Rozdział 34
Po prawie dwóch godzinach przesiedzianych w starej auli czułam się beznadziejnie. Głowa bolała mnie niemal nie do wytrzymania, a to wnerwiające poczucie, że powinnam tam być, bo inaczej coś ważnego wydarzy się beze mnie, nie dawało mi spokoju, obojętnie jak absurdalne mi się wydawało. Długo zmuszałam się do tego, żeby jednak wrócić przez strych do właściwej części szkoły, na głośne korytarze, do nielubiących mnie nauczycieli i patrzących na mnie jak na ciekawy eksponat w muzeum uczniów...
Ech, no dobra. Przecież dobrze wiem, że sama sobie to robię. Nie musicie mi tak tego wypominać... Zazwyczaj cieszę się tym swoim indywidualizmem, traktuję go jak najcenniejszy skarb, dzięki któremu mogę odróżnić się na tle szarego, nijakiego tłumu, jak coś, co mnie prawdziwie definiuje... ale zdarzają mi się takie dni, gdy pragnęłabym być anonimowa. By nikt nie odwracał się za mną, gdy przejdę obok, by nie wytykano mnie palcami i nie rozmawiano przyciszonymi głosami o moich ostatnich przygodach. Nawet jeśli w oczach większości uczniów za utarcie nosa dyrektorowi i uczniowskim gwiazdom urosłam do rangi bohatera narodowego, czasem serio miałam tego dość. A dzisiaj trafił się właśnie taki dzień, gdy wolałabym jak gdyby nigdy nic pójść pod właściwą klasę, rozsiąść się na podłodze i zająć przeglądaniem durnych portali społecznościowych, mając niemal stuprocentową gwarancję, że nikt nie będzie niczego ode mnie chciał.
Nic z tego. Już na samym wejściu, gdy wynurzyłam się z auli, omal nie zabiłam jakiegoś przechodzącego chłopaka drzwiami składziku. Gdy już opanował zdziwienie moim nagłym pojawieniem się, na szczęście przeprosił i odbiegł w pośpiechu, ale nietrudno było się domyślić, że zaraz ktoś nadmiernie zainteresuje się moim tajemnym przejściem. A gdy się zainteresuje, to z pewnością ściągnie znajomych. Za duży tłum zaś zmobilizuje nauczycieli, by wywęszyć, co też jest grane, i tylko patrzeć, jak i również te drzwi zaczną zamykać na klucz. Pojęcia nie mam, w jaki inny sposób dostać się na strych, wątpię, by w ogóle było to możliwe, bo pewnie zorientowałabym się już na miejscu, gdy przeprowadzałam pobieżny rekonesans, więc całą kryjówkę szlag by trafił.
Ze złością zacisnęłam pięści i uznałam, że raczej nie ma sensu, żeby teraz się tym przejmować. Chłopak mógł równie dobrze wcale nie chcieć sprawdzić, czego tam szukałam, tylko sprawę olać. Wyglądał na całkiem porządnego, tacy chyba nie szperają po katach w poszukiwaniu zarąbistych kryjówek.
Jedyny plus powrotu do żywych był taki, że gdy zadzwonił dzwonek, a ludzie wylali się na wysokie korytarze starego budynku, nie miałam już warunków do roztrząsania, co takiego się ze mną działo przez ostatnie dwie godziny. I w ogóle od ostatniego czasu, odkąd pojawiły się te dziwaczne sny i przewijający w nich mężczyzna. No i jakoś tak... nie musiałam myśleć już o niczym prócz zastanawiania się, dlaczego wokół musi być tak głośno, kolorowo, śmierdząco i ciasno.
Ach, to właśnie wrócił mój wrodzony optymizm. Ależ witaj, dawno cię tu nie było!
Zlazłam po zatłoczonych schodach na niższe piętro, co zajęło mi całych pięć minut. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego większość uczniów właśnie te stopnie wybiera sobie na pogaduchy ze znajomymi, blokując cały ruch. To jedyna klatka, którą da się przejść między wszystkimi głównymi korytarzami, zawsze więc dosłownie pęka w szwach od lawirujących między kolejnymi lekcjami ludzi, ale mam wrażenie, że tylko ja dostrzegam problem w nieustannych korkach, bo każdy plasticzek po prostu musi właśnie tutaj przywitać się i obściskać ze swoimi koleżankami, za nic mając to, że wszyscy inni w tym czasie muszą stać i czekać, aż miną ich towarzyskie uniesienia. Sądzę, że istnieje wiele sposobów na przyjemniejsze spędzanie przerw, niż stanie w tłumie na stromych stopniach i czekanie, aż inni się ruszą, no ale może się nie znam... Grunt, że utknęłam tam na długo i gdy dowlokłam się pod klasę matematyczną, byłam już tak wściekła, że porządnie brałam pod uwagę odwrócenie się na pięcie i odmaszerowanie prosto do głównego wejścia. Trzasnęłabym za sobą drzwiami z rozmachu i odeszła w stronę zachodzącego słońca, pokazując wszystkim za mną środkowy palec... Gdyby się dało, to pewnie jeszcze bym koktajlem Mołotowa ciepnęła, tak dla lepszego efektu, bo nie ma to jak porządny wybuch w tle. Jaka szkoda, że to sumienie porządnego ucznia, zdychającego w męczarniach gdzieś na samym dnie mojego umysłu, musiało dzisiaj akurat tak donośnie skomleć, że dłużej nie zdołałam go ignorować.
Matematyka. Czujecie to? Po tygodniu nieobecności. Przecież ja już zdążyłam tabliczki mnożenia zapomnieć przez ten czas, co tu więc dopiero mówić o temacie z poprzedniej lekcji... i ewentualnej pracy domowej. Jeszcze nie zwariowałam, by odrabiać prace domowe z matematyki, ale wypadałoby wiedzieć przynajmniej, jaką wymówkę opracować, gdy nauczycielka poprosi mnie o zeszyt.
Mam takie głupie wrażenie, że po zbliżającej się wielkimi krokami wywiadówce któreś z rodziców przynajmniej na jakiś czas znowu ze mną zamieszka...
Wspominałam już może, że tuż obok sali matematycznej mieści się pokój nauczycielski? Jeśli nie, to mówię o tym teraz. Planowałam zaszyć się na swoim ulubionym parapecie, gdzie miałabym dostęp do grzejnika, bo nieco zmarzłam po tej sjeście w opuszczonej części budynku, a i temperatura w całej szkole, jak mówiłam, wcale nie powalała, ale zainteresowało mnie lekkie zgromadzenie pod tym pokojem. Normalnie bym sprawę olała i zajęła się sobą, tylko że... no cóż, wszystko wskazywało na to, że przedmiotem zainteresowania jest tam nikt inny, jak Gabrysia.
Emosia stała bezradnie na samym środku korytarza, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia. Z czarnymi, specjalnie chyba nieco potarganymi włosami i równią emo-grzywką, opadającą na obwiedzione koszmarnym makijażem oczy, powiększone teraz z szoku lub strachu, wyglądała naprawdę groteskowo. Zwłaszcza w tym swoim ubraniu, składającym się z całkiem ładnej czarnej koszuli we wzorki, gorsetu, z którego biust niemal jej się wylewał, szortów i podartych rajstop. Tuż obok bezradnie kręciła się Zuzka z jakimiś książkami pod pachą, chyba zastanawiając się nad tym, czy aby na pewno powinna reagować, czy jednak pozwolić sprawom toczyć się własnym torem...
Cóż. Czy muszę dodawać, że osobą krzyczącą na Gabrysię był nasz nowy, przez wszystkich znany i kochany pan nacjonalista-mizogin-dyrektor?
Zawahałam się. Przyznaję bez bicia – zawahałam się, czy aby na pewno powinnam interweniować. No bo to jednak był dyrektor szkoły, z której mimo wszystko wolałabym przedwcześnie nie wylecieć, ponieważ zasadniczo nie znałam żadnej innej, w której przymykano by oczy na to, co już odwaliłam. To był dorosły facet w koszuli, znacznie wyższy i starszy ode mnie, więc nawet gdyby nie zajmował takiego stanowiska, czułabym przed nim respekt. W ludzkiej formie pewnie nie miałabym z nim żadnych szans, gdyby doszedł do ostateczności i podniósł na mnie rękę, ale o tym nawet nie myślałam, bo wątpiłam, by doszło do czegoś takiego. On mógł mnie załatwić w sposób, z jakim nie potrafiłabym walczyć, ani jako człowiek, ani gigantyczny wilk.
On mógł wykopać mnie stąd z hukiem. Ewentualnie zamienić moje szkolne życie w takie piekło, że prędzej czy później wykopałabym się sama, mając tego dosyć. I co wtedy bym zrobiła? Raz, że rodzice by się wściekli, bo takie coś pewnie już wykraczało poza granicę tego, co dało się im wytłumaczyć, a dwa... No kurde, ja naprawdę nie miałam żadnej alternatywy. Moja szkoła przypominała uczelnię, gdzie traktowano nas niemal jak dorosłych. Na okienkach robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę, mogliśmy na każdej przerwie wyskoczyć do sklepu lub po prostu się przejść, nikt tego nie pilnował. Jako najlepsi uczniowie w mieście (lub tacy, którzy mają wystarczające znajomości, by się tutaj dostać, jak ja), budziliśmy w pewnym stopniu zaufanie nauczycieli. A i nauczyciele w sumie nie byli tacy najgorsi. Niektórzy byli naprawdę w porządku, jak na przykład gościu od historii czy pani od polskiego. I znałam tutaj ludzi. Nie miałam najmniejszej ochoty na przyzwyczajanie się do nowej klasy, nowych nauczycieli i nowej szkoły, w której znowu byłabym traktowana jak dzieciak z podstawówki, którego należy pilnować na każdym kroku. Bałam się nawet samej perspektywy wprowadzenia w swoje pokręcone życie takiego zawirowania, i to w momencie, gdy właściwie wszystko wokół już mi się sypało...
No ale to była, cholera, moja Gabrysia. Nie pozwolę, by ktoś mieszał z błotem moją wilczą siostrę! Nawet jeśli to jest dyrektor, któremu bardzo nie chciałam podpaść jeszcze bardziej. Po prostu nie, i koniec!
Zerwałam się z miejsca, które już całkiem nieźle zdążyłam sobie w ciągu tego kilkusekundowego namysłu umościć, i przepchnęłam się przez uformowany wokół zamieszania niewielki tłumek. Ciekawscy przepuścili mnie chętnie, chcąc najwyraźniej zachować pozory wcale sprawą niezainteresowanych. Zatrzymałam się w pewnym oddaleniu, w chwili, gdy Zuzka mnie zauważyła i chwyciła mocno za ramię. Ze złością strząsnęłam jej dłoń, ale nie zwróciłam uwagi na to, co mówiła, już wsłuchując się w słowa dyrektora.
– Czy rozumie pani, co właśnie powiedziałem? – pytał spokojnym głosem mężczyzna. Uśmiechał się lekko, dokładnie tak jak podczas awantury ze mną. Każdy, kto widział go z boku, uznałby gościa za przyjemnego wujaszka, interesującego się jakąś sprawą niecodziennie wyglądającej uczennicy...
Miał pecha, bo ja już wiedziałam, z czym to się je.
Gabrysia, słysząc to pytanie, jedynie potrząsnęła głową. Była blada, ale nie umiałam z tej perspektywy rozpoznać, czy to kwestia makijażu, czy faktycznie cała krew odpłynęła jej z twarzy i zaraz padnie mi tu trupem. Usta zaciskała mocno, oczy miała wręcz wytrzeszczone, lecz nie odezwała się ani słowem.
– Nie? – Dyrektor wyglądał na naprawdę zaskoczonego jej reakcją. – No cóż... Gabrysiu, proszę, spójrz na siebie. A następnie przyjrzyj się innym uczennicom. Czy naprawdę nie dostrzegasz różnic w waszym stroju?
Emo nawet nie strzeliła oczami na boki, wciąż lustrując go tym kamiennym, nieco przerażającym spojrzeniem. Dokładnie takie robili wszyscy jej znajomi, myśląc, że w ten sposób wyglądają bardziej mrocznie i... no, fajniej, przynajmniej we własnym mniemaniu. Od razu stanęło mi przed oczami wspomnienie Roberta z jej paczki. Ten chłopak to najlepszy przykład na to, że istnieją rzeczy, które bardzo chciałoby się odzobaczyć...
– Pani... Bąkiewicz. – Dyrektor wyraźnie zawahał się przy wymawianiu jej nazwiska, chyba sam niepewny, czy je zna. Znowu przyjął postawę współczującego, kochanego wujka, gotowego uratować ulubioną uczennicę z opałów. – Tak nie należy ubierać się do szkoły. Ten gorset, te krótkie spodenki... Podejrzewam, że widziała pani poprawki w naszym regulaminie. Miała pani cały tydzień na to, aby się z nim zapoznać. Prosiłem już raz, aby zwróciła pani uwagę na punkty mówiące o stroju i makijażu, a pani zupełnie moje słowa zlekceważyła. Będę musiał wyciągnąć...
– Dzień dobry, panie dyrektorze! – Tak, to ja wkroczyłam do akcji. Znowu wyrwałam się próbującej mnie powstrzymać Zuzce i wtargnęłam między bladą emo a mężczyznę, szczerząc się jak niespełna rozumu.
– Ach, pani Wilkosz! – Początkowo mój uśmiech odwzajemnił, dopóki nie zatrybił, kogo tak naprawdę ma przed sobą. – Witam z powrotem. Mam nadzieję, że dobrze sobie pani przemyślała swoje... – Urwał, gdy już jego wąskie oczka, skryte za szkłami okularów, objęły całą moją sylwetkę, a mózg wysnuł daleko idące wnioski.
Tym razem ręce faktycznie miałam zakryte aż do dłoni, no ale... Mówiłam już o swojej nowej ulubionej bluzie? Tak właściwie, to przypomina ona czarnoksięską togę, rozpinaną z przodu. W najdłuższym fragmencie sięga mi nieco za kolano, w dodatku jest czarna i wyszyta w alchemiczne symbole. Jeden, największy aż bije w oczach, wyeksponowany na plecach. Do tego biżuterii miałam na sobie całkiem sporo. Naszyjniki, kolce, mocny makijaż...
– Pani Wilkosz! – warknął wreszcie, groźnie biorąc się pod boki. – Jestem z was obu bardzo niezadowolony. Czy wy w ogóle traktujecie moje słowa na poważnie?
Wtedy właśnie stało się coś, w co aż ciężko było uwierzyć – mianowicie Gabrysia... walnęła takim śmiechem, że aż złożyła się wpół. Poważnie – z oczu pociekły jej łzy, z nosa zaczęły nieśmiało wychylać się smarki, złapała się za bolący brzuch. I nie mogła przestać, nawet gdy ją podtrzymałam i pozwoliłam, by wsparła mi się na ramieniu.
– O rajuśku, nie mogę! – wykrztusiła pomiędzy kolejnymi spazmami, wcinającymi się ostro w zapadłą na korytarzu ciszę. – Leiczku, ratuj, ja już naprawdę nie mogę dłużej...!
Jak to bywa w przypadku kompletnej głupawki – ja zaraz też zaczęłam chichotać. Nie miałam najbledszego choćby pojęcia, o co jej chodzi, ale niewiele było trzeba, bym sama za parę chwil rżała obok niej. Nawet rozmazywanym przez łzy makijażem nie mogłam się specjalnie przejąć. Im dłużej to trwało, tym bardziej się wzajemnie nakręcałyśmy, aż wreszcie dyrektor huknął:
– Do mojego gabinetu! – I złapał mnie za ramię, by następnie pociągnąć za sobą.
Ciekawa jestem, czy postąpiłby tak samo, gdyby wiedział, że właśnie poważnie rozdrażnił zwierzę mogące odgryźć mu głowę i specjalnie się przy tym nie zasapać...?
Kij z tym. Było mi zbyt wesoło, by w tamtej chwili należycie się tamtym gestem przejąć i odpowiednio zdenerwować. Gdy szarpnął mnie w odpowiednim kierunku, przylepiona do mojego boku Gabrysia również poleciała wprzód, i tak oto zostałyśmy zaholowane pod stare drzwi, rzeźbione w kwadraty i malowane lakierem o wysokim połysku. Kątem oka zauważyłam, że pyszniło się nad nimi godło Polski horrendalnych rozmiarów, którego z pewnością wcześniej nie było. Rozśmieszyło mnie to jeszcze bardziej. Gdy facet na chwilę zostawił mnie w spokoju, by w kieszeni spodni poszukać klucza, dźgnęłam Gabrysię łokciem i wskazałam jej na obrazek, a następnie zaczęłam piać refren piosenki „Żeby Polska była Polską", podsłuchanej na którymś apelu jeszcze w gimnazjum.
Dyrektor burknął coś pod nosem, wreszcie zdoławszy przekręcić klucz w zamku, i wepchnął nas do gabinetu z takim impetem, że o mało nie wyrąbałyśmy się o próg. Kolejna idiotyczna wizja zaczęła pchać mi się do głowy – tym razem zobaczyłam go jako Terminatora, podnoszącego nas za kołnierze naszych wyśmienitych kreacji i bez trudu wrzucającego do ciemnego pokoju, gdzie runęłybyśmy na ziemię z zabawnym hukiem, jaki wydać może jedynie człowiek lądujący na placka na starych deskach podłogowych...
O Boże, musiałam przestać, bo już prawie nie mogłam oddychać z bólu brzucha.
– Co to ma znaczyć?!
Urwałyśmy nagle, gdy wyszło na jaw, że mężczyzna, pomimo dość niepozornego wyglądu, dysponuje zaskakująco mocnymi płucami. Spojrzałyśmy bezradnie na niego, potem na siebie, na koniec znowu na niego...
Żadna z nas się nie odezwała. Cała wesołość zniknęła jak ręką odjął.
– Próbowałem z wami normalnie porozmawiać! – produkował się czerwony z gniewu człowiek. Gołym okiem było widać, że aż go swędzi, żeby zacząć chodzić w kółko, ale na razie jeszcze się powstrzymywał. – Próbowałem traktować was jak osoby dorosłe, ale widzę, że tak się po prostu nie da! I co ja mam z wami zrobić?! – W rozpaczliwym geście złapał się za głowę. Odetchnął kilka razy głęboko, zmuszając się do opanowania gniewu.
W czasie ciszy, która zapadła, spytałam nieśmiało:
– Co jest nie tak z naszymi strojami?
Nie przesadzę, jeśli powiem, że to był ten przysłowiowy ostatni gwóźdź do mojej trumny?
– Co jest nie tak? – Łypnął na mnie między rozstawionymi na twarzy palcami. – Co jest nie tak?! Jesteście w szkole, a nie na wybiegu mody dla gotów! Dajecie zły przykład innym uczniom!
– Jak ubiór może dawać zły przykład? – drążyłam. Kij wie po co...
– Pytacie: jak? – Powiódł po nas wzrokiem, chyba sam potrzebował przypomnienia. – Wyglądasz jak satanistka.
– Nie widzę w swoim ubraniu nic satanistycznego – odparłam ze spokojem kogoś, kto parę chwil wcześniej wcale nie pokładał się w błocie na podłodze ze śmiechu. – Nie mam na sobie żadnego antyreligijnego symbolu. Nie jestem satanistką.
– A to niby co?! – Ze złością wskazał na białe symbole na bluzie.
– Symbole alchemiczne. Ten oznacza złoto, ten wodę, ten...
– Nie prosiłem, byś je wymieniała – wycedził. – Leo, czy zdajesz sobie sprawę, co robisz? Być może dla ciebie religia ma niewielkie znaczenie, lecz inni uczniowie mogą przez twoją postawę ucierpieć. Co ja powiem ich rodzicom, gdy wezmą z ciebie przykład i zaczną masowo wypisywać się z religii? Już i tak znajduję o wiele za dużo podobnych podań. Twoja postawa i mój brak reakcji spowodują tylko, że dostaną potwierdzenie, iż robią słusznie!
– A może problem nie jest we mnie, tylko w samej religii? – podpowiedziałam nieśmiało. – Nie mam wpływu na decyzje innych. Sama wypisałam się z religii, ale nie namawiałam nigdy nikogo, by poszedł za mną.
– Jesteś niewierząca?
Kuźwa, czy mnie wszyscy muszą serio o to ciągle pytać?
– Jestem wierząca – warknęłam, nie zdoławszy opanować zniecierpliwienia. – Ale nie pasuje mi większość katolickich doktryn. Czy może tego, w jaki sposób ludzie religijni wprowadzają je w życie.
– A jak je twoim zdaniem wprowadzają w życie? – Chyba poważnie zaczynałam go drażnić, ale nie mógł się powstrzymać od zachęcenia mnie do dalszej dyskusji. Albo go to ciekawiło, albo wymyślił jakąś we własnym mniemaniu ciekawą puentę...
– Gdzieś widziałam taki ładny cytat: „ręce, które pomagają, są bardziej święte, niż te, które się modlą" – powiedziałam po chwili idiotycznej walki na spojrzenia. – Żaden z przykładnych katolików, których znam, nie wpłaciłby ani złotówki na schronisko dla bezdomnych zwierząt, tłumacząc, że psy i koty nie mają duszy. Przykładny katolik pozwoliłby swojej żonie zdechnąć w męczarniach w szpitalu, bo wiara zabrania mu wspierania mogącej ją uratować aborcji. Przykładny katolik to człowiek, który wrzeszczy, że jest prześladowany, gdy tylko ktoś zabroni mu prześladowania innych.
Przegięłam, dobrze to wiedziałam. Powinnam ugryźć się w język, choćby i go sobie odrąbać i połknąć, byle tylko...
– Ach tak. – Dyrektor zabrzmiał aż zbyt spokojnie. To nie wróżyło niczego dobrego. – Czyli jesteś niewierząca.
– Jestem wierząca, ale nie jestem katoliczką. – No jasne, że zrozumiał ten wywód po swojemu. – A mój strój nie jest satanistyczny.
– Pewnie obie słuchacie metalu?
Nie, pieśni patriotycznych, nie słyszał pan, jak mi dobrze jedna wyszła?
– Tak – mruknęłam i spytałam szybko, zanim zdążył to jakoś skomentować: – No dobrze, ale co jest nie tak ze strojem Gabrysi?
– W nim również nie widzicie żadnego problemu? – Uniósł jedną brew. Całkiem zabawnie wyglądała, gdy tak niespiesznie wypełzła poza obrys okularów. – Leah, twoja koleżanka wygląda tak, jakby pracowała pod latarnią.
No teraz to zatkało nas obie. Pojęcia nie mam, którą bardziej, bo mi ucięło mowę na ponad minutę, a Gabrysi szczęka omal nie gruchnęła w podłogę.
– Ja nie wiedziałam... – zaczęła emosia piskliwym głosem, gdy już zdołała się opanować, ale właśnie wtedy ja załączyłam tryb destrukcji.
– Czy pan właśnie zasugerował, że moja przyjaciółka jest kobietą lekkich obyczajów?! – wykrztusiłam.
– Tego nie powiedziałem. Zasugerowałem jedynie, że wygląda...
– Szkoda, że nie włączyłam dyktafonu... Następnym razem weź mi o tym przypomnij. – Położyłam Gabrysi dłoń na ramieniu. – A pan może być pewien, że kurator oświaty się o tym dowie.
– Ale...
Nie dałam mu dojść do słowa.
– Szkoła to podobno nasz drugi dom. Mamy prawo wyglądać w nim tak, jak chcemy. Żadna z nas nikogo nie krzywdzi ani nie gorszy swoim strojem. – Pchnęłam towarzyszkę do drzwi. – A pan nie ma prawa sugerować nam zmian takim tonem. Moi rodzice o wszystkim się dowiedzą.
– Twoi rodzice dowiedzą się, jak się do mnie odzywasz! – wycedził, mrużąc oczy w wąskie szparki. Odruchowo zszedł mi z drogi, gdy jak taran ruszyłam w stronę wyjścia, dzięki czemu nacisnęłam klamkę i wypchnęłam Gabrysię na korytarz, nie zatrzymywana przez nikogo.
– Do widzenia! – Bardzo mnie kusiło, żeby dorzucić „do zobaczenia na komisariacie", ale na szczęście tym razem zdołałam się ugryźć w ten głupi jęzor.
O ja pierniczę... A jeśli jednak mnie z tej szkoły wywalą? Co wtedy?
Nie myśl o tym. Tylko o tym...
– Naprawdę z moim strojem jest aż tak źle? – spytała płaczliwym głosem Gabrysia, gdy zamknęłam za nami drzwi i poprowadziłam ją pustym już korytarzem w stronę sali matematycznej.
– Sądzę, że mogłabyś mieć trochę mniejszy dekolt – odpowiedziałam z pełną szczerością. – A oprócz tego? To twój styl. Ubieraj się tak, jak chcesz. Nikomu tym nie szkodzisz.
– Ale...
– Po prostu bądź sobą. Ja tak właśnie zamierzam zrobić. Jestem pewna, że tego człowieka można gdzieś zgłosić i zrobią z nim porządek.
Wcale taka pewna nie byłam, ale przecież nie mogłam jej tego powiedzieć, nie?
Lekcja minęła cicho i bezboleśnie. Weszłyśmy do klasy, przeprosiłyśmy za spóźnienie, tłumacząc, że pan dyrektor bardzo chciał z nami porozmawiać, i zajęłyśmy swoje miejsca, udając, że nie słyszymy, jak nauczycielka mamrocze pod nosem całe peany na cześć „błahych spraw przerywających jej płynne prowadzenie lekcji". Żadna z nas się tym nie przejęła, obie pamiętałyśmy doskonale, że kobieta, choć w gruncie rzeczy całkiem miła, miała wredną tendencję do uważania swojego przedmiotu za najważniejszy na świecie i nie dopuszczała istnienia żadnego problemu, który byłby na tyle istotny, by jej lekcję przerywać. Odsiedziałyśmy swoje, ja nawet przepisałam z tablicy kilka zadań do zeszytu od wszystkiego, udając o wiele pilniejszą, niż byłam w rzeczywistości, byle tylko nie musieć wstawać do odpowiedzi, i zabrałyśmy się na korytarz, gdy tylko zadzwonił dzwonek.
Zuzka dopadła nas na zewnątrz. Tak się trzęsła z ekscytacji, że te książki, które miała ze sobą też na poprzedniej przerwie, o mało jej nie powypadały z rąk.
– Co tam się wydarzyło?! – krzyknęła od razu, zupełnie nie kontrolując głosu. O mało nie ogłuchłam... – Gadajcie natychmiast!
– Jak to co? – Wzruszyłam ramionami z ponurą miną. – Dostałyśmy ochrzan za niewłaściwy strój i zachowanie. Ogólnie rzecz biorąc, ja jestem satanistką, a Gabrysia panną spod latarni.
– E? – To pytające stęknięcie zasadniczo mówiło wszystko, co sama sądziłam o naszym dyrektorze. – Okej, ale... Ech, nieważne.
Zafascynowała mnie ta reakcja, dlatego pogoniłam niecierpliwie dziewczynę do odpowiedzi, po to tylko, by usłyszeć od niej:
– Myślałam, że raczej powie odwrotnie.
Popatrzyłyśmy z Gabrysią po sobie... i znowu zaczęłyśmy chichotać.
– No w sumie... – mruknęłyśmy idealnie jednocześnie, co wprawiło nas w jeszcze większą wesołość.
– Jesteście okropnie – burknęła Zuzka, wywracając oczami. Ewidentnie chcąc jak najszybciej zmienić temat, podeszła do najbliższego parapetu i zaczęła grzebać w trzymanych książkach. – Tak w ogóle, to mam coś dla was.
Przydreptałyśmy do niej, zaciekawione. Starałam się szybko przelecieć wzrokiem migające tytuły. Sporą część z nich kojarzyłam, były to same romanse paranormalne.
– Byłam w bibliotece, znaleźć coś ciekawego do poczytania – wyjaśniała Zuzka, odrzucając niewłaściwe książki na bok. – Znalazłam tam przy okazji moją ulubioną serię. Czytałam ją chyba z milion razy, ale wzięłam, bo myślę, że same chętnie do niej zajrzycie.
Gabrysia chyba nie czytała książek, co poznałam po jej lekko kwaśnej minie, ale mnie samą temat trochę zainteresował. Zwłaszcza gdy pozycja wylądowała już w moich rękach.
Książka była cienka, raczej nie miała więcej niż trzysta stron. Na niezbyt dobrze reklamującej zdolności grafika okładce dostrzegłam dziewczynę i niewyraźny zarys wilka. Tytuł coś mi mówił, pewnie już kiedyś się z nim spotkałam, ale na pewno wcześniej tego nie czytałam. Spojrzałam na Zuzkę z ciekawością.
– Wiesz, czerpałam z tej książki dużo inspiracji do moich opowiadań – powiedziała wreszcie, trochę z dumą, trochę z zakłopotaniem. – Jest o dziewczynie-wilkołaku. Pomyślałam, że może będziecie chciały przeczytać, bo mam wrażenie, że jest... dość autentyczna. Po prostu... Przez cały czas, gdy ją czytałam, miałam wrażenie, że gdyby wilkołaki faktycznie istniały, to funkcjonowałyby w dokładnie taki sposób. Ciekawa jestem, co na nią powiedzie. Myślę, że autorka wiele się z prawdą nie wyminęła, ale oceńcie i mi same powiedzcie.
Przystałam na to chętnie. No bo co właściwie mogłam powiedzieć? Obejrzałam książeczkę ze wszystkich stron, ostatecznie jednak podziękowałam i schowałam ją do torebki. Lubię czytać o wilkołakach, właśnie po to, by skonfrontować wyobraźnię twórców takich historii z prawdą, poza tym nastraja mnie to dobrze do pisania, bo sama przepadam za taką tematyką we własnych powieściach. No i książek nigdy za wiele. Trochę mnie martwiło porównanie tego do erotycznego blogaska Zuzki, ale może jestem uprzedzona...? Zobaczę i wtedy ocenię, zamiast gdybać. Książkę zawsze mogę przeczytać. Najwyżej koleżankę będzie trzeba potem nieco mocniej naprostować...
Ostatnią lekcją był polski, który przetrwałam bez większych problemów. Minął mi stosunkowo szybko, niemal nie zauważyłam kiedy, bo miałam głupie wrażenie, że ledwie usiadłam, a już mogłam się spakować i sprintem ruszyć do szatni. To właśnie zrobiłam – dzień był zbyt ładny i słoneczny, żeby marnować go w tej ponurej budowli... Poza tym istniało ryzyko, że dyrektor znowu zechce uciąć sobie ze mną pogawędkę, dlatego o wiele lepiej było wziąć nogi za pas tak szybko, jak to tylko możliwe. Przebrałam się w takim tempie, jakbym robiła to na wyścigi, pożegnałam z koleżankami i popędziłam do domu. Słonko przygrzewało radośnie, zrezygnowałam więc z zatłoczonego autobusu i postanowiłam przejść się na pieszo. Istniało ryzyko, że w połowie drogi moje własne nogi postanowią mnie za te wspaniałe chęci zglanować na śmierć, ale... Cóż, w razie czego będą jeszcze dwa przystanki, nie?
Czułam się... dobrze. Gdzieś tam czaiło się we mnie zmęczenie spowodowane nieprzespaną nocą i nadmiarem wrażeń, ale nie poświęcałam mu zbytniej uwagi. Szłam sobie po prostu szerokim, wygodnym chodnikiem, nie zważając na hałas dobiegający z szerokiej dwupasmówki, której brzegiem się poruszałam. W pewnej chwili posłałam ciekawe spojrzenie linii kolejowej, gdy przecięła moją drogę i na dobre ustawiła się między jezdniami, ale było jakoś zbyt przyjemnie nawet na daleką podróż pociągiem, nie ciągnęło mnie więc tam szczególnie. Delikatny wiaterek miał intensywny zapach wiosny, można było zapomnieć, jaka jest pora roku.
Zatrzymałam się na moment przed osiedlem, na którym kiedyś mieszkała moja ciocia. Przed sobą miałam metalowy łuk nad chodnikiem, którego to kiedyś tak bardzo się bałam. Po drugiej stronie jezdni widziałam... coś. Nie mogłam dostrzec ze swojego miejsca, co dokładnie się tam działo, ale początkowo przestraszyłam się, że zabrali się za wycinanie ładnego skwerku, gdzie w dzieciństwie często chodziłam z mamą na spacery, na szczęście jednak gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że budowano coś nad chodnikiem. Co to konkretnie było, nie mogłam jednak stwierdzić, bo roboty osłaniały wysokie metalowe panele, informujące ciekawskich, że przejście znajduje się po drugiej stronie ulicy. Widziałam wystające ponad płot metalowe słupy, uznałam, że może to jakieś awangardowe latarnie, i poszłam dalej, doszedłszy do wniosku, że chyba nie ma co poświęcać temu specjalnej uwagi. Byłam już niedaleko od domu, a ramię z torebką poważnie mnie zaczynało boleć.
Zamiast skręcić w głąb osiedla, zdecydowałam się pójść okrężną drogą dalej wzdłuż ulicy, by wstąpić jeszcze do supermarketu, bo przypomniałam sobie, że pojemnik na proszek do prania pokazał mi ostatnio dno. Gdy przechodziłam obok kupki drzewek i krzaków, w której schroniłam się nie tak dawno, po kolejnym śnie z wyvernem, wyczułam coś dziwnego...
Aż się zatrzymałam. Zawęszyłam w powietrzu, czym zasłużyłam sobie na zdziwienie kobiety z małym, białym pieskiem, która prędko wzięła jazgoczącego wniebogłosy podopiecznego pod pachę i obeszła mnie tak szerokim łukiem, jak to tylko było możliwe, mrucząc pod nosem coś niezbyt przychylnego. Byłam zbyt zafascynowana zapachem, by się tym przejąć czy zareagować, bo...
Anomalia. Tak, to musiało być to. Ale... tutaj?
Nic z tego nie rozumiałam. Rozejrzałam się uważnie i nie dostrzegłszy w pobliżu nikogo więcej, zanurkowałam w przerwę w żywopłocie. Boleśnie podrapałam się gałązkami, ale przynajmniej jakoś dostałam się na drugą stronę, do wylotu tunelu z mojego dzieciństwa, w którym ostatnio siedziałam...
Było inaczej. I szybko zorientowałam się, w czym rzecz.
Tutaj zawsze było więcej zarośli. Rzadko w nie właziłam, bo były zbyt gęste i nieprzyjazne, żeby dało się to zrobić szybko i wygodnie, poza tym nie kryło się nigdy między nimi nic ciekawego. Kilka młodych wierzb płaczących, rozsianych prawdopodobnie niechcący z nasion tych rosnących pod pobliskim blokiem, gęste krzaki, rosnące do nawet kilku metrów. Pomiędzy nimi w niebo strzelało parę na krzyż wyższych drzew, w tym dwie akacje o kolczastych gałęziach i groteskowo powykręcanych pniach. Nikt nigdy się tym miejscem nie interesował, choć zawsze mnie dziwiło dlaczego. Architekci miejskiego krajobrazu nie przepadają przecież za takimi bezładnymi kupkami przez nikogo nieuporządkowanej zieleni i chętnie robią z nimi porządek...
Teraz miałam już pewność, że nawet jeśli kiedyś anomalii tutaj nie było, w tej chwili okazywała już faktem.
Akacje nadal nie miały liści, lecz to samo nie tyczyło się krzewów, przypominających nieco paprocie. Ich barwa wpadała w jasny, pastelowy błękit, same końcówki ostrych serpentyn i zgromadzone na nich nasiona miały barwę jasnego fioletu, niemal różu. Rośliny otaczały ciasno krąg... czegoś, broniąc do niego dostępu.
„Krąg czego" miał jakieś trzy-cztery metry średnicy. Był idealnie, doskonale wręcz okrągły i wysypany drobniutkim, prawie białym piaskiem. I rosły na nim drzewa – wysokie, lekko falujące na wietrze, o czerwonawej korze, cienkie jak patyki i pozbawione gałęzi, prócz falujących pod błękitnym niebem niezbyt okazałych koron.
Pachniało mi to dziwnie, chwilę więc wahałam się, zanim nabrałam odwagi, żeby tam wejść. Gdy już postawiłam stopę na sypkim piasku i wreszcie przekonałam się, że nic mnie tam nie zje, bo nawet gdyby miało, to z pewnością bym je zobaczyła, czymkolwiek by nie było, zorientowałam się, że między dziwacznymi drzewami jest bardzo ciepło. Zaraz spociłam się pod prawie zimową kurtką, zrobiło mi się duszno. Z kilku stopni powyżej zera przeszłam prosto do trzydziestostopniowego upału, co niemal zwaliło mnie z nóg.
I czułam się tam... dobrze. Spokojnie. Trochę jak w nierzeczywistym, ale wyjątkowo przyjemnym śnie. Dokładnie jak w obecności każdej anomalii. Mogłabym tam zostać do końca świata, a wcale bym się nie obraziła... Zaraz w głowie zamajaczył mi pomysł, żeby wziąć z domu leżak i przyjść tu z książką. Ani z ulicy, ani z chodnika nie byłoby mnie z pewnością widać. Dźwięki pobliskiej drogi tutaj nie docierały, miałabym więc całkiem przyjemną miejscówkę do odpoczywania od świata...
Nie wiedziałam tylko, czy miałam prawo tak robić. No bo co, jeśli to mogło być to, przed czym ostrzegał mnie Ladon? Zagłębienie się w upośledzonej magii, pozwolenie, by mnie pochłonęła do tego stopnia, że zapomniałabym o świecie zewnętrznym?
Kusiło. I denerwowało. Mimo że naprawdę tego właśnie pragnęłam, nie mogłam tego zrobić. Musiałam się powstrzymywać...
Jak długo dam radę?
Okropnie mnie tam ciągnęło. Niemal zbierało mi się na płacz, gdy zrobiłam ostrożny krok w tył i odwróciłam się wreszcie, by odmaszerować do swojego bloku. Cały dobry humor przeszedł mi jak ręką odjął. Miałam wrażenie, jakby ktoś zabronił mi prawdziwie żyć. Jakby ktoś mnie kontrolował... nie pozwalał, bym była sobą.
To chore.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top