Rozdział 20

– Możesz mi wreszcie powiedzieć, co tam się stało?!

Aż jęknęłam, gdy palce Zuzki zacisnęły się na moim ramieniu jak imadło. Z trudem je rozluźniłam i opadłam na pierwsze lepsze siedzenie w autobusie, ignorując podejrzane spojrzenie przycupniętej nieopodal staruszki. Babcia chyba wyniuszyła, że coś jest z nami nie tak, bo choć w dłoniach ściskała jakąś religijną książeczkę i różaniec, wprost nie mogła oderwać od nas wzroku.

Swoją drogą, czy komunikacja publiczna naprawdę jest aż tak przerażająca, że tylu wierzących ludzi odczuwa potrzebę, by się w niej modlić?

– Leah! – Koleżanka wyrwała mnie z zamyślenia, biorąc się groźnie pod boki. O mało się nie przewróciła, gdy autobusem zarzuciło porządnie na zakręcie. – Słyszysz, co ja do ciebie mówię?!

– Słyszę – zdenerwowałam się. – Ale sama nie mam bladego pojęcia, jak powinnam ci to wytłumaczyć.

– Ekstra. – Z ciężkim westchnięciem usiadła obok mnie. – A może chociaż coś w dużym skrócie? I gdzie my właściwie jedziemy?

– W dużym skrócie? – Uśmiechnęłam się nieco zbyt cynicznie. – Gabrysia wcale nie kłamie, tylko nie umie trzymać języka za zębami i przedstawić sytuacji w dojrzały sposób. I jedziemy do... Hm, chyba do mojej cioci. Ale nie wiem, czy jest w domu.

– Że co? – Sądząc po minie, drugą część wypowiedzi zupełnie zignorowała. – Chcesz powiedzieć, że...

– To już nie pamiętasz, co widziałaś? – Sama byłam już tak zmęczona i zdenerwowana, że po prostu nie potrafiłam zdobyć się na cierpliwość. Już czułam uporczywe pulsowanie bólu gdzieś za oczami, zwiastujące solidny atak migreny. – Dziewczyno, zaatakowały nas gigantyczne wilki. Potrzebujesz dodatkowych wyjaśnień? Wilkołaki istnieją. Podobnie jak wampiry, smoki, demony i cała reszta. A ja i Gabrysia należymy do stada, które z tutejszym ma pewien... powiedzmy, że konflikt.

– O Boże. – Bezwładnie opadła na plastikowe oparcie siedzenia i wbiła niewidzący wzrok w upierdzieloną czymś czarnym podsufitkę i migające w szczelinie uchylonego szyberdachu ołowianoszare niebo. – Gabrysia... Rany, a ja cały czas ją miałam za wariatkę.

– Bo ona jest wariatką. – Wzruszyłam ramionami. – Tylko odrobinę mniejszą, niż do tej pory sądziłaś. W czym problem?

– Rany, ty mówisz poważnie?! – Znowu się poderwała, omal nie przewracając przepychającego się w stronę kasownika młodego chłopaka w wielkiej bluzie z kapturem i nieodpowiednich do dzisiejszej pogody granatowych szortach. Blondyn ogniście nas przeprosił, choć w zajściu nie było jego winy, i odszedł o wiele wolniej, niż bym sobie tego życzyła. Zuzka nie sprawiała wrażenia, jakby cokolwiek z tego zajścia w ogóle zauważyła.

– Uspokój się, już połowa autobusu gapi się w naszą stronę – jęknęłam, ale ona ani myślała moją prośbę spełniać.

– Leah, ty siebie w ogóle słyszysz?! – wściekała się. – Właśnie mi powiedziałaś, że to wszystko, co uważałam za bajki, jest prawdziwe i jeszcze masz czelność wciskać mi, że to nic takiego?!

– No bo to nic takiego. – Domyślając się, że zaraz rzuci się na mnie z pięściami, pospieszyłam z dalszymi wyjaśnieniami: – Przynajmniej dla mnie. Żyję z tym od lat, naprawdę się już przyzwyczaiłam, rozumiesz? Nie umiem udawać szoku, bo dla mnie to zupełnie, kurde, normalne! Zwłaszcza w świetle tego, co ostatnio się dzieje.

– A co ostatnio się dzieje?

Szlag, pobladła jeszcze bardziej. Na jaką cholerę ja mówiłam to ostatnie zdanie?

– Coś... – Zrobiłam jakiś bliżej nieokreślony gest dłonią, nie znalazłszy odpowiednich słów. – Naprawdę długo by tłumaczyć. I obawiam się, że wpadłabyś w panikę, a tylko tego mi brakuje. Na następnym wysiadamy.

– My chyba żyjemy na innej planecie. – Zacisnęła palce na torebce tak mocno, że aż jej pobielały.

– Można tak powiedzieć. – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Na mojej planecie silne laski nie tylko potrafią pyskować, ale też przemieniają się w gigantyczne wilki.

– Nie powiem, całkiem to interesujące... – Ukryła twarz w dłoniach, zupełnie już nie przejmując się rozmazywanym makijażem. – Ale chyba wolałam tego nie wiedzieć. No bo...

– Ta powódź sprzed kilku dni – wtrąciłam bezlitośnie. – Jest częścią tego, co się ostatnio dzieje.

– No świetnie! – Wyrzuciła ręce do nieba w tak gwałtownym, teatralnym geście, że o mało mnie nie znokautowała. – Coś jeszcze?!

– Bardzo nie podoba mi się kolor tego nieba. – Palcem wskazałam na zbierające się nad nami ciemne chmury, prześwitujące między niemal całkiem ogołoconymi z drzew czarnymi gałęziami wysokich topoli. – Chodź, wysiadamy.

Posłusznie podreptała za mną do otwierających się z przejmującym skrzypieniem harmonijkowych drzwi. Wyskoczyłyśmy na pokrzywione ze starości płytki chodnikowe, prosto na silny, ciepły wiatr i uliczny zgiełk, spotęgowany bliskością wysokich, monumentalnych wieżowców.

Coś było nie tak. I to mocno nie tak...

– I co teraz? – Zuzka rozejrzała się bezradnie, okręcając wokół własnej osi. – Gdzie ta twoja ciocia w ogóle mieszka? I po co do niej idziemy?

– Żeby się schować na jakiś czas – odpowiedziałam na odczepnego, w skupieniu smakując nieprzyjemnie gęste powietrze. – Do dworca jeszcze przez jakiś czas się nie zbliżymy. Sama im przecież nie dam rady.

– Nie wiem, jak ty, ale ja tam wolałabym jak najszybciej dostać się do domu. – Ze zmęczeniem oparła się o słupek sygnalizacji świetlnej. – Naprawdę nie możemy...?

– Nie – syknęłam. – Uspokój się. Wypijemy herbatę, pogadamy chwilę i pójdziemy na ten następny pociąg.

– Przecież nie pozabijają nas w środku miasta! – Miałam wrażenie, że zaraz złapie mnie za ramiona i potrząśnie, by w ten sposób ułożyć wszystkie moje odklejone klepki we właściwych miejscach. I może bym się tym nawet przejęła, gdybym nie była zbyt skupiona na studiowaniu kłębiących się na niebie chmur i wczuwaniu w dziwaczną aurę, by rozpoznać, czy mogła nam ona zagrażać...

Przecież jesteśmy w innym mieście. Jeśli dobrze kojarzę, najbliższy krater znajduje się blisko czterdzieści kilometrów stąd. Jakim cudem mógłby oddziaływać na tutejszą pogodę? To musi być zwyczajna burza... prawda?

– Słuchasz mnie w ogóle? – Dziewczyna stanęła tak, bym musiała na nią wreszcie spojrzeć. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nawet jeśli ci kolesie są tak odważni, nie zaatakują nas na głównej ulicy. Wszędzie jest pełno ludzi, a na dworcu na pewno mają kamery...

– Właśnie nie byłabym tego taka pewna – zdenerwowałam się. – Posłuchaj mnie wreszcie! Z tym stadem jest coś nie tak, rozumiesz? Normalne wilkołaki nigdy by się tak nie zachowywały. A ja nie zamierzam wciskać im się przed nosy, bo kto nas później z tego bagna wyciągnie? Musimy gdzieś się na jakiś czas zaszyć, a padło na moją ciocię, bo niechcący wsiadłyśmy w autobus jadący w dobrą stronę. Tylko że... – Szybko dziabnęłam się w język, zanim powiedziałam coś jeszcze.

– Tylko że co? – Zuzka groźnie wzięła się pod boki pięściami i aż nachyliła się w moją stronę. Jej okolone gotyckim makijażem oczy ciskały błyskawice.

– Tylko że ja nie pamiętam, jaki tam był dokładnie adres – mruknęłam tak cicho, że graniczyło to niemal z szeptem.

Skubana, niestety usłyszała.

– Chyba żartujesz! – Aż się zapowietrzyła. – Ale w autobus dobry wsiadłyśmy, tak?

– Tak, na pewno w dobry – wycedziłam, zgrzytnąwszy zębami tak donośnie, że aż mnie coś zabolało w szczęce. – Po prostu nie pamiętam, w którą stronę się teraz idzie. Ale to na pewno na tym osiedlu.

– To osiedle nie wygląda na najmniejsze.

– No bo nie jest najmniejsze. Idziemy? Jak się rozejrzę, to mi się przypomni. – Ze zniecierpliwieniem, którym próbowałam nieskutecznie zamaskować własny niepokój, złapałam dziewczynę za nadgarstek i mało delikatnie pociągnęłam w stronę najbliższego skrzyżowania. Jak na złość, silny wiatr sypnął poderwanym z chodnika piachem prosto w moje oczy.

– A tak ci podobno zależało na czasie...

– Tutaj akurat nikt nas nie ściga. Przynajmniej na razie. Chodźże wreszcie! Zaraz będzie padać. Chyba że wolisz tutaj na ławce siedzieć.

Podążyła za moim wzrokiem w stronę ciemniejącego szybciej nieba i skrzywiła się z zaskoczeniem i swoistym niesmakiem, jakby dopiero teraz zauważyła, co jest grane, i pokrzyżowało jej to mocno szyki. Na szczęście zamilkła wreszcie i ruszyła za mną, nie ociągając się dalej.

Zatrzymałam się na wielkim skrzyżowaniu i rozejrzałam się wokół, ustawiając tak, by mieć za plecami duży futurystyczny budynek, kryty opalizującym szkłem. Popatrzyłam na obejmujące widzialny horyzont osiedle, przedzielone na dwie równe połowy wąską, lecz ruchliwą ulicą, którą przed momentem szłyśmy, i odetchnęłam pachnącym ozonem powietrzem, próbując się uspokoić.

– No i mówi ci to coś?

Ze złością obejrzałam się na popędzającą mnie Zuzkę. Tak, ja naprawdę potrafiłam zrozumieć jej nerwowość... Serio, dziewczyna właśnie dowiedziała się rewelacyjnych rzeczy, ponadto o mało nie zginęła w paszczy gigantycznego wilka, miała więc prawo zachowywać się dziwnie, ale sama byłam tak przerażona i wściekła, że po prostu nie potrafiłam zdobyć się na cierpliwość. Jedynym, o czym marzyłam, było mieć to wszystko wreszcie za sobą. Wszystko bym oddała za kubek ciepłej kawki, kocyk, którym mogłabym się otulić, coś słodkiego i chwilę ciszy, z daleka od tego dziwnie pachnącego wiatru, od którego coraz mocniej dusiło mnie w piersi. A to gadanie jedynie mocniej mnie rozpraszało...

– To na pewno na tej części osiedla – powiedziałam wreszcie, wskazując palcem bliższą połowę.

– Nie ma co, dokładne dane. Jak myślisz, ile nam zajmie przejście go całego? – Wywróciła oczami i westchnęła ciężko.

– Nie wierzę, że ja to mówię, ale kuźwa, przestań być takim pesymistą – wycedziłam, zaciskając dłonie w pięści. Zaczerpnęłam głęboko tchu i bardzo powoli wypuściłam powietrze, próbując się uspokoić, bo bardzo już byłam bliska, żeby wepchnąć towarzyszkę pod najbliższe przejeżdżające auto. – Wiem, jak tamta okolica wyglądała, kurde. Nie muszę pamiętać nazwy ulicy, żeby tam trafić.

– No to prowadź. – Zapraszająco wskazała mi przejście dla pieszych, które minęłyśmy dosłownie przed chwilą.

Życząc jej w myślach nieprzemijającej sraczki i całej reszty wszystkiego, co najgorsze, skierowałam się w drogę powrotną, schodząc z rozległej otwartej przestrzeni. Poczułam niewysłowioną ulgę, gdy ponownie znalazłam się na zabudowanym terenie, choć miałam wrażenie, że w korytarzu utworzonym przez wieżowce wiatr jest jeszcze silniejszy. Ziemia zadrżała przejmująco od pierwszego pomruku zbliżającej się wielkimi krokami burzy.

– Nie podoba mi się ta pogoda – oznajmiła Zuzka, gdy byłyśmy już koło przystanku, z którego rozpoczęłyśmy wędrówkę.

– No co ty nie powiesz! – wykrzyknęłam, nie zdoławszy się powstrzymać. – Może mam paranoję, ale nie wydaje mi się, żeby ta burza była naturalna.

– Co to niby ma znaczyć? – Zatrzymała się jak wryta na środku wąskiej uliczki, w którą właśnie skręciłam.

– Umiem rozpoznawać dziwne burze, ostatnio było ich całkiem sporo – wyjaśniłam pokrótce. – Ta może być całkowicie normalna, a ja przewrażliwiona, ale mimo wszystko... jakoś mi się to wszystko nie podoba.

Nie czekając na to, co zamierzała na tę rewelację powiedzieć, weszłam w przesmyk między dwoma wieżowcami, stanowiącymi jakby granicę osiedla, i rozejrzałam się, szukając charakterystycznych punktów. Po lewej stronie miałam dwa czteropiętrowe bloki i jeden jedenastopiętrowy, tworzące nieregularny kwadrat, w którego centrum znajdował się jaskrawy, zupełnie pusty plac zabaw, a po prawej, po drugiej stronie wylanej jasnym betonem jednokierunkowej ulicy, rozległe boisko, ogrodzone wysoką siatką, i pusty plac, na który pewnie wszyscy mieszkańcy osiedla wyprowadzali swoje psy. Nieopodal majaczył szereg niższych bloków o elewacji pomalowanej na zielony, przyjemnie stonowany kolor. Za nimi kłębiaste chmury o barwie ołowiu przelewały się przypominającymi wzburzone morze falami, zbliżając w naszą stronę w przerażającym tempie.

– No i? – Choć poważnie mnie irytowała, tym razem byłam wdzięczna Zuzce, że wyrwała mnie z transu, w jaki wpadłam, gapiąc się na zbliżającą burzę. – Jakieś wnioski?

– Ciocia mieszka w bloku podobnym do tamtych, ale dalej od ulicy. Jak na moje, to będzie w tamtą stronę. Kojarzę to miejsce. – Wskazałam wzdłuż uliczki, gdzie za kolejnymi wieżowcami, wąskimi i wysokimi tak, że przywodziły na myśl wysmukłe kolby kukurydzy, widziałam więcej niższych budynków.

– Jesteś pewna, że zdążymy przed tym czymś? – Koleżanka z obawą zerknęła na niebo.

– Niezbyt. I nie jestem pewna, czy chcemy spacerować w tym deszczu. – Skrzywiłam się i z trudem powstrzymałam wstrząsający ciałem ognisty dreszcz. Jeszcze tylko tego brakowało, bym przemieniła się tam w wilka.

Tylko że... powietrze naprawdę miało taki dziwny zapach. A chmury układały się w taki dziwaczny sposób...

Widziałam zbliżającą się ścianę deszczu. Wysokie topole tańczyły na wzmagającym się wietrze.

– Wiesz co? Może jednak się gdzieś schowajmy – jęknęłam i puściłam się biegiem w stronę najbliższego możliwego schronienia. Zuzka zaklęła wybitnie szpetnie i popędziła za mną, o mało nie potykając się o wysoki krawężnik i chyba jedynie cudem wymijając trzeszczący na wietrze znak zakazu parkowania.

Znajdowałyśmy się od strony balkonów wieżowca stanowiącego granicę osiedla, przemknęłam więc na jego drugą stronę i dopadłam do pierwszych drzwi, jakie się nawinęły. To nie było wejście na klatkę schodową, lecz znajdująca się praktycznie w szczycie bloku przychodnia. Prędko zatrzasnęłam za sobą lekko niedomagające sterylne wrota z białego plastiku i szkła i oparłam się o nie, oddychając z ulgą.

– Właśnie zamykam! – ofuknęła nas starsza, tęga kobieta w opiętym lekarskim fartuchu, wychyliwszy się z pobliskiego gabinetu, którego drzwi z niewiadomych przyczyn przesłonięto białym parawanem na metalowym stelażu.

– Przepraszam, my tu tylko na chwilę – wydukałam i nieśmiało wskazałam palcem na zewnątrz. – Sama pani widzi...

Babka przyjrzała nam się nieufnie, przechylając głowę tak mocno, że omal nie strąciła z nosa okularów w plastikowej oprawce, i zniecierpliwionym gestem poprawiła związane w koka włosy, farbowane na tak doskonałą, że aż sztuczną czerń. Na szczęście w końcu zorientowała się, że o wiele lepszy rezultat przyniesie wyjrzenie na zewnątrz, niż wierzenie nam na słowo, skierowała się więc do jednego z ogromnych okien i rozsunęła tandetne pionowe rolety z głośnym trzaskiem. Zmartwiała, oglądając rozgrywający się na zewnątrz spektakl.

A było na co patrzeć...

Zrobiło się tak ciemno, że zielonkawe kafelki, którymi wyłożono nieduże pomieszczenie, przybrały niemal butelkowy odcień. Światło nie działało, lecz nie miałam pojęcia, czy po prostu kobieta je zgasiła, by dać do zrozumienia ewentualnym natrętom, że skończyła już przyjmować, czy nie było prądu. Wiatr huczał przeraźliwie i wył, sprawiając, że wszystkie drobne włoski na moim ciele stawały dęba. Chciałam w dziecinnym odruchu zakryć uszy dłońmi, zacisnąć mocno oczy i zacząć głośno nucić, mając nadzieję, że gdy ponownie rozchylę powieki, będzie już normalnie...

Niemal przykleiłam się do szyby, gdy zauważyłam, w co dokładnie formują się chmury i wiatr.

To była trąba powietrzna. Cienki, ruchliwy lej był odrobinę ciemniejszy niż szare niebo i wyglądał jak narysowany, tak nienaturalny, tak niewłaściwy się zdawał. Przemknął leniwie ulicą, gnąc wiekowe drzewa, zwinął się, wykrzywił, liżąc elewację wysokiego wieżowca po drugiej stronie zamarłego ze zgrozy, do tej pory ruchliwego asfaltu, i zniknął na moment, chowając się za monumentalnym budynkiem. Sypnęły się iskry z zerwanego kabla energetycznego, przeraźliwy trzask padającego drzewa poprzedził falę piachu i pisk alarmu samochodowego, coś błysnęło, jakby niedaleko wybuchł pożar, coś zahuczało przerażająco, jak waląca się kamienna lawina. Chmury skręciły się jeszcze raz, zawirowały w ostatnim podrygu... i lej zniknął, jakby nigdy go nie było.

Wiatr jeszcze jakiś czas szarpał koronami pobliskich drzew, deszcz siekł bezlitośnie w szyby. Niewidoczne płomienie błyskały, gdzieś daleko odezwała się syrena wozu straży pożarnej. Kilka błyskawic przecięło jeszcze niebo, ulica spłynęła rwącą, błotnistą rzeką... lecz to również ustało po paru minutach. Mokry, ponury świat powoli wracał do życia, ludzie wysypywali się z pobliskich klatek schodowych i z początku niepewnie, stopniowo nabierając odwagi pędzili na drugą stronę osiedla, sprawdzić, co się stało.

Mnie samą to interesowało... ale chyba nie aż tak, żeby ruszać tyłek z przyjemnie zacisznej przychodni.

– Jak żyję, czegoś takiego nie widziałam – szepnęła starsza kobieta, przerywając gęstą ciszę.

– Obawiam się, że ja też – mruknęłam niepewnie, uchylając drzwi. Wysunęłam się na ulicę tak ostrożnie, że aż sama siebie zdziwiłam, zupełnie jakby moje ciało wierzyło, że będzie się tam coś na mnie czaić, choć dobrze widziałam, że uwaga wszystkich zgromadzonych skierowana jest w zupełnie inną stronę.

– A ja pewna byłam, że to dla ciebie codzienność. – Ten cynizm nijak nie pasował do wiecznie pogodnej Zuzki. Babka posłała jej dziwne spojrzenie, lecz na szczęście nic nie powiedziała, dobrze wyczuwając panujące między nami napięcie.

– Myliłaś się – warknęłam. – Idziemy tam?

– Jesteście pewne, że to dobry pomysł? – Lekarka postanowiła się wtrącić dopiero wtedy, gdy koleżanka wyszła razem ze mną na dwór. – Może poczekajcie, aż...

– Nic nam się nie stanie. – Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie i tak pogodnie, jak tylko potrafiłam w podobnej sytuacji. Jakoś cieplej na sercu mi się zrobiło, gdy zobaczyłam, że martwiła się o nas całkowicie szczerze. Lubię serdecznych ludzi, więc zawsze jestem dla nich miła. – Szłyśmy właśnie do mojej cioci, która mieszka blisko. Bardzo dziękujemy za gościnę.

– Nie ma za co. Trzeba sobie pomagać. – Również się uśmiechnęła i zamknęła za nami drzwi.

– To może teraz mi powiesz, co to było? – jęknęła Zuzka, z trudem za mną nadążając. Gdy już ruszyłam w stronę przejścia dla pieszych, podążając za coraz bardziej zaaferowanym tłumem, nic nie było w stanie mnie powstrzymać, a ze względu na niezbyt imponujące wymiary, perfekcyjnie wymijałam wszystkich idących znacznie wolniej niż ja. Wyższa dziewczyna nie była w tym aż taka dobra, co rusz musząc kogoś przepraszać.

– Nie mam pojęcia, co to było – odpowiedziałam, gdy już udało jej się mnie zatrzymać. – Idę właśnie sprawdzić.

– Przecież widziałaś to... – Urwała na krótką chwilę i wykrztusiła z trudem: – Kurczę, to było tornado, czy co?

– To prawdopodobnie była magiczna anomalia, która przyjęła formę tornada.

– Leah, ja pierdolę! – Tym razem musiałam się zatrzymać. Przekleństwo tak do niej nie pasowało, że skutecznie zwróciło moją uwagę. – Przestaniesz wreszcie mówić zagadkami? Najpierw atakują nas jakieś ogromne wilki, potem ty przemieniasz się w jednego z nich, a teraz to. Co tu jest grane?!

– Dobra, po kolei. – Zmęczonym gestem potarłam czoło i cierpliwie poprowadziłam ją dalej. – Chciałam to wyjaśnić w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale sama chciałaś... Widzisz, jesteśmy wilkołakami.

Zakrztusiła się i wybuchła nerwowym śmiechem.

– Rany, przepraszam – wydukała, napotkawszy moje mordercze spojrzenie. – Niby widziałam to na własne oczy, ale to i tak brzmi...

– Absurdalnie? Dalej będzie tylko gorzej. – Westchnęłam i urwałam na chwilę, bo wreszcie wynurzyłyśmy się zza wieżowca...

Zatrzymałam się jak wryta. Podobnie zresztą jak wszyscy inni, którzy dotarli w to miejsce.

Ogromna topola leżała wzdłuż wąskiej, osiedlowej uliczki, niemal czarny pień miażdżył doszczętnie kilka zaparkowanych tam samochodów. Alarm jednego z nich wył wniebogłosy, wwiercając się w uszy bolesnym dźwiękiem. Ale nie to było najgorsze...

Połowy najbliższego bloku nie było. Ściana z wielkiej płyty załamała się, złożyła jak harmonijka i runęła, ukazując wnętrza mieszkań, jak upiorne makiety przedstawiające czyjeś życie. W oknie jednego z mieszkań widziałam radośnie buzujące płomienie, rażące w oczy na tle wszechobecnej burzowej szarości, wygrywające z siąpiącym wciąż z nieprzeniknionego nieba deszczem. Ktoś krzyczał wysokim tonem, przebijając się ponad huk żywiołu, ktoś wołał pomocy, ktoś modlił się podniesionym głosem. Syrena wozu straży pożarnej była coraz bliższa, w załomie uliczki widziałam już błyskające niebieskie światła.

– O Boże – szepnęła Zuzka. – Jak to jest niby...?

– Nie wiem – warknęłam przez zaciśnięte zęby. – Zbyt wielu rzeczy nie wiem. Widzisz, magia to nie jest jakaś tajemna energia, którą mają w sobie wybrane jednostki, jak to opisuje się zwykle w książkach. Magia jest we wszystkim, w każdej cząsteczce. Jest jak piąty żywioł, scalający wszystkie pozostałe. To dzięki niej wszystko funkcjonuje. To dzięki niej istniejemy... tylko że niestety ona mutuje. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale takie uszkodzone drobinki zbierają się do kupy i tworzą anomalie. A niektóre z nich... – Machnęłam ręką w stronę ruiny. – Sama widzisz.

– Ale przecież nigdy nie widziałam niczego takiego – jęknęła, jak zahipnotyzowana patrząc w stertę gruzu, z której jak połamane kości sterczały pręty żelaznego zbrojenia.

– Bo to nie jest częste zjawisko. Ale ostatnio... coś się dzieje, i tyle. Wilkołaki są od tego, by dowiedzieć się, co to takiego, i temu zapobiec. Tylko, sama widzisz, że my sami nie wiemy, jak sobie z tym poradzić. Umiemy przemieniać się w wielkie wilki, a nie dokonywać cudów.

– Więc tak to zostawicie? Co się wtedy stanie?

– Niczego nie zostawimy. Ciągle szukamy rozwiązania... ale w niektórych kwestiach możemy tylko patrzeć z rozłożonymi bezradnie rękami.

Dłuższy czas przyglądała mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, nim wypaliła:

– Wiesz co? Gdybym była wierząca, powiedziałabym, że wszyscy będziecie się smażyć w piekle.

– A to dlaczego? – Zaśmiałam się bez cienia wesołości. Pociągnęłam ją w stronę ulicy, nie zamierzając dłużej narażać się na rosnący z każdą chwilą tłum.

– Demony, wilkołaki, jakieś burze z innego świata... To nie jest normalne.

– Nie pomyślałabym! – wykrzyknęłam, w udawanym przerażeniu łapiąc się za serce. – No popatrz. Ale... jak tak myślę, to poszłabym do piekła z uśmiechem na ustach. Przynajmniej siedziałabym tam w całkiem ciekawym towarzystwie...

***

Do mojej cioci dotarłyśmy już bez większych przygód – okazało się, że gdy weszłyśmy w pierwszą lepszą osiedlową uliczkę, rozpoznałam otoczenie i dalej poprowadziłam koleżankę do celu jak po sznurku. Dostałyśmy się do drzwi klatki schodowej ceglanego bloku z lat pięćdziesiątych, które otworzyłam za pomocą ułamanego klucza, jaki nosiłam przy sobie właśnie w tym celu, i wspięłyśmy się na czwarte piętro. Nacisnęłam przycisk dzwonka, na szczęście nie musiałyśmy długo czekać na reakcję.

– O, a co ty tu robisz? – Ciocia dosłownie oniemiała na mój widok.

– Och, jakieś miłe powitanie! – wykrzyknęłam, wyrzucając ręce do nieba w teatralnym geście. – Jak chcesz, to możemy sobie zaraz stąd...

– Nie, nie! Po prostu mnie zaskoczyłaś. – Przytuliłyśmy się mocno i weszłyśmy głębiej do przedpokoju. – Siadajcie, zaraz zrobię wam coś do picia. Wczoraj szarlotkę upiekłam, poczęstujecie się?

– No ba! – zapewniłam ochoczo.

Ciocia zdecydowanie nie wygląda na te swoje czterdzieści parę lat. Włosy wciąż ma gęste i mocne, w kolorze ciemnego blondu niemal identycznego, jak mój naturalny, a twarz całkowicie pozbawioną zmarszczek, dodatkowo podkreśloną przez delikatny makijaż. Właściwie to ani ona, ani jej dwie siostry, w tym moja mama, nie miały problemów z niełaskawym czasem.

Ponadto ciocia miała bardzo fascynującą cechę... mianowicie talent do urządzania wnętrz, którego tak cholernie jej zazdrościłam, że to aż bolało.

Mieszkanie nie jest duże, bo ma tylko dwa pokoje i kuchnię, ale każdy jego element dopracowano jak najlepiej. Piękne obrazy i bibeloty rodem ze sklepu z antykami znajdują się dosłownie wszędzie, a każda z tych rzeczy jest tak niezwykła, że godziny można spędzić oglądając je ze wszystkich stron, zupełnie jakby siedziało się w muzeum. Najprostsze rzeczy zdobią własnoręcznie nawlekane koraliki w soczystych kolorach, a zupełnie zwyczajne przedmioty znajdują nowe, zaskakujące zastosowania, jak na przykład piękny parawan z rzeźbionego w misterne wzory drewna, za pomocą kilku sznurów choinkowych lampek przemieniony w elegancką stojącą lampę. Całości dopełniały oczywiście koty – i to sztuk trzy, przez które czułam się tutaj jak w raju. Dwa burasy i jeden gigantyczny czarny, wyglądający jak miniaturowa pantera, łaziły za mną krok w krok, bezbłędnie wyczuwając, jaką sympatią je darzę.

Jednak tym, co podobało mi się najbardziej, był pokój kąpielowy. Na Zuzce też zrobił wrażenie, co poznałam po jej niezbyt inteligentnej minie, gdy wlazła za mną do środka, gdy poszłam umyć ręce z błota i wilczej śliny.

Pomieszczenie jest naprawdę duże, bo powstało z połączenia normalnej łazienki z niewielkim pokojem. W okno wprawiono mętną szybę, malowaną w czarne wzory wyglądające zupełnie jak przepiękna krata z kutego metalu, gięta w motyw kwitnących pnączy, a wszystko wokół jest wprost idealne. Kafelki mają wszelkie możliwe kształty i rozmiary, a choć przeważają te matowo beżowe, można spotkać również błyszczące w odcieniach soczystego turkusu, butelkowej zieleni i intensywnego różu, przeplatające się ze wstawkami z ciemnego drewna. Podłogę wyłożono dla odmiany intensywnie niebieskimi, lśniącymi i lekko pofalowanymi, tak że wyglądają identycznie jak fale tropikalnego morza. Kabina prysznicowa została obłożona szklanymi taflami, tak że praktycznie jej nie widać, a dwie umywalki i okazała wanna na nóżkach muszą pochodzić z tego samego kompletu, równie dobrze wyglądającego pewnie we wnętrzach typowo zabytkowych. W dużej stojącej szafie z ciemnego drewna znajduje się kolekcja przezroczystych słojów różnych rozmiarów, do których ciocia przekłada wszelkie szampony, mydła i całą resztę, by nie szpecić nic plastikiem, i pozwijane w rulony różnokolorowe ręczniki, których ilość spokojnie wystarczyłaby dla zaspokojenia potrzeb niemałego hotelu. Pamiętam, że gdy pierwszy raz zobaczyłam to wnętrze, to przez ładnych paręnaście minut nie chciałam stamtąd wyjść.

– Skąd twoja ciocia ma na to kasę? – jęknęła Zuzka, oglądając się z szokiem wymalowanym na twarzy.

– Jak to skąd? – parsknęłam. – Nie ma męża i dzieci, żeby jej przeszkadzali, i znalazła sobie dobrze płatną pracę. To chyba jasne.

Dziewczyna nie skomentowała. Dobrze widziałam, że coś jeszcze cisnęło jej się na usta, lecz ostatecznie uznała chyba, że jest zbyt zmęczona, by podejmować dialog lub odnieść się jakoś do mojego opryskliwego tonu. I dobrze – sama ledwo trzymałam się na nogach, a nowo powstałe siniaki już zaczynały mnie napierdzielać, i to do tego stopnia, że ciężko mi było się ruszać. Dopiero co zaliczyłam te nabyte podczas akcji w dworku w środku lasu, i już ktoś mi przysporzył następnych... I weź tu bądź normalna.

Gdy już doprowadziłam się do porządku, przeniosłyśmy się na kanapę do salonu. Trzy okazałe kocury zaraz zaczęły dosłownie bić się o miejsce na moich kolanach, nie zamierzając zrozumieć i zaakceptować, że zdołam zająć się nimi wszystkimi na raz.

– Widziałyście tą burzę? – Ciocia pojawiła się krótko po nas, niosąc talerzyki z ciastem i dzbanek z herbatą. Wyjątkowo nie zamierzałam narzekać na brak kawy, bo było mi po tych pogodowych anomaliach tak zimno, że z otwartymi ramionami przyjęłabym dosłownie każdy napój, byleby był ciepły.

– Na szczęście zdążyłyśmy się schować – powiedziałam szybko. – Ale słyszałaś syreny?

– Słyszałam. Może coś zaczęło się palić w pobliżu – wysnuła przypuszczenie, ale nie zamierzałam dać jej trwać w tej słodkiej bajce.

– To była trąba powietrzna – wyjaśniłam ze spokojem, którego wcale nie czułam. – Blok po drugiej stronie ulicy dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Nie wiem, jak to możliwe.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła wpatrzona we własne dłonie Zuzka.

Ciocia milczała dłuższą chwilę, pobladła do tego stopnia, że zaraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej by było kazać jej usiąść. Wpatrywała się we mnie oczami wielkimi jak spodki, mając pewnie nadzieję, że zaraz zacznę ją zapewniać, iż tylko żartowałam.

Wszystkie trzy córki dziadka dobrze wiedzą o Drugim Świecie. Dziadek i babcia wielokrotnie im o tym wszystkim opowiadali, choć unikali raczej nazywania spraw wprost i gorączkowego zapewniania, iż są o wiele bardziej prawdziwe, niż mogłoby się zdawać. Mama uwierzyła w to bez przeszkód, lecz obie jej siostry z czasem zaczęły... cóż, sama nie wiem. Uznawać to za bajki? Nie wiedziałam, czy to jest faktyczny powód, bo równie dobrze mogły się po protu bać i z tego strachu usilnie od wszystkiego się odcinać. Ciocia Kasia przez pewien czas w ogóle się do nas nie odzywała, wyprowadziwszy się do Łodzi przed paru laty, lecz nie wytrwała szczególnie długo w tym postanowieniu. Od tego czasu żadna z sióstr nie wspominała o dziwnych zjawiskach. W ogóle odkąd pojawiłyśmy się ja i moja siostra cioteczna nikt nie mówił o tym głośno, dzięki czemu przez długie lata sądziłam, że jedynie dziadek zna moją tajemnicę. Mama nie zdawała sobie sprawy z tego, co dokładnie potrafię, lecz z racji tego, iż wychowała się w poczuciu, że ludowe legendy wcale nie są jedynie legendami, łatwo to zaakceptowała. Dobrze przecież wiedziała również przed dwudziestoma laty, że wiąże się z demonem, prawda?

Nie, właściwie to sama nie wiem, jak to dokładnie było. Dlaczego sama unikałam tego tematu, skoro już dawno powinnam wypytać o wszystkie szczegóły?

– Leah, trąba powietrzna w środku miasta? – Ciocia odezwała się po dłuższej przerwie. – Jesteś pewna, że...

– Już nie takie rzeczy ostatnio się działy. – Wciąż byłam poważna. – Myślę, że po prostu dobrze by było, gdybym cię ostrzegła. Do tej pory żadna z takich anomalii nie wychodziła poza moje miasto, ale teraz... Po prostu chciałam, żebyś wiedziała. I uważała na siebie.

Powoli skinęła głową i spojrzała z obawą na milczącą Zuzkę, dodałam więc szybko:

– Ona wie. W drodze na stację zaatakowały nas obce wilkołaki, więc...

– Wilkołaki? – Ciocia niemal się zakrztusiła. – Pół życia zajęło mi wmówienie sobie, że dziadek ma nierówno pod sufitem, a tu... – Umilkła raptownie i na chwilę ukryła twarz w dłoniach. – Nieważne. Rozumiem. Po prostu ciężko mi się o tym myśli.

– Wiem. – Nie musiałam dodawać niczego więcej. Rozumiałam to. Kto jak nie ja w końcu?

– Tylko co ja powiem rodzicom? – jęknęła bezradnie Zuzka. – Powinnam właśnie jechać do domu, a na razie nie zanosi się, że zdążę w ogóle dostać się tam z powrotem przed dwudziestą.

Chciałam się roześmiać. Chciałam jej zarzucić, że w takiej chwili przejmowała się ochrzanem od rodziców, choć dopiero co omal nie zjadły nas gigantyczne wilki. Że dopiero co...

Nie, nie mogłam tego zrobić. Była przerażona. Bała się. Chciała rozluźnić atmosferę... Cokolwiek to było, nie miałam prawa jej winić.

– Coś wymyślimy. – Pokrzepiająco położyłam jej dłoń na ramieniu i ścisnęłam lekko. – Znam przynajmniej pięćdziesiąt powodów, dla których pociąg może się opóźnić. Już nawet ta głupia burza wystarczy. Grunt to potem skrupulatnie trzymać się bajki.

– Dzięki. – Uśmiechnęła się jednym kącikiem ust.

Sięgnęłam wreszcie po filiżankę. Dłuższą chwilę przyjemnie grzałam o nią dłonie, zanim wzięłam łyk herbaty. Była jabłkowo-cynamonowa i... kurde, smaczna.

– Gdzie ją kupiłaś? – spytałam szybko.

Ciocia parsknęła głośnym śmiechem.

Wiecie co? Zbuntowane wilkołaki, trąby powietrzne w środku miasta, zawalające się bloki... Chyba żadna z tych rzeczy nie była tak szokująca, jak to, że Leah Wilkosz opuściła ciepłe mieszkanie po dwóch godzinach przyjaznej pogawędki z dwoma puszkami herbatki pod pachą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top