Rozdział 25
Było już grubo po północy, gdy wyszłam od Zuzki i skierowałam się w stronę swojego osiedla, ale z jakiegoś powodu nie czułam się zmęczona. Miałam wrażenie, że znowu prześladowało mnie to coś, przez co nie mogłam zasnąć wczoraj, lecz tym razem...
Sama nie wiem. Znowu miałam problem z odczytywaniem własnych emocji. Chyba zawsze działo się tak, jeśli nie były wystarczająco skrajne, by nie pozostawiać żadnych wątpliwości co do swojego kształtu. Gdy tylko pojawiała się jakakolwiek wątpliwość, zupełnie w tym ginęłam. Pojęcia nie mam, czy uważać to bardziej za zabawne, żałosne czy po prostu normalne. Chyba nie chcę się nad tym zastanawiać.
Nie wiem. Ja tak wielu rzeczy nie wiem... Jak mam walczyć z tym, co znajduje się w mieście, i wszystkimi pozostałymi sprawami, które czają się we mnie samej, skoro nie pojmuję nawet, czym to może być?
Wbrew pozorom tym razem nie byłam smutna. Nie – to było coś innego... i chyba najbardziej przypominało podszyty wewnętrzną siłą Zew.
Idiotyczne. Powinnam się załamywać. Powinnam cierpieć, zastanawiać się, przeżywać zarówno szkolną sytuację, jak i zmieniającą się jak w kalejdoskopie atmosferę, bo w powietrzu wciąż czułam coś nieznośnie niezdrowego, od czego drobne włoski na przedramionach stawały mi dęba, a ja... czułam się w porządku. Czułam, że cokolwiek by się nie stało, ja jakoś stawię temu czoła.
Nieważne. Szlag, dobrze wiedziałam, że to, co działo się we mnie, nikogo tak naprawdę nie interesowało, więc po co analizować? Po co się zagłębiać w odczuciach, skoro były istotne tylko dla mnie? Żałosne. Wciąż wierzyłam, że ktoś by mnie tak po prostu wysłuchał? Pewna jestem, że wszyscy niecierpliwie przewracaliby strony w książkach tak nafaszerowanych laniem wody, czekając na sensowniejszą akcję.
To też powinno mnie zdołować... ale jedynie podsyciło bardzo ponure, ale wciąż silne poczucie własnej potęgi.
Byłam w swoim mieście. I byłam jedyną osobą, która potrafiła czerpać radość z tego, co się tu działo. Ja najlepiej to rozumiałam. I nawet jeśli miałam dopuścić, by niebawem się skończyło, żeby uratować wszystkich, wciąż stałam gdzieś ponad. Wciąż się liczyłam... przynajmniej dla siebie samej.
A jednocześnie czułam, że ludzie mają mnie gdzieś. Jak to działa?
Cokolwiek by to było, miałam siebie za królową przepełnionej upośledzoną magią nocy.
Nie chciałam jeszcze iść do domu. Dłuższy czas kręciłam się na osiedlu Zuzki, spoglądając w nieliczne rozświetlone okna nowych bloków. Przez myśl przemknęło mi, że choć wszystkie co do jednego były nowoczesne, bardzo zadbane i pomalowane na przyjemne pastelowe kolory, nie chciałabym zamienić mojego bloku z wielkiej płyty na coś takiego. Od razu rzucało mi się w oczy, że odległości między tworami z lat osiemdziesiątych były znacznie większe niż tutaj. Na moim osiedlu, znacznie rozleglejszym, lecz pewnie dającym dach nad głową identycznej liczbie mieszkańców, czuło się przestrzeń. U mnie było miejsce na porośnięte drzewami skwerki, na szersze chodniki, nawet na pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia pustą przestrzeń z dogorywającą miejską trawką i żywiącymi się smogiem chwastami, a tutaj? Mieszkańcy poszczególnych budynków mogli przez okna machać swoim sąsiadom, mając stuprocentową pewność, że ci ich zauważą. Chwilami miałam wrażenie, że gdyby wyjść na jeden ze stosunkowo sporych balkonów, dałoby się porozmawiać w miarę swobodnie z kimś mieszkającym w bloku naprzeciwko, jedynie trochę podnosząc głos. Brakowało mi tam powietrza, brakowało swobody...
I brakowało atmosfery. Wszystko było idealne, wybudowane jak od linijki, każdy krzaczek i drzewko dobrze znały swoje miejsce. Nie było czegoś takiego jak swoboda. Nie było czegoś takiego jak dzikość, jak... dusza. Zupełnie bezosobowy raj dla młodych, kasiastych rodzin z małymi dziećmi. Miejsce dla tych, dla których nie liczyło się nic więcej prócz rodziny, kariery zawodowej i opinii znajomych.
Tak, można narzekać na bloki z wielkiej płyty. Można wytykać im brak jakiegokolwiek uroku czy wręcz odpychającą brzydotę. Można bać się ich podkreślanej tymczasowości i niepokojących pęknięć powstających na tynku w miejscu łączenia prefabrykowanych elementów konstrukcji. Można wskazać naprawdę wiele rzeczy, które mogą odpychać, łącznie z tym, że spora część takich miejsc stała się siedliskami patologii... ale właściwie to te nowoczesne raje są jeszcze gorsze. Maleńkie mieszkanka, równie maleńkie przestrzenie, całkowity brak prywatności czy nawet coś tak prozaicznego jak instalacje wykonane z niezbyt trwałego plastiku – to też chyba nie jest dobry kierunek.
Wiecie co? Ja kocham blokowiska z wielkiej płyty. Nie, nie umiem powiedzieć, by mi się podobały, tak jak mogą się podobać wysokie góry, piękny obraz czy doskonale przystrojone wnętrze. Ale doceniam to, że w nich po prostu jest coś wyjątkowego. To nieuchwytne coś więcej, jakiś wkład w odwieczną kulturę... Wiem, że jak by tego nie nazwać, brzmi zabawnie, ale chyba wystarczająco, by dało się zrozumieć, co takiego mam na myśli. Tutaj, wśród tych szpetnych murów wyrastały całe pokolenia. Tutaj od wielu lat toczy się ludzkie życie. Tutaj architekci dbali jeszcze, by to życie było nieco łatwiejsze, a nie podążali jedynie za łatwym zyskiem. Na te mieszkania ludzie czekali nieraz wieloma latami, z nich cieszyli się aż do łez. Tutaj czai się ta zwyczajna ludzka historia, o której tyle truję – ta dusza nadająca wszystkiemu bezcenną wartość.
Szlag, gdybym cokolwiek piła, może uznałabym, że zaczęłam się robić sentymentalna ze względu na ilość szumiącego we krwi alkoholu? Nic jednak nie poradzę, że to właśnie czuję. Że dla mnie to ważne. I to na tyle, by znalazło swoje miejsce w takiej opowieści.
Jeszcze gdyby faktycznie komukolwiek oprócz mnie chciało się o tym słuchać... Uśmiechnęłam się odruchowo pod nosem i prychnęłam pogardliwie.
Ludzie są doprawdy tacy nudni z tym pomijaniem opisów, które mogą okazać się ważne dla całokształtu fabuły. Jestem więcej niż pewna, że gdybym kiedykolwiek spróbowała opisać moje przygody i zamknąć w formie książki, wydawca kazałby mi wyrzucić więcej niż połowę tekstu, za nic mając to, że każda z tych pozornie nieistotnych przygód ukształtowała mnie na swój własny sposób. To one wszystkie włącznie sprawiły, że potem podejmowałam takie, a nie inne decyzje i...
Dosyć, Leah. Daj se siana.
Byłam spokojna. Byłam wyciszona. Pławiłam się w dryfującej w nieruchomym, zbyt ciepłym jak na tę poru roku powietrzu uszkodzonej magii i po prostu szłam przed siebie, pozwalając myślom płynąć luźno. Kolejny raz pozwoliłam, by opanowała mnie melancholia. Bardzo byłam ciekawa, ile już osób nienawidzi we mnie tej cechy.
Przestańcie. Przynajmniej na chwilę. I pozwólcie mi opowiedzieć tę historię po swojemu...
Nie wiem, jak to się stało, że ostatecznie obeszłam nowoczesne osiedle wkoło i skierowałam się do swojego. Żeby dostać się między znajome budynki, musiałam przejść między niemal bliźniaczymi, znajdującymi się po drugiej stronie szerokiej dwupasmówki i nieco nadgryzionych zębem czasu torów kolejowych. Między czteropiętrowymi blokami było nieprzyjemnie ciemno, dopiero na dość szerokim deptaku pod balkonami trzech wysokich wieżowców pojawiło się nieco brzydkiego lodowatego światła nowoczesnych latarń. Zatrzymałam się tam na dłuższą chwilę, pozwalając, by delikatny wiatr ochłodził mi twarz. U stóp miałam zupełnie ciemny niewielki sad, który tak wielu traktowało jak park...
Znałam to miejsce. Bardzo dobrze je znałam. Niegdyś spacerowałam tu często, lecz odkąd rok temu zaczepił mnie człowiek, którego potem zaatakowałam, chyba całkowicie podświadomie go unikałam. Dziwnie się tutaj czułam. Odsłonięta, bezradna...
Tylko brakuje, żeby okazało się, że po tamtym została mi jakaś idiotyczna trauma.
Złościło mnie to. Byłam wściekła, że coś tak pozornie nieistotnego – sytuacja, która dla kogoś jak ja okazała się przecież zupełnie niegroźna i w dodatku przez tyle czasu ledwie momentami pojawiała się w moich myślach – mogła zostawić we mnie tak trwały ślad. Szlag, nic się przecież wtedy nie stało. To człowiek, któremu rozszarpałam nieco ciała, powinien mieć co wspominać, a nie ja...
Czy wszystkie kobiety są takie słabe? Czy wystarczy trochę nas nastraszyć, byśmy potem bały się własnego cienia?
I czy wszyscy mężczyźni widzą coś przyjemnego w zachowywaniu się jak zwierzęta? Czasem tak bardzo ich nienawidziłam...
Potrząsnęłam głową, próbując się uspokoić. Po śliskim od osiadającej na wszystkim mgły trawniku skierowałam się między ciemne drzewa sadu i przespacerowałam się ścieżką wydeptaną między starymi drzewami, tworzącymi nad moją głową szczelny baldachim. Resztki powiewających na ich gałęziach na wpół ususzonych liści wydawały się w irracjonalnym świetle niebieskie, a powykręcane od niegdyś częstego przycinania konary mieniły się głębokim granatem. Zupełnie zapomniałam, jak tam było pięknie, jak niezwykle... Wyleciało mi z głowy, że niegdyś potrafiłam wdrapywać się na te przypominające leżanki gałęzie i siedzieć na nich godzinami, ignorując lęk wysokości, pamięć o czających się w załomach kory pająkach i całą świadomość, jak bardzo nie pasowało to niemal dorosłej dziewczynie. Przez jedno idiotyczne wydarzenie porzuciłam to wszystko...
Może ja też jestem po prostu żałosna, tylko tego nie dostrzegam?
Jak można uważać siebie za inteligentną, utalentowaną osobę i jednocześnie tak bardzo siebie nienawidzić? Jak można uważać, że jest się stworzonym do czegoś ważnego, dostrzegać, że w wielu sytuacjach jest się niezastąpionym, i tak doskonale widzieć, że tak naprawdę nie miało się zupełnie żadnej wartości prócz tej, jaką przykładali rodzina i znajomi?
Poczułabym się zupełnie mała w obliczu ogromnego świata, gdyby nie to, że płynąca z anomalii potęga co chwilę upewniała mnie we własnej sile.
Nie wiem, ile tam przebywałam. Grunt, że wreszcie znudziłam się ciągłym chodzeniem w kółko i postanowiłam iść sprawdzić, co słychać u naszego nowego skupiska kłopotów.
Wyszłam z kojącego półmroku drzew i opadającym nieco w dół betonowym chodniczkiem, w kilku miejscach przybierającym kształt niewygodnych, niskich schodków, przecięłam niedużą wolną przestrzeń, porośniętą resztkami walczącej z jesienią trawy i pnącymi się wysoko chwastami. Zatrzymałam się na chwilę na czerwonym świetle przy przejściu przez pierwszą ulicę, lecz nie dostrzegłszy żadnego samochodu, przecięłam ją bez chwili wahania. Zatrzymałam się na krótką chwilę na biegnących między jezdniami torach kolejowych, z pewnym zaskoczeniem dostrzegając, że całkiem niedaleko, ledwie kilkaset metrów dalej ustawiono na nich jakąś maszynę, wyglądającą jak dźwig umożliwiający wymianę słupów trakcyjnych na nowe. Wydało mi się to nawet sensowne – te, obok których właśnie stałam, wykonano z pordzewiałej kratownicy, tak poprzerastanej rudymi plamami korozji, że właściwie dziwiło mnie, jakim cudem jeszcze stały. Być może sieć, zamiast na nich wisieć, w jakiś sposób trzymała je w pionie. Niestety nie zanosiło się na to, by ktokolwiek pomyślał o remoncie wyłożonego krzywymi płytkami, niziutkiego peronu...
Czy może na szczęście? Tak bardzo nienawidziłam zmian. Niech przynajmniej ta jedna rzecz jak najdłużej będzie taka, jaką ją pamiętam od zawsze.
Nie przedłużając więcej, skierowałam się w stronę, z której biło czymś złym na kilometr. Trochę martwiłam się tym, że aura anomalii stała się dla mnie tak doskonale wyczuwalna, co dodatkowo przyśpieszyło moje kroki. Rany, mało brakowało, a szalałbym tam niemal jak w obecności krateru...
Przez myśl przemknęło mi, że może tam zacznie tworzyć się następny krater, ale szybko odrzuciłam ten pomysł jak najdalej. Szlag, tylko tego by brakowało... Nie dość, że miejsce było cholernie niefortunne przez to, że właściwie każdy głupi człowiek mógł się tam dostać, to jeszcze zupełnie zaburzyłoby naszą dotychczasową wiedzę, jakoby kratery obejmowały miasto w idealny kwadrat. Już i tak za cud uznawałam fakt, że nikt jeszcze nie napisał o tym zjawisku w żadnej gazecie. Znając ludzi, coś takiego powinno znaleźć się na pierwszych stronach wszystkich możliwych wiadomości...
Szlag, nie wiedziałam, czy mnie ta cisza bardziej cieszyła, czy raczej napawała niepokojem. Przecież to niemożliwe, żeby wszyscy jak jeden mąż uznawali, że to nic takiego. Owszem, da się zmylić ludzkie zmysły – gdy przeobrażony wilkołak przemknie na samej krawędzi czyjegoś widzenia, zwłaszcza w nocy, człowieczy umysł zwykle uzna go jedynie za przywidzenie. Ale tu mowa była o dziesiątkach osób i uczęszczanym chodniku w samym sercu osiedla. Może i takiego znajdującego się na granicy miasta, ale w sumie jakie to miało znaczenie? Grunt, że już dawno ktoś powinien to przyuważyć.
Pomiędzy bloki wpadłam już nieźle zdyszana. Na dłuższą chwilę zatrzymałam się u wylotu rozświetlonego magicznymi krzaczkami chodnika, czując głupie rozczarowanie, że wciąż się tam znajdował, jak i... ulgę?
Skąd to się we mnie wzięło, do cholery?! Naprawdę potrafiłabym żałować, gdyby anomalia ot tak zniknęła?
Zaklęłam pod nosem i usiadłam na tandetnej ławeczce. Mebelek składał się z niesamowicie szpetnego betonowego stelaża i przymocowanych do niego mocno już zniszczonych desek, niegdyś pomalowanych brązową farbą o wysokim połysku, łuszczącą się teraz kuszącymi płatami. Niestety nie byłam w nastroju, który nakazywałby mi w dziecinnym odruchu skubać kilka wyjątkowo przywołujących kawałków. Zamknęłam oczy, zaczerpnęłam głęboko tchu, starając się uspokoić zmęczone zbyt szybkim marszem ciało. Kolejny raz wściekłam się na swoją żałosną kondycję. Tudzież jej brak... A pomyśleć, że od ponad sześciu lat regularnie ćwiczyłam wymagający sport, nie?
Niemal podskoczyłam, gdy pobliskie krzaki zaszeleściły. Uniosłam głowę w samą porę, by dostrzec wyłaniającego się spomiędzy nich ogromnego wilka. Gałązki zagrzechotały w sposób, jaki przywiódł mi na myśl skojarzenie z kruchym szkieletem, a pod wpływem dotyku ciemnoszarej sierści z wyrazistym czarniawym czaprakiem uniósł się z nich złocisty pył. Miał lekko kwaśny zapach i całkiem przyjemnie wiercił w nosie, zachęcając, by wąchać go w nieskończoność...
Czerpałam z tego miejsca energię? Sama nie wiem. Jeśli już, to zupełnie nie wiedziałam, jak to zrobić. W pobliżu najmłodszego krateru, gdy weszliśmy w samo serce anomalii, wydawało mi się, że nareszcie zorientowałam się, o co w tym chodziło, i przypuszczałam, że nie zdołam tego zapomnieć, jak jazdy na rowerze, a tu jednak...
Szlag, użyłam wyjątkowo nietrafionego porównania. Byłam jednym z tych przypadków, które na rowerze jeździć nie potrafiły, choć jako gówniakowi szło mi to całkiem nieźle. Niestety pech chciał, że po tym, jak parę lat temu spierniczyłam się z jednego, gdy z dzwonka wylazł mi pająk, zupełnie zatraciłam te umiejętności.
Odegnałam myśli i skoncentrowałam się na wilku. Geri zastrzygł uszami, obejrzał się za siebie, jakby niepewny, czy życzyłam sobie jego towarzystwa, wreszcie jednak otrząsnął się delikatnie z pozostałości złotych drobinek i podszedł bliżej, w ruchu przybierając postać człowieka. Płynnie usiadł obok mnie, uśmiechając się lekko.
– Nie spodziewałem się, że dzisiaj tutaj przyjdziesz.
– Ja sama też się chyba nie spodziewałam – przyznałam ostrożnie, zapatrzywszy się na jeden ze świecących krzewów. Bijący od niego blask był tak mocny, że we wszechobecnej nocnej ciemności aż raził.
Milczeliśmy dłuższą chwilę. Czułam na sobie jego natarczywy wzrok i zaczynało mi się robić nieswojo pod jego mocą. Z jakiegoś powodu nie chciałam w tamtej chwili, by ktokolwiek mi się przyglądał. Chciałam być sama...
– Coś się stało. – To nie było pytanie.
– Nie było cię dzisiaj w szkole? – Z trudem oderwałam się od krzaczka i popatrzyłam na niego, unosząc jedną brew. Nawet nie wiecie, ile mnie energii kosztowało, żeby się wreszcie tego nauczyć, i ile godzin przed lustrem zmarnowałam... – Chociaż właściwie to było wczoraj.
– Siedzę tu od rana – przyznał. – Freki chciał mnie zmienić, ale chyba i tak bym nie zasnął. Szary, Collin i Seth też się gdzieś tu kręcili, ale przed chwilą poszli po coś do jedzenia.
– Gdzie oni chcą znaleźć jakieś żarcie o tej porze? – spytałam sceptycznie.
– Na stacji benzynowej? Podobno jest całodobowa i dają tam hot dogi.
– Za każdym razem, gdy ja tam szłam, była akurat zamknięta – zgasiłam go. – I szłam właśnie mniej więcej stamtąd, chyba powinnam ich minąć. Może wystawili cię do wiatru?
– Pewnie weszli tam do środka, bo wyjątkowo nie było zamknięte. Nie musieliście na siebie wpaść. – Sądząc po niepewnym tonie, sam w to nie wierzył. – Kurna, jeśli mi narobili smaku na darmo...
– Może znajdziecie jakiś całodobowy kebab w okolicy. Chociaż ja tam bym nie próbowała, jak ostatnio przechodziłam koło jednego, to miałam wrażenie, że od samego widoku dostanę tężca, sepsy, salmonelli i cholera wie, czego jeszcze.
Roześmiał się, ale szybko skoncentrował ponownie na mnie.
– Nie powiedziałaś, co się stało w szkole.
– Chyba zmieszałam nowego dyrektora z błotem. – Zamyśliłam się. – Bo koleś ubzdurał sobie, że cofnie nas w czasie do średniowiecza.
– Aż boję się pytać dalej... – Chyba zrobił to zupełnie nieświadomie, ale nie zmieniało to faktu, że odsunął się ode mnie na tyle, na ile pozwalała ograniczona powierzchnia ławki.
– Nie musisz, bo już ci wszystko szybciutko tłumaczę. – Błysnęłam zębami w uśmiechu. – Koleś przyczepił się do mojego stroju, makijażu i biżuterii, następnie poinformował, że dziewczyny mają się ubierać jak zakonnice, żeby nie kusić chłopaków. Czy to ci brzmi na coś, obok czego przeszłabym obojętnie?
Palnął śmiechem. Szybko się uspokoił, z niepokojem zerkając na balkony otaczających nas bloków i czające się za nimi ciemne okna.
– Jeny, Leah, ty nie jesteś feministką. Ty jesteś pieprzoną feminazistką...
– A nasz nowy dyro jest szowinistycznym dzbankiem – odpowiedziałam z godnością. – Niestety zawiesił mnie na siedem dni. Czy może na szczęście? Jakoś szczególnie nad tymi przymusowymi wagarami nie ubolewam, przynajmniej mam wreszcie dobry powód, żeby w domu siedzieć.
– Ty się nigdy nie nauczysz, co?
Skoncentrowałam się na nim, marszcząc brwi w niezrozumieniu.
– O co ci chodzi? – ponagliłam, widząc, że nie garnie cię do doprecyzowania.
– O to, że w ten sposób świata nie zmienisz. – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – Przykro mi, że tak jest, ale taką wojną nie sprawisz, że koleś zmieni zdanie, tylko sobie kłopotów narobisz.
– Dlaczego wszyscy mi to mówią? – westchnęłam boleśnie. – Wiem, ale z drugiej strony nie zamierzam pozwolić, żeby ktoś mnie tak traktował.
– Tylko nie dziw się potem, jak cię wyrzucą ze szkoły.
– Sądzisz, że mogliby to zrobić? – Mało się nie roześmiałam. – Wtedy zobaczylibyśmy się w sądzie.
– A oni opowiedzieliby o twoich wagarach.
– Wagary i kiepskie stopnie to jeszcze nie powód, żeby wywalić mnie na zbity pysk, skoro jakoś zaliczam wszystkie przedmioty.
– Dobra, nieważne. – Potrząsnął głową na znak, że nie chce więcej o tym rozmawiać. – Ty mi lepiej powiedz, dlaczego przyszłaś tutaj, zamiast smacznie spać?
– Pewnie z tego samego powodu, z którego ty to zrobiłeś. – Z ledwością opanowałam narastającą we mnie złość. I to głównie na siebie samą – bo choć tak walczę o swoje, dobrze wiem, że wcale nie mam racji. Że jest ona po stronie tych, którzy każą mi odpuścić...
Nienawidzę bierności w takich sytuacjach. Nienawidzę jakiejkolwiek bierności. Nienawidzę pokornie kiwać głową, gdy ktoś miesza mnie z błotem lub traktuje jak głupią. Chciałabym mieć zupełnie gdzieś możliwe konsekwencje, przynajmniej przez chwilę. Chciałabym, żeby moja walka kiedyś coś dała...
A może faktycznie nic nie znaczę? Nie wiem.
Chcąc czym prędzej zmienić tok rozmowy, podniosłam się z miejsca i powoli przespacerowałam wzdłuż chodnika. Schyliłam się ostrożnie pod jednym z krzewów, dostrzegłszy więcej tajemniczych, niby szklanych kamyczków. Podniosłam je delikatnie, ułożyłam na dłoni według wielkości. Wydawały mi się bardzo zimne, aż skóra cierpła mi w miejscach, gdzie się z nią stykały, ale to nie był taki chłód, jaki kojarzyłam z lodem. Właściwie to... pierwszy raz czułam coś podobnego.
– Nie sądzisz, że powinniśmy ich jeszcze trochę nazbierać? – spytałam, wyczuwszy Geriego za plecami.
– Nie wiem. Możesz ich trochę wziąć, jeśli masz w co. Podobno rozpuszczają się od dotyku. Tak mówił Seth.
– Nie zauważyłam. – Poruszyłam dłonią, pozwalając, by kamyczki się przeturlały. Jaskrawo żółte, wyglądały jak bryłki bezładnie zagniecionej plasteliny o ostrych krawędziach. Jak oszlifowane kryształy, którym postanowiono nadać zupełnie bezsensowny, abstrakcyjny kształt.
– Serio? – Chłopak zaraz je ode mnie przejął... i zaklął z zaskoczenia, gdy praktycznie od razu roztopiły się na bezładną maź, skapując mu między palcami.
– To ciekawe – skwitowałam, gdy już upewniłam się, że nic nie polało mi się na buty. – Może tylko ja mogę ich dotykać?
– Nie wiem. Jesteś czarnym półdemonem, nie? Rozumiesz się z anomaliami.
Nasz niezwykle odkrywczy dialog przerwało pojawienie się na horyzoncie trzech wielkich wilków. Jeden z nich – Seth – dźwigał w pysku dużą papierową torbę z logiem McDonalda.
– Kuźwa, gdzie was wywiało?! – zdenerwował się Geri, dopadając do nich jednym susem. Collin i Szary przemienili się w ludzi, Seth położył uszy po sobie i zaczął merdać ogonem jak przyjazny owczarek. Wszyscy zgromadziliśmy się wokół niego, lecz zanim chłopaki zdążyli to zrobić, ja przechwyciłam błyskawicznie torbę i zajrzałam do niej ciekawie.
– Ej, to nie dla ciebie! – ryknął na mnie Collin i zwyczajnie się na mnie, skubany, rzucił. Krzyknęłam jak zarzynana, zachwiałam się pod jego ciężarem i chcąc nie chcąc straciłam zdobycz, pobudziwszy chyba wszystkich w okolicznych blokach.
– Ale weźcie mnie poczęstujcie, sami tyle nie zjecie – zaskomlałam, oglądając, jak rozkładają wszystko na siedzisku ławeczki.
Szary przyjrzał mi się uważnie, jakby się nad czymś zastanawiał, lecz wreszcie się zlitował i wyciągnął w moją stronę opakowanie z big makiem.
– Jeśli zjesz go całego, wiszę ci zestaw powiększony – zapowiedział.
Oj, biedak, nie wiedział, z kim konkuruje...
Właściwie to pierwszy raz widziałam go jako człowieka. Od razu wzbudził moją ciekawość. Był od nas znacznie starszy, lecz nie umiałam powiedzieć, ile dokładnie miał lat. Średniej długości niemal czarne włosy zaczesał na jedną stronę głowy, eksponując pas wygolonej skóry; miał dość ostre rysy twarzy i mocną sylwetkę kogoś ćwiczącego regularnie. W całym nim nawet w ludzkim wcieleniu było coś nieznośnie wilczego, coś kojarzącego mi się z czujnym drapieżnikiem, co nakazywało mi uważać w jego obecności na każdy swój ruch...
Trochę się go obawiałam. Wątpiłam, by mógł zrobić krzywdę komukolwiek z nas, skoro należał do naszego stada, ale wciąż pamiętałam o tym, że tak naprawdę prawie nic nie wiem o Lunatykach. Pierwszy raz miałam z jakimś do czynienia, a ani Quills, ani mój dziadek nie znali się na nich wystarczająco, by móc przekazać mi cokolwiek sensownego, czego nie domyśliłabym się sama.
Nie wiem, ile tak siedzieliśmy. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym przez bardzo długi czas, czerpiąc otuchę ze swojego towarzystwa. Dziwiło mnie, jak sympatyczny okazał się Szary, gdy tylko daliśmy mu szansę na to, by trochę się otworzył. Nie było oczywiście mowy o głębokich wyznaniach – zarówno jako wilk, jak i człowiek doskonale maskował swoje myśli i bardzo niechętnie mówił o tym, czym zajmował się w prywatnym życiu – ale mieliśmy podobne poglądy i poczucie humoru. To dziwne, że z początku jego mrukliwość wzięłam za sztywniactwo, a w rzeczywistości okazało się, że mam do czynienia z kimś, kto dowcipy opowiadał z doskonale kamienną twarzą, przez co wydawały się jeszcze śmieszniejsze. Wciąż traktował nas lekko z góry, ale właściwie nie dziwiłam mu się – jeśli dobrze oceniałam, różnica wieku między nami musiała wynosić przynajmniej dziesięć lat. Zaskakiwało mnie wręcz, że był w stanie podporządkować się Quillsowi, wiedząc, jakim dzieciakiem przy nim jest.
Do domu wróciłam nad ranem, gdy niebo na wschodzie zaczęło się już nieco przejaśniać. Zdążyłam tylko wejść do mieszkania, z ulgą rozebrać się z kurtki i butów, skorzystać z łazienki i zastanowić nad tym, co by zjeść przed pójściem spać, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
Dłuższą chwilę nie zamierzałam otwierać, w imię zasady „gdy ktoś się dobija, nie oznacza to, że masz obowiązek go ugościć". Dopiero fakt, że było tuż po siódmej rano, uświadomił mi, że chyba wypadałoby się zainteresować. Świadkowie Jehowy chyba nie narzucają się o tak nieludzkich godzinach, nawet oni musieli pojmować, że o tej porze oprócz zatrzaskiwanych z impetem drzwi, należało liczyć się również z ewentualnym poszczuciem psem...
Ech, sama bym to zrobiła, gdybym tylko miała psa. Przydałby się jeden...
Gdy dzwonienie się powtórzyło, westchnęłam, mając nadzieję zawrzeć w tym cały gniotący mnie ciężar istnienia, i powlokłam się otworzyć, straciwszy nadzieję, że natręt nagle zmieni zdanie i pójdzie sobie w diabły. Zawahałam się jeszcze moment nad klamką i oprzytomniałam dopiero gdy zza drugiej strony drzwi dobiegł mnie znajomy męski głos:
– Daj spokój, przecież słyszę, że tam jesteś!
Już żwawiej przekręciłam zasuwkę i wgapiłam się w przedziwne zjawisko, przebierające nogami na mojej nowej wycieraczce z takim zapałem, jakby za cel obrało sobie przymuszenie mnie do kupienia następnej o wiele szybciej, niż bym sobie tego życzyła.
– No nie wierzę – wyrwało mi się, gdy już upewniłam się, że to nie fatamorgana.
Przed moim mieszkaniem znalazła się właśnie najdziwniejsza para, jaką w życiu widziałam. Skwaszony, ewidentnie wściekły na wszystko i wszystkich Kev towarzyszył nienaturalnie pobudzonej Dominice.
Czujecie to? Wyvern i wampirzyca. Obok siebie. Nie zabijając się przy okazji. Czy te dwa gatunki przypadkiem nie zwalczały się nawzajem od wieków? Czy wyverny nie zajmowały się tępieniem wampirów jak irytujących insektów...?
– Już się napatrzyłaś? – burknął Kev. Dziwnie teatralnym ruchem zdjął czapkę z daszkiem i jak gdyby nic przepchnął się obok mnie do przedpokoju. – Kurwa, ciebie nakłonić do otwarcia drzwi... – Pozwolił, by zdanie zawisło w pustce, niedokończone, choć bardzo mnie ciekawiło, co też chciał w nim jeszcze zawrzeć.
– Czegoś tu nie pojmuję – zaznaczyłam całkiem uprzejmie. Byłam z siebie dumna – nie spałam już sama nie wiem od ilu godzin, więc cokolwiek, co graniczyło z uprzejmością, było tu osobnym cudem...
W sumie gdybym miała choć cień nadziei, że wyvern posłucha lub przynajmniej się przejmie, kazałabym im spadać na drzewo.
– Czego niby? – Dla długowłosego faceta, sądząc po tonie tego pytania, wszystko musiało być bardziej niż oczywiste, ale wyjątkowo denerwujące. – Przyprowadziłem ci gościa.
Zdezorientowana obejrzałam się na Dominikę, wciąż czekającą grzecznie na progu.
– Mogę wejść? – spytała zaskakująco nieśmiało, wyłamując dłonie w nerwowym geście.
– Wy naprawdę potrzebujecie do tego pozwolenia? – zdziwiłam się. – Wejdź.
– Niby nie potrzebujemy. Mogłabym wejść bez niego, ale... to nie byłoby przyjemne. Jakbym robiła coś wbrew instynktowi. – Nie wytrzymała mojego spojrzenia i szybko spuściła oczy na swoje buty. – Starsi podobno potrafią to ignorować.
– Masz jakiś problem? – Kev, zdjąwszy kurtkę i rzuciwszy ją niedbale na wieszak, skrzyżował ramiona na piersi. Dopiero wtedy zauważyłam, że pomimo tego, że należał raczej do tych chudych i tyczkowatych, miał całkiem porządnie zarysowane mięśnie. Chyba nietrudno było się domyślić, że nawykł do walki, i to pewnie ciężkim mieczem. – Patrzysz na nią tak, jakbyś chciała ją zagryźć.
Dopiero po chwili zorientowałam się, że to było do mnie. Serio myślałam już na spowolnionych obrotach.
– Nie mam problemu – powiedziałam ostrożnie. – Po prostu dziwi mnie, że jednak ze sobą rozmawiamy.
Dominika spłonęła rumieńcem. A pomyśleć, że wątpiłam do tej pory, czy wampiry tak mogą, skoro teoretycznie rzecz biorąc są martwe...
– Wybacz – niemal wyszeptała. – To było głupie. Nic mi przecież nie zrobiłaś. Po prostu... Dość długo mi wpierano, że wilkołaki są złe i obrzydliwe, w końcu w to niemal uwierzyłam. I chyba w jakiś głupi sposób sądziłam, że mnie okłamałaś, nie mówiąc, kim jesteś. Wiem, idiotyzm, przecież nie mogłaś mi powiedzieć.
– Nie powiedziałam, bo nie miałam pojęcia, kim jesteś ty – wyjaśniłam. – Ale obrzydliwe? Naprawdę?
– Przemieniacie się w zwierzęta. I w sumie paradujecie wtedy nago. To jakieś takie... dziwne.
Nago? Kurde, nigdy tak o tym nie myślałam... Zabawne, nie? Jakoś nieprzyjemnie mi się zrobiło.
– Dobra, chyba można się wreszcie pogodzić, co? – Kev musiał się oczywiście wtrącić. – Podajcie sobie rąsie na zgodę i dajcie mi wreszcie święty, kurwa, spokój. Ja się na to nie pisałem.
– I tak dziękuję, że mi pomogłeś. – Dominika uśmiechnęła się do niego olśniewająco. Wciąż wydawała mi się niewiarygodnie wręcz piękna.
– Tja. – Wyvern wbił ręce w kieszenie i obrzucił nieodgadnionym spojrzeniem Kota. Zwierzak, obwąchawszy go wystarczająco, wspiął się właśnie na tylne łapki i zaczął szarpać go pazurami na znak, że chciałby dostać się na ręce. Jakie było moje zdziwienie, gdy mężczyzna bez zbędnego ociągania schylił się i podniósł go, przygarniając do piersi. Sądząc po tym, że nawet na jotę nie zmienił wyrazu twarzy, musiał to zrobić zupełnie odruchowo. – Długo to jeszcze potrwa? – warknął, widząc moje cielęce spojrzenie.
– Co się stało, że przychodzicie? – spytałam wreszcie, nie wiedząc, na kim powinnam się skoncentrować.
– Chciałam porozmawiać o tym, co się dzieje – odezwała się Dominika. – Czuję, że coś jest nie tak, ale zupełnie tego nie rozumiem. Domyślam się, że to wasze zadanie, ale jakoś tak... chyba muszę się upewnić, że wszystko macie pod kontrolą.
– Pod kontrolą? – prychnął wyvern. – Dziewczyno, wszystko im się rozwala w rękach. Już się dowiedziałaś, możemy stąd iść?
– Kurde, Kev, dajże spokój – jęknęłam, na moment ukrywając twarz w dłoniach. Jak on mnie dzisiaj wnerwiał... – Po coś ty w ogóle tutaj przyszedł z wampirem?
– Kurwa, nie wiem! – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Sam zadaję sobie to pytanie. Chyba po prostu zbyt ładnie mnie poprosiła. Ale już żałuję.
– Miło słyszeć. – Dziewczyna z ledwością powstrzymała uśmiech. Dobrze widziałam, że wciąż zerkała na swojego naturalnego wroga z pewną obawą w oczach, ale chyba najwięcej było w niej politowania dla jego dziecinnego zachowania, niż faktycznego strachu. Wątpiła, żeby coś jej tu zrobił. Ja sama niezbyt w to wierzyłam. – Wiedziałam, że Kev miał z wami jakiś kontakt. Wyverny zwykle wiedzą wszystko o wszystkich w miastach, w których żyją. Nie orientowałam się, gdzie mieszkasz, więc poprosiłam go o pomoc.
– Nie mogłaś odezwać się do Gabrysi? – dociekałam. – Chyba macie ze sobą kontakt.
– Właściwie to ona ma kontakt ze mną. – Skrzywiła się lekko. – Naprawdę, po prostu jestem gapą. Nie zapisałam sobie jej numeru telefonu, a w mieszkaniu, w którym byłam u niej ostatnio, zastałam jakichś obcych ludzi.
– Mogła was równie dobrze wytropić – podsunął przemądrzałym tonem Kev. – Tylko chyba jest jeszcze za młoda, żeby zrozumieć, jak to działa.
Obie jednocześnie zmiażdżyłyśmy go wzrokiem.
– Nie wiem, co mogłabym ci powiedzieć – zaczęłam ostrożnie. – Prawda jest taka, że w mieście coś się dzieje już od dawna. Spotykamy coraz więcej magicznych anomalii i trochę boimy się, że miejscowość może przenieść się w końcu do Drugiego Świata i nas wszystkich przy tym pozabijać. Ale sprawę oddaliśmy wyvernom, na razie tylko pilnujemy i katalogujemy anomalie. Nie wiem, dlaczego jeszcze nikogo nie przysłali.
– Nasza społeczność jest zdominowana przez pierdoloną biurokrację – warknął Kev. – Zanim się naradzą i uzyskają potrzebne zgody, minie z tydzień. Następny pewnie zajmie wytypowanie nieszczęśnika do tego zadania.
– A nie mówiłeś przypadkiem, że już...?
– Nie – uciął. – Cokolwiek mówiłem, zrobiłem to pewnie żebyście dali mi spokój. Koleś pewnie już jest w drodze, ale musicie na razie być cierpliwi. Ja tego nie przyspieszę, jestem zwykłą płotką.
– Nie brzmi to dobrze. – Wampirzyca skrzywiła się lekko. – Mogę jakoś pomóc?
Przez chwilę chciałam odprawić ją z zapewnieniem, że dobrze radzimy sobie sami, ale... właściwie dlaczego nie? Sądzę, że mogła poruszać się o wiele szybciej i bardziej niepostrzeżenie niż my.
– Wyślę ci zdjęcie naszej mapy z anomaliami – powiedziałam, zanim zdążyłam się rozmyślić. – Jeśli możesz, sprawdź obszary, na których jeszcze nic nie zaznaczyliśmy. Spisz, co zobaczysz, zwracaj uwagę na wszystko, co wyda ci się dziwne.
– Rozumiem. – Ostrożnie skinęła głową.
Wymieniłyśmy się numerami telefonów. Wreszcie przyjęłam Kota, którego Kev niemal wrzucił mi w ramiona, i zamknęłam za tą dziwną kompanią drzwi, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało...
Dominika. Tak nagle przypomniała sobie o moim istnieniu, w dodatku zintegrowała się z wyvernem i postanowiła nam pomóc. Bardzo chciałam nastroić się do tego optymistycznie, ale z niewiadomych przyczyn nie mogłam wyzbyć się strachu, że coś jednak za tym stało... Pytanie tylko, czy niosło nam zagrożenie?
Miałam szczerą nadzieję, że to jedynie moja paranoja.
Z tą myślą odeszłam w stronę swojego pokoju, marząc o tym, by wreszcie się położyć, i omal nie wyszłam z siebie, gdy kolejny raz rozległ się dzwonek. Klnąc na czym świat stoi, poszłam otworzyć...
Tym razem Dominika wróciła się sama, a minę miała zaniepokojoną.
– Słuchaj, bo... jest jeszcze coś – zaczęła cicho, jakby bała się, że ktoś mógł ją usłyszeć. Kontynuowała, gdy pogoniłam ją niecierpliwym gestem: – Rozmawiałaś może z Gabrysią o tamtych rysunkach?
– Jakich... – Urwałam w połowie, przypomniawszy sobie, o co chodziło. No tak, emosia przecież narysowała ją kilka miesięcy temu... na kilka dni przed tym, jak się poznały. Już wtedy obudziło to w nas dziwne emocje, lecz o ile ja byłam jedynie zaniepokojona, Dominika mało nie wpadła wtedy we wściekłość. Lub atak paniki. – Ach, to. Całkiem wyleciało mi to z głowy.
– To ważne – zniecierpliwiła się. – Leah, ona mnie narysowała. Nie mając o mnie pojęcia! Jesteś pewna, że wszystko z nią w porządku?
Pokręciłam ze złością głową. Tak, miałam co do emosi pewne podejrzenia, ale, kurde, czy naprawdę musiałam zajmować się tym teraz? Obojętnie, jakimi talentami dysponowała, nie mogły być one tak ważne, by rzucać dla nich w cholerę kwestię kraterów i anomalii.
– Nie mieliśmy na to czasu – wyjaśniłam na tyle łagodnie, na ile potrafiłam, gdy oczy kleiły mi się ze zmęczenia. – Mamy za dużo na głowie. Zresztą nikt jej do tej pory nie traktował poważnie. Parę razy wspominała, że widzi aury, ale chyba nie ma co się dziwić, że uznawaliśmy to za bajki.
– Tak... – Skinęła głową, uśmiechając się mimowolnie. – Ją trudno brać na poważnie...
– Sama widzisz. – Westchnęłam głęboko. – Porozmawiam z nią, dobra? Ale nie teraz. Jestem na nogach coś koło czterdziestu godzin, mam już naprawdę dosyć.
– Jasne. – Odsunęła się na tyle, by umożliwić mi zamknięcie drzwi. – To... do zobaczenia.
Pożegnałam się na tyle uprzejmie, na ile było to możliwe, mając nadzieję, że nie widać po mnie dziesiątek obaw.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top