałam o czymś takim od... kogoś. – W ostatniej chwili ugryzłam się w język, nim zaczęłam na głos snuć przypuszczenia, że nazwa ta mogła paść w którejś rozmowie z Vuko. Z jakiegoś powodu mój jasnowidzący, nieco dziwny przyjaciel prosił mnie, bym nie wspominała o nim przy Marku...
Ach. Teraz przypomniało mi się jeszcze jedno. Dowódca Szarańczy nie miał przypadkiem być też kimś w rodzaju władzy sądowniczej wśród wyvernów? Jeśli tak... to co ten biedny Vuko takiego przeskrobał, że aż tak się trząsł na samo wspomnienie o nim? No dobra, może nie aż trząsł, ale widać po nim było, że sprawa jest mu nie w smak. Potrafiłam rozpoznać strach nawet w spokojnie wypowiedzianych słowach, a najlepszym jego zobrazowaniem było to, że unikał podczas rozmowy patrzenia mi w oczy. Wstydził się tego... ale bardziej mu zależało na własnym bezpieczeństwie. Bardziej zależało mu na ostrzeżeniu mnie niż na własnej dumie, więc coś musiało być na rzeczy. Może to przez bladgory, które sam przywołał, a następnie stracił nad nimi kontrolę? Albo kiedyś przeskrobał coś znacznie gorszego? Skądś miał tą dziwną ranę na szyi, nie? Albo było jeszcze inaczej i ich konflikt był bardziej... osobisty?
Nadmierna ciekawość to jedna z moich podstawowych wad. Zaraz chciałabym wiedzieć o wszystkich łączących ludzi koneksjach. Parę osób już wspominało mi, że tak naprawdę chodzi mi w tym o poczucie kontroli – że boję się, gdy nie sprawuję nad czymś pieczy, gdy czegoś nie wiem lub gdy toczy się nie po mojej myśli... Może warto się nad tym kiedyś zastanowić?
Może warto byłoby spytać Marka...?
Nic z tego. Gdy ponownie uniosłam głowę, okazało się, wyverna już obok mnie nie ma. Z jakiegoś powodu nie zdziwiło mnie to specjalnie, ale i tak profilaktycznie podniosłam się z fotela i rozejrzałam wokół w próżnej nadziei, że może zobaczę, jak po prostu idzie do wyjścia...
Nic z tego. Rozpłynął się w urojonej mgle. I pewnie uznałabym, że jedynie go sobie uroiłam, gdyby nie to, że w powietrzu wciąż wisiał mało dyskretny smrodek dymu papierosowego.
Znowu opadłam na fotel, kolejny raz ukryłam twarz w dłoniach. Nie pojmowałam, co się wokół mnie działo, i zaczynałam się tego poważnie bać. Dlaczego wyverny tak się mną interesowały? Co ja miałam wspólnego z tym, co działo się w mieście? Bo z wypowiedzi wielkiego Niemca z mieczem wyciągnęłam właśnie taki wniosek – że w jakiś sposób się z tym łączyłam. W jaki? Cóż, nie raczył rozwinąć. Wystarczyło to, by zasiać w moim sercu tysiąc wątpliwości, ale zamiast rozwiać chociaż jedną z nich, wolał się zawinąć i zostawić mnie tutaj samą. I co ja miałam teraz niby zrobić? Zawołać Vuko, żeby to przetłumaczył z polskiego na nasze, czy co? Jakby Vuko w ogóle był dobry w tłumaczeniu czegokolwiek...
Jak babcię kocham, Kev to przy tej dwójce jest tak rozkosznie normalny, że aż przyjemność sprawia samo myślenie o nim. Ostoja, kuźwa, zdrowia psychicznego... Normalnie jak go mam przed oczami, to czuję takie cudowne rozluźnienie, taki spokój...
Ja pierdzielę. Jak do tej pory uważałam, że chorobami psychicznymi nie da się zarazić, tak przebywanie z wyvernami chyba przemieni mnie w śliniące się warzywo, zamotane w kaftan bezpieczeństwa i rozmawiające z gaśnicą w pokoju wyłożonym miętowymi materacami... Jak się tak zastanowić, to już niewiele brakuje.
Nie wiem, ile tak przesiedziałam, walcząc z napierającą zewsząd nierealnością. Miałam poczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Coś mnie bolało, gdy myślałam, co w najbliższym czasie będziemy robić. Bałam się... i chyba w jakiś sposób uważałam, że to niewłaściwie. Coś we mnie protestowało. Coś kazało mi zrobić wszystko, by temu zapobiec... ale ja na dobrą sprawę nie rozumiałam, o co temu czemuś mogło chodzić. Miasto było skończone. Miasto powoli zamieniało się w skupisko upośledzonej magii. Anomalie czaiły się na każdym kroku, niektóre naprawdę przerażające, a kratery... Cholera, z tym trzeba było coś zrobić, by ocalić mieszkających tutaj ludzi. Tylko kwestią czasu jest, aż zaczną ginąć, aż wszyscy zdechną w męczarniach, przeniesieni do Drugiego Świata w jakimś niezrozumiałym kataklizmie. A ja czułam, że nie powinnam się na to zgodzić? Że powinnam ochronić miasto przed ingerencją...?
Tak, już wcześniej czułam, że będę za tym tęsknić. Ale to... To już była poważniejsza sprawa.
Po jakimś czasie wstałam ze złością, nie mogąc dłużej znieść tych natrętnych myśli. Czułam się tak, jakby głowa miała zaraz mi pęknąć – tysiące spraw zabiegały o moją uwagę, a każda powinna zostać odbębniona na wczoraj. Miałam tego serdecznie dosyć. Wolałam już zmierzyć się z czekającą mnie matematyką niż dalej się w to zagłębiać. Dostałam się wąskimi schodkami na strych, rozkaszlałam od zalegającego tam kurzu – gardło przecież i tak miałam podrażnione od dymu papierosowego – i przeszłam do czynnej części szkoły. Tym razem przy opuszczaniu kryjówki zachowałam szczególną ostrożność – chwilę nasłuchiwałam pod drzwiami i wyjrzałam przez dziurkę od klucza, dopiero upewniwszy się, że faktycznie nikogo nie ma, odważyłam się wysunąć na korytarz. Po szerokich schodach, pustych w czasie lekcji, zeszłam piętro niżej i zatrzymałam się pod odpowiednią klasą. Zerknęłam jeszcze na zegarek w telefonie...
Szlag. Chyba zeszło mi tam na górze znacznie dłużej niż myślałam. Matematyka właśnie się kończyła, czekała mnie teraz historia. Zgrzytnęłam zębami i zeszłam jeszcze niżej. Przez myśl przemknęło mi, że może nasz nowy dyrektor został też mianowany nauczycielem historii i wiedzy o społeczeństwie (choć byłoby to całkiem zabawne, skoro od razu widać było, że wiedzy takiej nie posiadał), ale szybko tę myśl przegnałam precz. Tylko tego by brakowało... Przez upośledzoną zdolność do nauki matematyki i liczb wszelakich nie byłam w stanie zapamiętać więcej niż kilku podstawowych dat. Teorię historii łapałam w mig, ale posługiwanie się na sprawdzianach zwrotami bardziej precyzyjnymi niż „potem" i „następnie" było dla mnie praktycznie niemożliwością. Dziadek nigdy nie mógł tego przeboleć... a ten koleś by mnie zamienił na mielonkę.
Zadzwonił dzwonek, niemal rozrywając mi bębenki. Na korytarze wylał się potok rozwrzeszczanych ludzi. Zapatrzone w telefony, chichoczące nastolatki i zniewieściali chłopcy w rurkach lub dresach wydali mi się tuż po rozmowie z wyvernem tak nie na miejscu, że to aż bolało. Ledwie przed momentem poważnie zastanawiałam się, co mogę mieć wspólnego z grożącą miastu zagładą i krzyczałam na dowódcę Szarańczy, a teraz muszę odnaleźć się... tutaj. Wśród ludzi, którzy bladego pojęcia nie mają, co dzieje się wokół nich, bo ich zainteresowania nie wykraczają poza szkołę, imprezy, rodzinę i portale społecznościowe. Ja tak bardzo tutaj nie pasuję...
„Potrafisz już posługiwać vurdem?"... Co to było za pytanie? Co on mi sugerował? Miałam dysponować jakąś dziwaczną mocą, o której do tej pory nie miałam pojęcia? Znaczy vurd... Tak, znałam tą nazwę. Ladon też o niej mówił, i to chyba w kontekście powstawania anomalii. To była chyba ta upośledzona magia, jeśli dobrze mi się wydaje. To był winowajca... To było to coś, czym miałam posługiwać się jako czarny półdemon? No chyba tak, a przynajmniej to właśnie wynikałoby ze wszystkiego, czego dowiedziałam się do tej pory. Tak inni to przedstawiali. Tylko że... cóż, parę razy się tym posłużyłam. Obroniłam przecież Lunę przed bladgorem, potem zaś w dworku w jakiś sposób panowałam nad rzeczywistością anomalii, a jednak... w słowach tego wyverna z mieczem było coś takiego, co sugerowało, jakobym miała umieć się tym posługiwać ot tak. Nie w anomaliach lub ich bezpośrednim sąsiedztwie, tylko cały czas, dokładnie tak, jak Ladon posługuje się magią.
Czy ja czegoś jednak nie rozumiem? To jest zbyt skomplikowane, a moja pamięć zbyt zawodna, żeby to dźwignąć. Żałosne... Czy ja serio muszę wszystko zapisywać na kartkach? Może od dzisiaj przy poważnych rozmowach będę po prostu włączać dyktafon? Pewnie jak w spokojniejszych warunkach jeszcze raz prześledzę rozmowę, to więcej z niej utkwi mi w głowie...
– Coś ty taka skwaszona? – Gabrysia i Zuzka pojawiły się jak znikąd i przysiadły się po obu moich stronach. Wzdrygnęłam się, jak przebudzona z głębokiego snu. Byłam tak zamyślona, że na dobrą sprawę zapomniałam, gdzie w ogóle się znajduję.
– A... no bo spotkałam kogoś – mruknęłam wreszcie trochę niezrozumiale.
– Co ty tam mamroczesz? – Zuzka teatralnie nadstawiła ucha. – Co, przystojny był?
To, że zamiast odpowiedzieć, roześmiałam się nerwowo i wykrzyknęłam coś w rodzaju „oho-ho!", chyba mówiło samo za siebie.
– Ale za stary dla mnie jest – dodałam szybko. – Niestety. Tak o jakieś... obstawiałabym, że pięć tysięcy lat.
***
– Mamy problem.
Takimi właśnie słowami przywitałam Ladona, kombinującego coś pod znajomymi drzwiami w wieżowcu.
– Kurwa! – Brat zerwał się na równe nogi z głośnym krzykiem. Przypierdzielił głową w klamkę, poślizgnął się na wycieraczce i wyrąbał jak długi na usyfiony błotem żelbeton, aż huknęło. – Boże, Leah! – dodał jeszcze słabym głosem, gdy rozmasował guza i znowu zaczął oddychać.
– No nie mów, że mnie nie słyszałeś – prychnęłam, by zaraz ryknąć śmiechem. Takie poszło echo, że dziwne, iż nikt nie wyjrzał na korytarz, by sprawdzić, co jest grane...
– No wyobraź sobie, że nie! – Brat posłał mi spojrzenie, które w założeniu powinno przewrócić mnie na lewą stronę. – Co się znowu stało?
Uznawszy, że mój problem wcale nie będzie tak palący, skoro humor mi dopisywał, ponownie skupił się na tych cholernych drzwiach. Coś szczęknęło, bez problemu poruszył klamkę i wlazł do pustego mieszkania.
– Kolejne włamanie – mruknęłam pod nosem, ale zachęcona gestem, poszłam za nim, by nie musiał zostawiać wrót ostentacyjnie otwartych na oścież. – Widzisz, spotkałam dzisiaj naszą jednoosobową ekipę ratunkową.
– To znaczy? – Skręcił w prawo do salonu, gdzie zastałam równie znajomą jak drzwi szafkę ze szklanymi kulami. Zatrzymał się przed nią i zaczął coś kombinować, mamrocząc pod nosem. Pewnie odnawiał iluzję.
– To znaczy, że ten wyvern, którego nam przysłali do pomocy, zechciał mnie odwiedzić w szkole.
– Kurde. – Punkowiec parsknął i odwrócił się do mnie z wesołymi ognikami w oczach. – Nie mów mi, że udaje ucznia...
– Nie, kurna, sprzątaczkę. – Aż zgrzytnęłam zębami. – Na wagarach mnie odwiedził, doprecyzowując. Tak na oko określiłabym, że może mieć pod czterdziestkę, chociaż kij go tam wie. Ja nie umiem oceniać wieku po wyglądzie. No i to wyvern. Wspominał coś, że dawno nie widział dorosłego czarnego półdemona, więc domyślam się, że w czasach Fenrira musiał mieć już parę krzyżyków na karku.
– O. – Ladon zamarł z otwartymi ustami na ładnych parę sekund. – E... to chyba dość stary jest. I kompletnie stuknięty.
– I jest dowódcą Szarańczy.
Tym razem tak podskoczył, że aż trącił szklane drzwiczki witryny. Okazało się, że tkwią w szynach znacznie słabiej, niż nam się wydawało, i zaraz musiał wykazywać się nadludzkim refleksem, żeby je połapać, zanim rozbiją się w drobny mak na gustownym parkiecie.
Swoją drogą – jakie to bezsensowne, przesuwane szklane drzwiczki. I to jeszcze bez uchwytów, tylko z wyrżniętymi wybrzuszeniami na palce. Przecież tłuste ślady łap muszą na nich zostawać... Chyba warto o tym braciszkowi wspomnieć, zanim stąd wyjdziemy, bo jeszcze dowody zbrodni po sobie zostawi. Biedna właścicielka mieszkania gotowa uznać, że jeszcze bardziej zwariowała, albo przejrzeć iluzję. W sumie nie wiem co gorsze.
– Że co ty powiedziałaś?! – wydukał chłopak, gdy już zamarł w miarę stabilnie ze szkłem w obu garściach. Cud, że on właściwie to złapał... – On jest...?!
– No tak właśnie powiedziałam. – W skupieniu zaczęłam bawić się palcami. – To źle, czy tylko mam takie wrażenie?
– Zależy, od której strony spojrzeć – powiedział po dłuższej chwili patrzenia na mnie wzrokiem ujaranego myszoskoczka. Serio, tak właśnie wyglądał, nic na to nie poradzę... – Z jednej strony potężniejszej pomocy nie moglibyśmy sobie wyobrazić. Z drugiej... Szlag, nie wiem, co o tym myśleć.
Przyglądałam się, jak wstawia szyby z powrotem. Otrzepał po tym ręce, tak jakby go pobrudziły, skrzywił się i ruszył do kuchni, by tam zacząć szperać po szafkach. Podreptałam za nim, warcząc wściekle:
– A tobie co?! Zwiedzać się zachciało?!
Zignorował mnie. Zatrzasnął drzwiczki pod zlewem i podniósł się z rolką ręcznika papierowego i butelką płynu do mycia okien w objęciach.
Ach, wpadł na to sam? Niemożliwe...
– Z wyvernami jest ten problem, że sporadycznie wysyłają takie szychy do podobnych spraw – powiedział wreszcie, wracając do dużego pokoju. – To albo znaczy, że będą węszyć, albo że sytuacja jest jeszcze poważniejsza, niż nam się wydawało, i oni sami nie są pewni, czy sobie z nią poradzą. No bo jeśli najpotężniejszy nie da rady, to nikomu innemu automatycznie też się nie uda. Mam rację?
– Tak by było logicznie. – Ostrożnie usiadłam na samym rogu kanapy. Punkowiec mył witrynkę z taką wprawą, jakby nic innego przez całe życie nie robił. Mógłby tym na utrzymanie zarabiać...
Chyba już wiem, co zrobię, gdy wrócimy do mieszkania. Mam tam trzy przeszklone kredensy, jedną komodę, pięć luster i parę okien, które dawno nie widziały ścierki...
– Oni zwykle postępują logicznie. – Wyprostował się, oceniając dzieło z odległości. – Może to wariaci, ale nie bez powodu sprawują kontrolę nad oboma Światami.
– A nie robią tego dlatego, że są najpotężniejsi?
– To jest tylko jeden z powodów. – Odszedł do kuchni. Przewrócił tam coś ciężkiego, zaklął pod nosem, ale wrócił zaskakująco szybko. – Kolejny to taki, że oni naprawdę się na tym znają. Skąd – nie do końca mi wiadomo, nigdy nie miałem z nimi aż tyle do czynienia, ale widzisz, gdy żyjesz tyle, co spora część z nich, to musisz wiedzieć, co i jak. Niejedno widzieli. Świat starzeje się razem z nimi, więc lepiej niż my rozumieją, w jaki sposób działa. No i podobno mają gigantyczną bibliotekę z wiedzą, której strzegą jak oka w głowie. Tyle wiem.
– Nie lepiej byłoby, gdyby ta wiedza była ogólnodostępna? – Zachęcona gestem, wyszłam ponownie na klatkę schodową i poczekałam, aż półdemon zamknie za sobą drzwi na zamek. – No wiesz, gdyby wszyscy znali ten sposób funkcjonowania świata, to byłoby mniej takich sytuacji jak teraz. Ludzie wiedzieliby, jak sobie z tym radzić.
– Poniekąd też tak sądzę. – Wzruszył bezradnie ramionami. – Ale oni tej wiedzy z jakiegoś powodu strzegą. Może jest tam coś jeszcze. Coś, co mogłoby być niebezpieczne, gdyby inni to poznali? Cholera ich tam wie. Tak jest od tysięcy lat, wątpię, byśmy akurat my dowiedzieli się prawdy.
– Może za kolejne tysiąc lat? – Trąciłam go przyjacielsko łokciem pod żebro. – Bo ja zamierzam żyć przynajmniej tyle. A bardzo nie lubię czegoś nie wiedzieć...
W tym momencie zadzwonił mój telefon. I bez patrzenia na niego wiedziałam, że to znerwicowany Quills postanowił wezwać nas na zebranie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top