Rozdział 18
To nie był kolejny ciepły letni wieczór. Wyglądało na to, że musiałam jak co roku pogodzić się z nadejściem jesieni, obojętnie jak wielki sprzeciw i niechęć by to we mnie budziło.
Stosunek mam do tego... ambiwalentny. Zupełnie jakby siedziały we mnie dwie różne osoby, zwalczające się wzajemnie i sprawiające, że podjęcie decyzji tak głupiej, jak sympatia lub niechęć do nadchodzącej pory roku stawało się niemożliwe, graniczące wręcz z cudem. Jakkolwiek to brzmi, było prawdą.
Z jednej strony nienawidziłam tego. Nie cierpiałam tego szybkiego zapadania ciemności, robienia wszystkiego przy elektrycznym świetle, zasnuwających niebo chmur. Nienawidziłam zimna, a marzłam zawsze błyskawicznie, ponadto naprawdę denerwowało mnie chodzenie w krępującej ruchy kurtce. Siąpiący z nieba deszcz dodatkowo wszystko komplikował, a lodowaty wiatr całkowicie odbierał mi chęci do życia.
Tylko że ten medal miał dwie strony.
Bo kochałam jesienną mgłę. Kochałam to dziwne uczucie, jakie budziło we mnie spoglądanie na ogołocone z liści gałęzie drzew, wyciągające się w stronę burego nieba jak reumatycznie poskręcane palce. Kochałam tę atmosferę przemijania i... tajemnicy. Jesienią granica między światami była najcieńsza, dostrzegalna nawet dla niczego nieświadomych ludzi, choć pewnie większość z nich i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co takiego nie pozwala im rozluźnić napiętych w nerwach mięśni czy odetchnąć głęboko.
Jesienią wszystko było inne. Jesienią było pusto, cicho, spokojnie... ale nie ciszą i spokojem pięknego, otulonego zimową bielą świata. Ta cisza była inna. Pełna oczekiwania na coś bliżej niesprecyzowanego, niepokoju... Sama nie wiem, jak powinnam dobrze to nazwać. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, spowite siwymi kłębami pachnącej czymś złym mgły.
A mgła w moim mieście zawsze pachniała identycznie jak krater. Identycznie, jak pradawna, niezrozumiała dla nas magia, mogąca przynieść zgubę wszystkiemu, co znałam.
To również była jedna z tych kwestii, o których nie powinnam myśleć, prawda? I tak niczego bym nie poradziła, a jedynie wpędziłabym się w niezdrową paranoję. Tylko że naprawdę ciężko było się od tych myśli opędzić, skoro osaczały mnie ze wszystkich stron. Skoro gdzie nie spojrzałam, widziałam symptomy, że coś jest nie tak.
Gdy wieczorem wyszłam z domu, było już zupełnie ciemno, choć zegar w telefonie nie wskazywał nawet godziny dwudziestej. Przez cały dzień niebo przysłaniała gruba warstwa chmur, a siąpiąca bez zmiłowania mżawka miała oczywisty skutek w postaci duszącej wilgoci i wiszącej w powietrzu mgły. Gdy tylko wyszłam przed blok, pomyślałam sobie, że jest jakoś tak... jak dawniej.
Gdy po prostu stałam na popękanych, wręcz płaczących o remont schodkach i patrzyłam w podświetloną ulicznymi latarniami mgłę, snującą gdzieś na wysokości pierwszego piętra jak upiorne, nieprzyjemnie nisko zawieszone niebo, miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie do zeszłego roku, do czasu, zanim to wszystko jeszcze się zaczęło. Już któryś raz w ostatnim czasie opanował mnie ten dziwaczny sentymentalny nastrój i jakoś... nie chciałam go przeganiać. Wbrew pozorom, wbrew wszystkiemu, co zyskałam dzięki tej awanturze, w jakiś sposób tęskniłam za tym, jak było kiedyś. Pewnie przez samą świadomość, że nie będzie tak już nigdy więcej.
I trwałam tak przez jakiś czas. W kolejnej chwili, którą tak chętnie zatrzymałabym już na zawsze.
Wmawiałam sobie, że gdybym się odwróciła, zobaczyłabym, że blok nadal oblepia rdzewiejące rusztowanie, po którym dostałam się na sam dół, walcząc z lękiem wysokości. Że to wszystko było jedynie snem lub kolejnym z marzeń, które snułam, nie wiedząc, co zrobić z wolnym czasem, by potem ubrać je w ładne słowa i rozbudować w pliku tekstowym jako kolejną powieść. Że to nie było nic więcej... Nic takiego. Że nadal jestem tym sobie zwyczajnym, słabym wilkołakiem, a naszym największym problemem jest buntujący się Ares.
Tylko że tak nie było. Chciałam zatrzymać przy sobie to wrażenie, tak jak udało mi się kilka dni wcześniej podczas spaceru... lecz dzisiaj okazało się to znacznie trudniejsze. Dzisiaj nie czułam Zewu. Dzisiaj czułam jedynie idące z wiedzy o wilczym spotkaniu poczucie obowiązku i niechęć do ruszania się z miejsca. Niechęć do całego świata właściwie...
Musiałam się opamiętać. Zdecydowanie za często mi się to zdarzało. Sen o tajemniczych ruinach w środku lasu i wyvernie, przed którym na swój cholernie zagadkowy i cholernie irytujący sposób ostrzegał mnie Vuko, nie pojawiał się już od jakiegoś czasu, ale i tak miałam wrażenie, że nie zdołałam się w pełni z niego otrząsnąć. Może to właśnie z tego brały się te moje melancholijne nastroje? Może przez to miałam wrażenie, że znajduję się... gdzieś obok, jakby nic wokół mnie nie dotyczyło, jakbym była jedynie obserwatorem własnego życia? Sny zawsze miały na mnie ogromny wpływ, nieraz zdarzało mi się czuć przez nie beznadziejnie przez cały dzień, nie była to więc pierwszyzna. Kac psychiczny trwał podejrzanie długo, ale znałam go tak dobrze, że nie powinien wydawać mi się niczym podejrzanym. Prawda?
Nie wiem. Niczego już nie wiem.
Uniosłam głowę i zaczerpnęłam tchu, wypełniając płuca aromatycznym nocnym powietrzem. Mgła mieniła się wszelkimi bajecznymi odcieniami fioletu, pomarańczu i bieli, uniemożliwiając dojrzenie nieba czy czegokolwiek, co znajdowało się powyżej jej gęstniejącego tumanu. Światła latarń były jedyną wskazówką, że tam wyżej faktycznie znajduje się jeszcze coś... że świat nie kończy się na tych płynnych krawędziach, na tym niskim, klaustrofobicznym niebie.
Nie przyniosło mi to ulgi.
Wokół było pusto. Taka pogoda ma to do siebie, że nie sprzyja spacerom, mogłam więc bez obaw przemienić się w wilka i pozwolić, by gęstniejąca wielobarwna para wodna pochłonęła mnie w całości, osadzając się na czarnej sierści lśniącymi kryształowo kroplami. Taka pogoda była dla nas najlepsza – mogliśmy się w niej schronić, niewidoczni, mogliśmy przemykać na samej krawędzi cienia i nieruchomieć, usłyszawszy najdelikatniejszy szmer. W taką pogodę ludzie byli niemal ślepi, więc nawet gdyby cokolwiek zauważyli, pewnie nie daliby wiary własnym zmysłom. Na szczęście my nie posiłkowaliśmy się tylko wzrokiem.
Chociaż nie powiem – ciężko jest odejść od ludzkich przyzwyczajeń i pozwolić działać słuchowi, węchowi i instynktowi. Dla ludzi to wzrok jest dominujący, a my w końcu jesteśmy nimi przez większość swojego życia. Mam wrażenie, że kiedyś byłam o wiele bardziej elastyczna, niż jestem teraz.
– O, witamy panią Depresję! – wykrzyknął Embry, gdy tylko rozpoznał mnie w myślowym eterze. – Jak tam minął dzionek? Cóż to znowu za chandra? Ma pani może wyjątkowo jakiś konkretny powód, czy jak zwykle pulta się pani o nic?
– Nie pultam się, młotku – odburknęłam. – Nie znasz chyba definicji tego słowa.
– Nie ma takiego słowa, jak „pultać" – burknął z politowaniem Sam. – Nic dziwnego, że nie zna jego definicji...
– To dlaczego go używa, skoro go nie ma? – wtrącił Jacob. – Ja was nic nie rozumiem. To jest czy nie ma?
– Jest – uznałam z dumą. – W moim słowniku. Ten ćwok ode mnie się go nauczył, tylko używa w błędnym znaczeniu.
– To co to za słownik, że są w nim takie słowa?
Gdyby to nie był Jacob, pewnie uznałabym, że padłam właśnie ofiarą jakiegoś idiotycznego żartu. Niestety – to był nasz intelektualny autorytet...
– Jacob, to idzie do Pudełka – uznałam wreszcie, doszedłszy do wniosku, że nie ma co dalej tłumaczyć.
– Ciągle tego biednego chłopca do pudełka odsyłacie – żachnął się Ladon. Jako że Quills przydzielił mu dzisiaj patrol, kręcił się właśnie gdzieś w drugiej części miasta, racząc nas całą falą bijącego od niego na wiele kilometrów niezadowolenia z życia. Aż dziwne, bo nawet mnie zdołał tym przyćmić.
– A tobie o co znowu chodzi, kolo? – zbulwersował się Paul.
– Jak to o co? Nabijacie się z kolegi, niczego mu tłumaczycie... Nie dajecie mu w pełni rozkwitnąć! – Mój brat zaczął piać jak rozemocjonowana czterolatka na widok nowej lalki w sklepie. – Nie dajecie mu rozwinąć skrzydeł, tylko wciąż mu je podcinacie...!
– Jeny, człowieku, dajże na wstrzymanie, bo ja już nie mogę – wykrztusił Freki. Od samego początku naszego dialogu rżał jak pomylony. – Brzuch mnie boli...
– Nie zwracajcie na niego uwagi – wszedł mu w słowo znudzony Geri. – Naćpał się jakiegoś dziadostwa i teraz go wszystko śmieszy. Mówiłem mu ze sto razy, że zioło to tylko ze sprawdzonych źródeł, ale nie chce mnie słuchać, dupa wołowa...
Wielki wilkołak pisnął jak zbity kundel i runął na ziemię, gdy bliźniaczy brat zwalił się na niego całym ciężarem i przydusił do ziemi, zaciskając kły na karku. Quills i Jared zaraz rzucili się w ich stronę i czym prędzej odciągnęli od siebie, a choć akcja poszła im nad wyraz sprawnie, na pustym peronie już wirowały kłęby wyrwanych kłaków. Bracia klęli na czym świat stoi, a cała reszta rechotała z nich na całego. Aż pożałowałam, że jeszcze nie dotarłam na miejsce.
Wynurzyłam się z wąskiego przesmyku między blokami i mikrym chodniczkiem skierowałam się w kierunku granicy osiedla. Po prawej stronie miałam klatki schodowe posępnych budynków i w większości ciemne okna mieszkań, po lewej zaś rozległy trawnik, na którym kolorową siatką wydzielono plac zabaw, i spory, zarośnięty krzakami teren, ogrodzony pordzewiałym płotem z pionowych prętów. Od dziecka fascynowało mnie to miejsce, lecz zasadzony prawdopodobnie tam niegdyś celowo żywopłot przez lata zaniedbania wybujał tak bardzo, że nawet gdy utracił wszystkie liście, praktycznie niemożliwością stwarzał dojrzenie, co znajduje się na działce. Jedynym, co kiedykolwiek dostrzegłam, były betonowe włazy w ziemi, pod którymi mogło kryć się w zasadzie wszystko – od prozaicznych studni lub przepompowni ścieków, przez porzucone na etapie budowy fundamenty, aż do zapomnianych silosów rakietowych. Jedyną bramę niestety zabezpieczono łańcuchem, obłożono metalowymi płytami, by nikogo nie kusiło, żeby za nią zaglądać, i opatrzono żółtą, rdzewiejącą na potęgę tablicą z napisem „wstęp wzbroniony". Jak można się łatwo domyślić – to jedynie potęgowało moją ciekawość, pompując ją do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów.
– To dlaczego tam jeszcze nigdy nie wlazłaś? – spytał z prostotą Seth. – Wcisnęłaś się do opuszczonego bloku, a tam nie?
– Właściwie to... sama nie wiem – przyznałam uczciwie. Taka była prawda. Kusiło mnie, owszem, ale jakoś nigdy nie było okazji. I tak potrzebowałabym pomocy kogoś wyższego w pokonaniu płotu, bo niestety zupełnie nie było na nim czego się chwycić.
Za chwilę przydreptałam do kolejnego dziwa. Ta działeczka była o wiele mniejsza. Ogrodzona płotem identycznej konstrukcji, lecz malowanym na miętowy kolor, mieściła dziwaczną metalową skrzynkę na wysokich nóżkach, z której wystawało coś wyglądającego jak zagięta ku dołowi rurka z lejkiem. Zabijcie mnie, a nie powiem, co to takiego. Też mnie od zawsze fascynowało, jak wszystko, czego nie umiem wytłumaczyć, a znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie mojego miejsca zamieszkania. Kiedyś snułam nawet przypuszczenia, że oba te twory mogą mieć ze sobą coś wspólnego, ale pojęcia nie mam, jaka jest prawda.
Wyszłam na długą osiedlową ulicę, po której obu stronach utworzono zatoczki z miejscami parkingowymi, oświetlone staromodnymi latarniami o kloszach w kształcie odwróconego trójkąta, dającymi nieprzyjemnie zimne, zielonkawe wręcz światło, niemal wcale nie rozjaśniające ciemności. Rozejrzałam się ostrożnie, by sprawdzić, czy tutaj również jest pusto, lecz mgła gęstniała do tego stopnia, że nawet gdybym chciała, i tak nikogo bym nie dostrzegła, dopóki bym w niego nie weszła. Uznawszy, że w takim razie jestem bezpieczna, skierowałam się na kolejną z ulic, odchodzącą pod kątem prostym od wspomnianej. Wzdłuż bloku konstrukcją nieco odbiegającego od pozostałych na osiedlu skierowałam się w stronę torów kolejowych i szerokiej dwupasmówki. Stamtąd droga na dworzec była już właściwie prosta.
– A dlaczego znowu spotykamy się na dworcu? – spytałam ostrożnie, przerywając kolejną wilczą sprzeczkę.
– Bo jest przerwa w ruchu – wyjaśnił usłużnie Collin. – Mój stary pracuje na nastawni. Jakiś wypadek był niedaleko, człowieka chyba rąbnęli, nic nie będzie jeździło przez najbliższe kilka godzin, więc i na stacji nikogo nie ma.
– O Boże – jęknęła nieodzywająca się do tej pory Gabrysia. – Dlaczego te pociągi tak często zabijają ludzi?
– Bo ludzie zwykle nie rozumieją, że na torach mogą się spodziewać przejeżdżającego pociągu i nawet nie podnoszą łba, gdy przechodzą na drugą stronę – podsunęłam usłużnie. – Poza tym trafiają się też samobójcy. Jak by nie patrzeć, rzucenie się pod pociąg to najskuteczniejsza metoda zabicia się, nie? Mało kto przeżywa coś takiego.
– Okropne – skwitowała Kasia-Katarzyna. – Nie wiem, jak można być maszynistą. Ludzie to debile.
– Teraz się zorientowałaś? – Uśmiechnęłam się półgębkiem na tyle, na ile to było możliwe w tym wcieleniu.
Minęło ładnych piętnaście minut, zanim swoim spacerowym tempem dowlokłam się na miejsce zbiórki. Ladona, Brady'ego, Setha i Lorda wciąż nie było, lecz nie musieli przecież pojawiać się osobiście, by móc uczestniczyć w naradzie. Czegokolwiek oczywiście miała dotyczyć.
– No, Quills? – Gdy tylko przydreptałam do wielkiego białego wilka, trąciłam go przyjacielsko w bok. – Kiedy nastąpi to twoje dramatyczne „zebrałem was wszystkich tutaj...", co?
– Właśnie, co jest grane? – Ahmed wciąż nie wyglądał najlepiej – w paru miejscach brakowało mu sierści, poza tym kulał na jedną łapę i jedno oko miał wyraźnie bardziej zapuchnięte od drugiego, lecz trzymał się w pionie o własnych siłach i sprawiał wrażenie gotowego do ewentualnej akcji. Leżąca bezpośrednio na betonowych płytkach chodnikowych Luna wyglądała o wiele lepiej od niego, lecz nie angażowała się w rozmowę, odkąd tylko pojawiłam się na miejscu usilnie spoglądając w inną stronę.
– Właściwie to nic nie jest grane – powiedział Quills ku naszemu rozczarowaniu. – Chciałem po prostu zobaczyć, czy wszystko z wami w porządku. Trochę też stchórzyłem przez to, że cały dzień lało, strach mnie obleciał, że będziemy mieli powtórkę z rozrywki.
– Spokojnie, wszyscy cali. – Znowu szturchnęłam go nosem. – A ustalałeś już coś z tymi wyvernami?
– Gadałem dzisiaj z Kevem. – Alfa skrzywił się ledwo zauważalnie. – Ja pierdzielę, co za koleś... Nie wiem, jak ty zdołałaś z nim rozmawiać, przecież on ma nierówno pod sufitem.
– Sam mówiłeś, że wszystkie wyverny mają – przypomniałam. – I co ci powiedział?
– Z grubsza wyszło na to, że zawiadomił wyverny, co jest grane, i teraz czeka na odpowiedź. Sądzi, że nawet się sprawą przejęli, więc nie powinniśmy długo czekać, ale sama wiesz, jak to jest. – Ewidentnie nie chciał mi czegoś powiedzieć. A to zadziałało na mnie jak wabik...
– Jest coś jeszcze – drążyłam niespokojnie. – No dawaj, nie bądź taki tajemniczy...
– Wstydzi się chłopak, i tyle – zaśmiał się głupawo Embry. – No dalej, Quills, powiedz, co się stało...
– W sumie to nic takiego. – Albinos błysnął kłami. – Wywalił mnie za drzwi. Powiedział, że rozmawiać będzie tylko z „tamtą Małą-Jak-Jej-Tam", a następnie kazał mi wydupiać, krzycząc, że przecież już dawno wszystko przekazał. Ochrzanił mnie jeszcze, że jak przyjedzie tamten wyvern wysłany przez władzę, to będę mniej pewny siebie, i zatrzasnął mi drzwi przed nosem, tłumacząc, że ma jeszcze expa do wbicia. Rozumiesz. Tyle z nim było poważnej rozmowy.
– Dlaczego ja się tego spodziewałam... – mruknęłam, podczas gdy cała reszta z Ladonem i Embry'm na czele zaczęła krztusić się ze śmiechu.
– Następnym razem ty z nim rozmawiasz, i koniec. Ja się w to więcej bawić nie będę.
– Jasna sprawa. – Dźgnęłam Quillsa łapą, omal go nie przewracając. – Nie wiesz, co robić – wyślij Leę, ona se jakoś poradzi. Już parę razy wam wszystkim tyłki uratowałam, więc nie zaszkodzi i teraz.
– Uratowałaś? – Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że Luna nagle podniesie łeb z ziemi i spojrzy na mnie morderczo, lekko unosząc wargi. W świetle latarni błysnęły koniuszki jej kłów. – Gdyby nie ty, nikogo nie trzeba byłoby ratować.
Dlaczego nie dostałam na te słowa pierdolca? Pewnie dlatego, że zupełnie mnie zamurowało. Nie miałam bladego pojęcia, do czego dziewczyna dąży, skamieniałam więc dosłownie z idiotycznie postawionymi uszami w nadziei, że może doda coś jeszcze, co nieco rozwieje wątpliwości...
Nic z tego. W zapadłej ciszy dałoby się zawiesić siekierę i przybrać ją w kwiatki.
– Chyba nie rozumiem – powiedziałam wreszcie, gdy już uświadomiłam sobie, że jeśli tego nie zrobię, to będziemy tak siedzieć prawdopodobnie do rana.
– Jesteś tym całym czarnym półdemonem – mruknęła wilczyca, płynnym ruchem podnosząc się z ziemi. Jej srebrzysta sierść zalśniła olśniewająco, smukłe ciało wyglądało na gotowe w każdej chwili do skoku. – Słyszałam wystarczająco dużo, by wiedzieć, że nie powinnaś żyć. I że czerpiesz siłę z tych całych anomalii. Może one pojawiają się właśnie przez ciebie.
Chwilę mierzyłyśmy się spojrzeniami – błękitne oczy naprzeciw brązowych. Milczałam, myśląc nad odpowiedzią. Wszyscy w skupieniu przyglądali się moim myślom.
Oczywiście, że chciałam zaprzeczyć. Chciałam zmiażdżyć ją jakimś bezlitosnym tekstem i odesłać na drzewo, ale... nie mogłam nic poradzić na to, że jej słowa poruszyły jakąś ukrytą we mnie strunę. Coś mi zaświtało.
Pytanie. Koncepcja... Przypuszczenie. Bo co, jeśli to prawda?
Nigdzie indziej anomalii nie było tak wiele. Pojawiły się właśnie tutaj, akurat gdy ja sobie beztrosko żyję, choć innych takich jak ja zabijano od zawsze zanim jeszcze nauczyli się raczkować. Dobrze wiedziałam, że w jakiś sposób mogę czerpać tę upośledzoną magię i korzystać z niej, że czyni mnie ona silniejszą...
A co, jeśli to działa w dwie strony? Jeśli mogę ją również przyciągać? Jeśli te kratery, te wszystkie anomalie powstają przez to, że ja coś nieświadomie robię?
Może czarne półdemony zabija się nie tylko przez bzdurną rebelię Fenrira sprzed kilku tysięcy lat i garść niejasnych przepowiedni? Może jest w tym coś więcej? To, że na razie nikt mi tego nie powiedział, że nikt o tym nie pamięta, nic nie oznacza. Może...
O ja pierdzielę.
– Nawet nie waż się tak myśleć! – wściekły głos Ladona poniekąd wybił mnie z zamyślenia, lecz sprawił jedynie tyle, że zamiast stać w miejscu jak kołek, warknęłam na Lunę, położyłam uszy po sobie i odeszłam na kilka kroków, potrząsając głową. Idiotyczny odruch, zupełnie jakbym wierzyła, że w ten sposób zmuszę myśli, by wróciły na swoje miejsca.
A co, jeśli...
– Leah, uspokój się – wycedził mój brat. – To tak nie działa, słyszysz? To jest niewykonalne. Gdyby faktycznie o to chodziło...
– Może ona ma rację? – przerwałam mu. – Zastanów się. Zabija się takich jak ja od zawsze, mało kto wie już dlaczego. Ale może właśnie taki jest główny powód? To, że nikt o nim nie pamięta, nie oznacza, że jest bujdą.
– Niemożliwe. To jest zbyt poważne, by miało gdzieś zaginąć. To jest...
– A nawet jeśli to faktycznie prawda – zdenerwował się Szary, zwracając na siebie całą uwagę – to co niby mamy z tym zrobić? Zabić ją? Bo robi coś nieświadomie?
– Bo nieświadomie może sprowadzić na nas zagładę! – wycedził Ahmed. – To nie jest wystarczający powód?
– Nikt nie będzie zabijał naszej siostry! – Embry kłapnął mu zębiskami tuż nad uchem.
– Ta siostra może nas wszystkich zamordować...
– Nie wiemy tego na pewno. Jedynym, kto może nam udzielić jakichś sensownych odpowiedzi, jest jakiś cholernie stary i cholernie pieprznięty wyvern. Taki, który ma wystarczająco dużo lat, by właściwy powód zabijania czarnych półdemonów pamiętać – warknął Sam. Od samego początku tego dialogu kręcił się praktycznie w kółko, powarkując ze zjeżoną potwornie rudą sierścią i podkulonym ogonem.
– A jeśli się okaże, że to prawda?
– Nie możemy tolerować kogoś takiego na naszych ziemiach.
– Zamknij się, Ahmed. Ona jest jedną z nas. Nie wygnamy jej, do diabła!
– Więc co mamy zrobić? Pozwolić na to?
– Musi istnieć jakiś inny sposób...
– Możecie się uciszyć? – jęknęłam, zaciskając oczy. Uszy stuliłam do czaszki, a zęby odsłoniłam w pełnej krasie. – Pomyśleć muszę. Może byście tak łaskawie posłuchali, co ja mam do powiedzenia, zamiast się domyślać?
– Ale co ty możesz mieć do powiedzenia? – oburzyła się Luna. – Sama przed chwilą przyznałaś mi rację. Sama powiedziałaś, że coś w tym może być. Bez obrazy, ja naprawdę nic do ciebie nie mam, ale...
– Ty nic do mnie nie masz? – Teraz to ja roześmiałam się na całego. Kłapnęłam kłami, gdy spróbowała się do mnie zbliżyć; wszystkie wilki w pobliżu drgnęły niespokojnie, w razie gdyby musiały interweniować, jakby któraś z nas rzuciła się drugiej do gardła. – Nie wkręcisz mnie, skarbie. Odebrałam ci dowodzenie nad grupą podczas akcji, od tego czasu jesteś na mnie wściekła. Myślisz, że tego nie czuję?
– No i co z tego? To nie zaburza mojego osądu.
– A może jednak? Nakręcasz się swoją złością. Wymyśliłaś coś, co może i trzyma się kupy, ale... – Warknęłam bezsilnie, szukając odpowiednich słów. – Wiedziałabym przecież. Miałabym jakieś symptomy. Działoby się coś więcej. Nie możemy tego tak sobie po prostu zakładać.
– Mamy to zignorować? – parsknął Ahmed. Mało brakowało, a by się zapowietrzył, jak oburzona moherowa babcia, nie potrafiąca zaakceptować, że wnusio nie chciał iść z nią o piątej rano do kościoła. – To byłoby kompletną głupotą...
– Kompletną głupotą jest naskakiwanie na nią, gdy zupełnie nic nie wiemy – wycedził Quills, posyłając wilkowi mordercze spojrzenie. – Nie zakładajmy niczego, dopóki nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby nam to wytłumaczyć. Naprawdę tego chcecie? Do tego wszystkiego brakuje nam tylko kolejnej wojny domowej. Uspokójcie się wszyscy. Leah ma rację – teoria jest dobra, ale dlaczego żadne z nas wcześniej na to nie wpadło?
– Bo to niemożliwe – wypluł Ladon. – Wiedziałbym o tym. Nasz ojciec by o tym wiedział. Nie ukrywałby czegoś takiego.
– A skąd masz taką pewność? – zdenerwował się Paul. – On przecież nawet nie raczył swojej córki poznać. Mógł coś przed nią zataić, nie?
– Ale nie zataiłby tego przede mną. – Biały półdemon brzmiał na wściekłego, lecz w jego głosie przeważały pewność siebie i powaga. – Nie znacie go. To ktoś, kto uwielbia chełpić się swoją władzą. Swoimi atutami... Gdyby faktycznie było tak, jak mówi Luna, nie omieszkałby się przed wszystkimi tym pochwalić.
– Nie możesz tego...
– Owszem, mogę – uciął. – Ktoś ma ochotę ze mną podyskutować? Będę za pięć minut.
Nikt nie chciał. Trzy wilki, do tej pory opowiadające się przeciwko mnie, popatrzyły po sobie niepewnie. Złość w ich ślepiach gasła, zastąpiona zwątpieniem. Nikt nie chciał podpaść mojemu bratu. Ahmed warczał jeszcze pod nosem, lecz rozsądna Luna i wciąż niepewny własnego zdania Paul odpuścili, gdy tylko padła ta niewymagająca groźba.
– Świetnie – skwitował Quills. – To jeszcze jakieś obiekcje? Tym razem może ktoś powie coś sensownego?
– A co można powiedzieć sensownego? – prychnęłam. – Szukamy anomalii. Bierzemy więcej patroli. I czekamy na tego cholernego wyverna. Może ktoś z was zna kogoś, kto... – Urwałam wpół słowa.
– Leah? Co jest? – Pytania zaraz obskoczyły mnie ze wszystkich stron, ale początkowo je zignorowałam. Zaświtało mi...
O rany. Jaka ja jestem głupia!
– Gabrysia, jak nazywał się ten twój walnięty sąsiad? – spytałam szybko, zwracając się w stronę brunatnej wilczycy, obserwującej nasze zgromadzenie z ostrożnej odległości.
– Jaki mój walnięty sąsiad? – Początkowo nie zrozumiała, lecz na szczęście nie musiałam długo zmuszać jej do myślowego wysiłku. – Ach, chodzi ci o pana Andrzeja? Tego wariata, co mieszka teraz pode mną? Spotkałyśmy go podczas tamtej burzy, prawda?
– Tak, właśnie o niego mi chodzi – ucieszyłam się.
– Dobra, co jest grane? – wtrącił się Quills z pretensją w głosie. – I dlaczego ja nic nie wiem o żadnym... panu Andrzeju?
– Widzisz, ja sama myślałam, że to jakiś tam nieszkodliwy kretyn – wyjaśniłam szybko. – Tylko że on powiedział coś takiego... Mówiłam wam, moja mama jest psychiatrą, a już od jakiegoś czasu ma zdecydowanie więcej pacjentów z urojeniami. Sądząc po tym, jakie historie opowiadają, przynajmniej połowa wcale nie jest chora, tylko musiała coś widzieć. Może ten człowiek jest kolejnym?
– Leiczku, nie chcę cię martwić, ale pan Andrzej... – Emosia skrzywiła się nieładnie. – To zwykły pijak. Podobno leczy się od wielu lat.
– Leczy się. Nieskutecznie. Bo może wcale nie jest chory, tylko spostrzegawczy? Może on coś wie?
– Nawet jeśli, to co w związku z tym? – zniecierpliwił się Alfa. – Myślisz, że jest sens, żeby z nim porozmawiać?
– Właśnie to myślę. Nie zaszkodzi, a jeszcze się pewnie okaże, że było warto – zachęcałam. – Co o tym myślisz?
– Chcesz, to z nim rozmawiaj. – Po wilczemu wzruszył ramionami. – Moim zdaniem, jeden człowiek zupełnie nic w naszej sytuacji nie zmieni. Proszę bardzo, nie będę ci niczego utrudniał, ale... nie czuję tego.
– Pozwolisz, że sama sprawdzę. – Uśmiechnęłam się pod nosem i oblizałam niecierpliwie. – Widzisz, zawsze lubiłam rozmawiać z wariatami.
Sama nie wiem, skąd wzięła się we mnie pewność co do słuszności tej rozmowy. Już gdy usłyszałam pana Andrzeja podczas tamtej burzy, opanowało mnie dziwne przeczucie, że jeszcze będziemy mieć z tym człowiekiem do czynienia. Miał w sobie coś takiego, co mnie przyciągało, co sprawiało, że chciałam go posłuchać i dowiedzieć się, czy faktycznie był chory, czy może jednak coś się za tym kryło. Słyszałam z jego ust ledwie parę słów, w dodatku traktujących o końcu świata i apokalipsie, co wcale nie brzmiało obiecująco dla naszej sprawy, ale... już nieraz przecież było tak, że z czegoś pozornie błahego powstawała grubsza awantura. Niedługo miał przyjechać do nas zupełnie obcy przedwieczny wyvern, a my musieliśmy w jakiś sposób zdobyć dla niego jak najwięcej danych. Podczas gdy chłopaki szwendali się po mieście i spisywali wszystko, co dziwne, ja mogłam porozmawiać z wariatem. Były tylko dwie opcje: albo okaże się, że mam rację... albo po prostu spędzę popołudnie w ciekawy sposób, zamiast przez cały dzień rozpaczać, że przy zgaszonym świetle jest za ciemno, by czytać książkę, a Kot znowu ma na mnie focha i nie chce położyć mi się na kolanach, woląc spać pod kołdrą.
– Strata czasu – burknął Sam, jak zawsze trzeźwo myślący. – Naprawdę tyle mamy teraz zajęć... Zamiast skupić się na anomaliach i sforze Cruxera, która siedzi coś podejrzanie cicho, ty będziesz się bawić w psychiatrę.
– I tak stoimy chwilowo w martwym punkcie – uznałam. – Jutro będę w Łodzi, ale nic nie szkodzi, żebym w przyszłym tygodniu wpadła do wariata na herbatkę.
– O ile cię wpuści.
– Wyglądał na o wiele sympatyczniejszego niż Kev. A skoro z Kevem jakoś sobie poradziłam...
– O nie – Paul wywrócił oczami – zaraz popadnie w samozachwyt...
– Może jeszcze powiesz, że niesłuszny. – Obejrzałam się na niego z wyższością. – Przyznaj to sam. Nikt nie oprze się mojemu urokowi osobistemu. Skoro przekonałam zblazowanego wyverna z uzależnieniem od gier komputerowych, że fajnie by było ze mną pogadać i wziąć się do roboty, to tym bardziej poradzę sobie z samotnym dziadkiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top