Rozdział 47

Pomimo tego, że miałam trening szermierki i nocny wilczy patrol, na który zapisałam się tylko dlatego, że nikomu innemu się nie chciało, rodzice wręcz kazali mi wrócić na noc do domu. Podejrzewałam już od jakiegoś czasu, że poważnie zaczyna nękać ich coś w rodzaju syndromu pustego gniazda (Ladon w końcu się nie liczył, bo jeśli był w domu, to głównie spał lub wyżerał z lodówki), więc można powiedzieć, że nawet się tego spodziewałam... no ale datę to sobie wybrali wyjątkowo niefortunną. Sama jednak mocno się za nimi stęskniłam, bo nie widzieliśmy się już od paru dni, więc zbytnio nie protestowałam.

Tylko ten patrol to mi był na guzik potrzebny, jeśli chciałam przyjemnie spędzić wieczór. Przez niego nie dość, że pojawię się grubo po kolacji i wszyscy będą się wtedy zajmować tym, co im najlepiej wychodzi (błogim snem w swoich wygodnych łóżkach), to jeszcze nie znalazłam żadnego sensownego powodu, by domagać się podwózki, skoro i tak będę się kręcić w pobliżu. Równie dobrze mogłam sobie przecież zostawić tę dzielnicę na koniec, nie? Ech, aż mnie nogi bolały na samą myśl. Miało to też jednak swoje dobre strony: mama obiecała, że zostawi mi zrobione kanapki. Zjem chociaż ludzką kolację, zanim zapomnę, jak smakuje... Od jakiegoś czasu już żywiłam się wyłącznie daniami obiadowymi i czekoladowym musli z mlekiem, od którego wbrew pozorom przytyłam niemal kilogram. Należało to zapisać na listę upragnionych sukcesów. Marzyłam o tym, by przestać wyglądać jak anorektyczka, więc może tędy właśnie droga...?

Od razu po treningu zebrałam niewygodne torby i kopnęłam się do mieszkania, by je tam zostawić. Na szczęście miałam blisko – gdy nie ma liści na drzewach rosnących przed blokiem, z okna mojego pokoju dobrze widać szkołę, w której dobrowolnie poddaję się tym torturom, lecz moje ciało miało zupełnie inne co do tego zdanie. Zwłaszcza gdy narzuciłam na grzbiet plecak z maską, kaftanem i ochraniaczami, a do tego dołożyłam torebkę i torbę na wędki wypchaną bronią. Zaznaczę, że torba z bronią ma zepsutą regulację paska i nie da się wykonać w jej przypadku wyżej wspomnianego narzucenia na grzbiet tak, by podczas chodzenia nie obijała się boleśnie o nerki. Aż się bałam, że kilka takich spacerów, i będę mieć w plecach specjalnie odciśnięte wgłębienie w kształcie „dzwonu" rapiera, którym zwykle obrywam. Poważnie, czasem zastanawiam się, czy by do pokonania tych nieco ponad ośmiuset metrów nie zamawiać taksówki, lecz za każdym razem, by mnie nie kusiło, nie zabieram na treningi żadnych pieniędzy, tak że jedynym, co znajduję w kieszeniach i torebce podczas desperackich poszukiwań, są stare, wyprane już pewnie z kilka razy paragony.

No więc tak. Zostawiłam torby, rozejrzałam się po znajomych kątach, usiłując ocenić, czy na pewno rano wcisnęłam tacie wszystko, co powinno mi się przydać podczas „weekendu na wsi", tak bym nie musiała niczego nosić na patrolu, i pozostało mi jedynie ruszyć w drogę. Tudzież do roboty. Nawet torebkę tym razem porzuciłam, ograniczając się do wepchnięcia telefonu do kieszeni płaszcza. Jeśli dobrze się o tym pomyślało, w momencie przemiany znikał on wraz z ubraniami, choć zawsze zapominałam z ciekawości sprawdzić, czy gdyby ktoś do mnie wtedy zadzwonił, usłyszałby informację o braku zasięgu, czy raczej coś zaczęłoby mi wibrować w brzuchu...

Rozejrzawszy się pokrótce i nie dostrzegłszy nikogo w pobliżu, przemieniłam się w wilka i zniknęłam w plamie mroku na placu zabaw przed blokiem.

O proszę, a jednak nas swym towarzystwem zaszczyciła! – zachwycił się Brady, który wraz z Jacobem miał mi asystować.

Nie rozumiem. Czemu miałaby nas nie zaszczycać? I jaki w tym zaszczyt? – odezwał się Jacob.

– Przecież mówiłam, że będę po dziewiętnastej – warknęłam z nieco przesadnym zniecierpliwieniem. – I Jacob...

– Jacob, schowaj to do Pudełka, okej? – Brady zdążył odezwać się do kumpla, zanim ja na dobre zdołałam sformułować, co miałam na myśli.

Ach, okej. Do Pudełka – powtórzył potulnie niezbyt rozgarnięty wilkołak.

Obawiam się jednak, że w tamtej chwili to ja rozumiałam o wiele mniej niż on.

Jakie znowu pudełko, koledzy wy moi kochani? – wydukałam, zatrzymawszy się w połowie pętli, jaką zamierzałam szybko obiec swoje osiedle, by kolejny raz stwierdzić, że na nim akurat zbyt dużo ciekawych rzeczy się nie działo. Jak wszędzie zresztą. Ostatnie prawie dwa tygodnie wiały na tym polu totalną nudą.

A, no bo ty nie wiesz! – ocknął się Brady. – Wczoraj na patrolu razem z Quillsem wymyśliliśmy dla Jacoba Pudełko. Do Pudełka wkłada się wszystkie te rzeczy, których nie łapie, choć innym nie sprawiają problemu, i których łapać nie musi, bo nie jest mu to potrzebne do normalnego funkcjonowania. Wiesz, to, czego lepiej mu nie tłumaczyć, bo i tak nie ma po co. O dziwo, całkiem nieźle się przyjęło.

– Mam czuć się urażony? – parsknął ze złością Jacob, gdy ryknęłam takim śmiechem, że aż niemal się przewróciłam.

Nie, to po prostu aby ułatwić nam wszystkim życie. – Kumpel zabrzmiał zadziwiająco spokojnie, gdy to powiedział.

Rany, dlaczego my nie wpadliśmy na to wcześniej? – jęknęłam, w ostatniej chwili chowając się w krzakach przed idącą raźnie ulicą grupką roześmianych nastolatków. – A kiedy tak zrobimy z Gabrysią?

– Na Gabrysię to potrzebna by była skrzynia – burknął Jacob, na co Brady dołączył do mojego tarzania się ze śmiechu.

Serio, sytuacja z Jacobem z każdym rokiem robiła się coraz ciekawsza. Na początku wszyscy myśleliśmy, że jest po prostu cichy i nieśmiały. Nie pamiętam już, jak to było, gdy uświadomiliśmy sobie, że jego mózg działa inaczej od naszego – wolniej, ale też dążąc w zupełnie innych kierunkach, co uniemożliwiało mu zrozumienie niektórych kwestii i błyskawiczne rozgryzienie innych, nad którymi sami łamalibyśmy sobie głowy całymi dniami. Żadne z nas nie ma pojęcia, co z nim jest nie tak. Podejrzewam, że gdyby miał coś w rodzaju autyzmu, to zdołalibyśmy to wychwycić z jego myśli, bo niemożliwe, by nie zdawał sobie z tego sprawy. Rodzice nie zdołaliby przecież zataić przed nim takiego drobnego faktu, nie? Chyba.

Jak dzielimy się terenem? – wykrztusił Brady, gdy już mógł skupić myśli na czymkolwiek innym.

Ja biorę starówkę, cmentarz i przedmieścia za nim – zgłosiłam się. – I tak muszę iść do domu na noc, więc będzie jak znalazł.

Uznawszy milczącą zgodę za wystarczającą, by podjąć się roboty i mieć ją jak najszybciej z głowy, podjęłam marsz.

Nie mogę powiedzieć, że wieczór minął mi nieprzyjemnie. Patrole miały to do siebie, że wzdrygałam się przed nimi jedynie przed faktem, widząc jako kompletne marnowanie czasu, który mogłabym poświęcić na spanie lub czytanie książki, ale gdy już zmieniałam skórę i przełączałam się w tryb czujnego drapieżnika robiącego obchód swojego terytorium, zupełnie zapominałam, co takiego niby mi się w nich nie podobało. Bo w gruncie rzeczy to uczucie było cudowne. To były jedne z tych nielicznych momentów, gdy mogłam stuprocentowo poddać się temu bliskiemu niemożliwej do opisania tęsknocie uczuciu, które nazywałam Zewem. To było podporządkowanie się wilczej naturze, która nawoływała, abym chroniła swoje ziemie, która wyostrzała moje zmysły i pozwalała wczuć się w tętniącego życiem ducha miasta, abym mogła jak najszybciej wyczuć, co mu groziło. To w pewien sposób przypominało polowanie...

Sama nie wiedziałam, czy to wilkołak we mnie tak się na to cieszy, czy raczej czarny półdemon, któremu bliżej było do wilka niż człowieka.

Robiłam więc to, co powinnam. Przemykałam ciemnymi zaułkami, licząc się z tym, że choć ciemność z racji pory roku zapadała o wiele wcześniej, to życie wcale nie zamierało, ale nie miałam z tym najmniejszych problemów. Czułam wręcz, że to głęboko zakorzeniony instynkt, który mi podobni posiadają w stopniu o wiele bardziej przypominającym zwierzęcy niż ludzki, podpowiada, kiedy powinnam się skulić, kiedy zamrzeć bez ruchu, a kiedy stopić z plamą cienia w jedno, by nie zostać dostrzeżoną. Czarny kolor futra jedynie mi to ułatwiał, lecz liczyłam się z tym, że wraz z pierwszym śniegiem miał stać się moim przekleństwem. Już niebawem zacznie się ta pora roku, podczas której z daleka wyglądam jak znak ostrzegawczy.

To nie tak, że nie lubię zimy. Kocham, gdy wszystko jest oblepione czyściutką bielą, gdy jest tak cichutko, miękko i spokojnie, zwłaszcza że od zeszłego roku mogłam szczęśliwie spędzać te białe dni przed prawdziwym kominkiem. Ale nie umiałam zaprzeczyć, że wiele spraw to również utrudnia... Ale biorąc pod uwagę to, jak nadal było ciepło, na śnieg się jeszcze długo nie zanosiło. A szkoda, bo jesieni akurat nie cierpię. Może gdyby trwała jakieś parę dni, dałoby się ją znieść, ale tak? W tej cholernej strefie klimatycznej potrafi się ciągnąć i po dziesięć miesięcy.

Zwiedziłam kilka tak dobrze znanych blokowisk, rozglądając się i węsząc pobieżnie. Nie musiałam się skupiać, wiedząc, że gdyby coś się działo, instynkt poprowadziłby mnie niezawodnie, mogłam więc puścić myśli luźno. Strumień świadomości wił się poprzez wszystkie moje rozterki, kwestię czającego się gdzieś ostatniego bladgora, magiczne anomalie i całą resztę, szerokim zakolem omijał kwestię szkoły, w której nie pokazywałam się już od dłuższego czasu, a którą wypadałoby się wreszcie zainteresować, jako że kończyło mi się zwolnienie z wf-u i czekały mnie pierwsze tego typu lekcje z nowym nauczycielem, a nie miałam okazji jeszcze go poznać; ostatecznie jednak rozlewał się szeroką strugą wokół problemu... Ladona.

Ciężko mi się o tym myślało, nawet gdy było to tak luźne i raczej niezamierzone. Jakiekolwiek sugestie tego dziwacznego uczucia, które nas połączyło, powodowały natychmiastowy ścisk niepokoju w mojej piersi. Bo wiedziałam, że tak nie będzie mogło być zawsze. Teraz możemy udawać parę szczęśliwych półdemonów, możemy się całować do nieprzytomności, możemy chodzić za ręce, ale... co potem? Mamy żyć tak już zawsze? Trzymać się tej tajemnicy, wiecznie skrępowani sekretami nawet przed najbliższą rodziną? Na dobrą sprawę nie mieliśmy choćby okazji, żeby zacząć, tyle się ostatnio działo, a ja już miałam tego układu dosyć. Pragnęłam tego, ale jednocześnie... miałam wątpliwości, bo tak mnie wychowano. W dzieciństwie wpajano mi, że związki z rodzeństwem są złe, bo tak jest skonstruowana nasza kultura. Nikt nie traktował mnie jak półdemona, nikt nie pokazał mi, że dla nas to faktycznie coś zupełnie naturalnego, więc nigdy nie zdołałam do tej myśli przywyknąć. Ja nawet nie przywykłam jeszcze do nowej wersji siebie, a co dopiero do tej rewelacji, chwiejącej całym moim światopoglądem.

Zawsze byłam bardzo tolerancyjna. Dla mnie każdy człowiek i każda Istota Drugiego Świata zasługiwała na równy szacunek, obojętnie od płci, orientacji seksualnej czy innych czynników. O ile nie dochodziło do krzywdzenia drugiej osoby, praktycznie każde zachowanie było dla mnie akceptowalne. Ale przecież ktoś wychowany w konkretnej kulturze nie zdoła się nigdy ot tak wyzbyć wpajanych przekonań, zwłaszcza gdy rzecz rozchodzi się o niego samego. Mogę mówić, że akceptuję to u innych, ale gdy okazało się dotyczyć mnie... to co ja miałam zrobić? Kochałam go i nie potrafiłam temu zaprzeczyć. Ale czy będę umiała żyć w ciągłej tajemnicy?

To mnie przerażało. A za każdym razem, gdy coś mnie przerażało, włączał się mój mechanizm ucieczki: czyli myślenie o czymś innym. Typowe zwiewanie przed problemami, z czego sama zdawałam sobie sprawę, ale nie potrafiłam z tym walczyć. Zawsze ostatecznie dochodziłam do wniosku, że mogę pomyśleć o tym kiedy indziej. I tym razem postanowiłam postąpić tak samo, nie chcąc dodatkowo męczyć swoimi rozterkami jak na razie znoszących to cierpliwie Brady'ego i Jacoba. I tak pewnie nie skupiali się na tym zbytnio, pochłonięci swoimi problemami – Brady na przykład nieustannie myślał o ślicznej brunetce, która bardzo mu się spodobała, ale sprawiała wrażenie zupełnie nieosiągalnej, co z jego punktu widzenia było tak smutne, że aż mi samej zrobiło się z jego powodu przykro – więc pewnie żaden nie przysłuchiwał się moim myślom, ale i tak czułam się źle z tym, że mimowolnie ich nimi męczę.

Najmocniej skupiłam się na starówce. Ten obszar zostawiłam sobie praktycznie na koniec z racji tego, że wczesną porą najtrudniej jest się tam poruszać. Wąskie ulice wśród ciągu kamienic nie zapewniają wielu kryjówek wilkowi wielkości wyrośniętego niedźwiedzia, dlatego lepiej było poczekać, aż będzie się tam kręcić mniej ludzi. Gdy już uznałam, że oświetlone ciepłymi latarniami uliczki są bezpieczne, zanurzyłam się wśród nich, szukając... czegoś. Wciąż miałam wrażenie, że to tam znajdziemy rozwiązanie naszych problemów, choć nie umiałam powiedzieć, skąd się ono brało. Jak na razie nic nie wskazywało, bym miała rację.

Ja już spadam do domu, skończyłem na dzisiaj – odezwał się w pewnym momencie Jacob.

Tak szybko? – zdziwiłam się. Miałam wrażenie, że dopiero zaczęliśmy, a tu... Ale nie było się co kłócić, doskonale czułam, że nie kłamie.

Ja już też idę na chatę – mruknął Brady. – Dobranoc wam.

– Dobranoc – odpowiedziałam cicho, zamarłszy na rogu ulicy, w miejscu, w którym kończyła się starówka, a zaczynał się...

No właśnie, cmentarz.

Nigdy nie bałam się cmentarzy. Nasz wprawdzie miał w sobie takie coś, że budził respekt, co pewnie było wpływem wielu bardzo starych nagrobków i samej jego wielkości, ale... to nie było tylko to. Nie umiałam tego dokładnie określić, ale gdy tak stałam przed nim w wilczej skórze i strzygłam uszami, wystawiona na lodowaty wiatr jesiennej nocy, miałam lekkie opory przed postawieniem następnego kroku naprzód. Stałam w miejscu, w którym jak ucięte nożem urywało się światło ostatniej latarni...

Droga biegnąca pomiędzy dwoma cmentarzami opadała stromo w dół. Po prawej miałam ciemną sylwetkę miniaturowej gotyckiej katedry, a przed sobą wysadzaną starymi kasztanowcami, wąską drogę, po której obu stronach biegły ceglane mury w różnym stopniu rozkładu. Było ciemno, niegościnnie i lekko przerażająco, lecz coś jednocześnie mnie tam przyzywało...

Posłałam pytającą myśl w stronę Brady'ego i Jacoba, by pomogli mi podjąć decyzję, lecz okazało się, że oba cwaniaki już zniknęły z eteru. Byłam sama.

Dobra, uspokój się. Co tam może się na ciebie czaić? Opanuj się wreszcie i ruszaj. Jeśli się pośpieszysz, to ta droga zajmie ci jakieś dziesięć minut. Taki z ciebie duży wilczek, a taki tchórzliwy...

Tylko że tam coś jest. Instynkt bił na alarm, zupełnie jakbym nie patrzyła w mrok panujący między wysokimi drzewami, tylko prosto w ślepia czającej się na mnie bestii. Łapy zupełnie nie chciały mnie posłuchać. Czułam się wobec tego czegoś bezbronna, choć miałam przecież ostre kły i pazury. I bałam się, choć to na mój widok większość ludzi zaczęłaby uciekać w popłochu.

Tylko że...

Wiatr delikatnie zmienił kierunek, przez co do mojego nosa dotarł rozkoszny zapach. Zmrużyłam ślepia i zaczęłam węszyć w powietrzu, spinając się w jednej chwili. Aromat był znajomy... Lekko kwaśny, może odrobinę owocowy, przyjemny i kuszący. I przyzywał mnie. Lęk wciąż gdzieś tam pozostał, lecz ciekawość zdołała go jakimś cudem przezwyciężyć. Musiałam się przekonać, co tak niebiańsko pachnie. Nie, nie zamierzałam się szczególnie rozglądać, tylko przebiec szybciutko po drodze, którą i tak musiałam się udać, rozglądając wokół, dzięki czemu może zauważę źródło zapachu, ale żadnego szarżowania... prawda?

Dałam sobie motywującego kopa w żołądek, warknęłam wściekle, osłabiona własnym strachem, i ruszyłam wreszcie dość szybkim truchtem, którym ja i mi podobni mogli przemieszczać się przez cały dzień bez chwili wytchnienia. Pazury zastukały na popękanych i powybrzuszanych korzeniami kasztanowców płytkach chodnikowych. Uszy stuliłam płasko do łba, a wargi za nic nie chciały zakryć lekko wyszczerzonych kłów, ale oprócz tego musiałam wyglądać całkiem normalnie...

No i co? I nic. Po kilku metrach uczucie strachu ustąpiło, przez co zaczęłam się przekonywać, że jedynie je sobie wyobraziłam. Za dużo miałam ostatnio wrażeń, i tyle. Zachowałam się jak ostatnia panikara. Tak, no bo wszystkie czarne charaktery Europy zgromadziły się tutaj, by właśnie mnie zaatakować, co nie? Nie mają lepszych rzeczy do roboty niż śledzić każdy mój ruch i wyciągać z niego jakieś sobie tylko wiadome wnioski. Nie no, wspaniała rozrywka, skoro większość doby spędzam w łóżku lub na kanapie.

Trochę mnie te rozważania uspokoiły, lecz i tak mimowolnie zerkałam z lękiem na korony wysokich drzew cmentarza, od którego dzielił mnie jedynie trzymetrowy mur z sypiącej się czerwonej cegły. Chwilami wciąż wydawało mi się, że coś tam jest, coś, co zachęcało mnie, bym podeszła bliżej, lecz uparcie to ignorowałam. Nie można przesadzać, kobieto, a ty już lecisz z grubej rury, jakby co.

No i w pewnym momencie jednak coś mi się nie spodobało.

Niemal już doszłam do końca drogi. W odległości jakichś dziesięciu metrów ode mnie ceglany mur się kończył, zastąpiony zwyczajną siatką ogrodzeniową, a i ta urywała się, gdy dochodziła do wąskiej przecznicy, za którą znajdowały się już tylko domy jednorodzinne przedmieść. Tylko że kątem oka dostrzegłam coś, co mnie zaniepokoiło i sprawiło, że wolałam zatrzymać się w pewnym oddaleniu od tego miejsca, w którym mur przechodził w siatkę...

Wspominałam, że na samym cmentarzu rośnie wiele drzew. Większość z nich to ogromne, stare kasztanowce o pniach tak grubych, że ciężko je objąć w trzy osoby, wiosną i latem tworzące nad nagrobkami ogromne sklepienie z konarów porośniętych wielkimi liśćmi. Pomiędzy nimi znacznie później zasadzono jednak również inne drzewa – świerki i modrzewie, które wszystkie osiągnęły wysokość maksymalnie sześciu metrów. Tak się złożyło, że ich gęste iglaste gałęzie splatają się miejscami w drugie sklepienie, znajdujące się o wiele niżej nad ścieżkami, ale też bardziej szczelne, co tworzy niepowtarzalne wrażenie przytulności i bajeczny widok. I to właśnie ten drugi, iglasty sufit był oświetlony.

Na terenie cmentarza owszem, są latarnie, lecz tak stare i zaniedbane, że wątpię, żeby działały. A w każdym razie ja nigdy tego nie widziałam. Może kiedyś, lecz obecnie służyły chyba jedynie temu, by przeszkadzać, z każdym mocniejszym wiatrem słabiej trzymając się pionu i bardziej grożąc zawaleniem, co kręcący się wokół nagrobków konserwatorzy zabytków zdawali się dzielnie ignorować. Podejrzewam, że jeśli nawet kiedyś istniała możliwość, by uruchamiać je na przykład na czas remontów, teraz z pewnością nie była już dostępna. Znicze nie dałyby tak ostrego światła, jak to, które dostrzegałam, więc je również z marszu wykluczyłam. Tam musiało być tak widno, że spokojnie dałoby się czytać...

Zatrzymałam się, niepewna, co dalej zrobić. Zadrobiłam w miejscu, zaskamlałam odruchowo, ale za nic nie mogłam się zmusić, by podejść bliżej do siatki. Obojętnie, co tam było – gdy zatrzymam się na jej wysokości, stanę się stamtąd doskonale widoczna.

A tam. Histeryzujesz, babo. To na pewno da się jakoś wytłumaczyć. Nie każde dziwne światełko musi od razu być anomalią. Należy ci się porządny odwyk od magicznych spraw, skoro już wszędzie je widzisz. Przecież może tam być cokolwiek – choćby i robotnicy z ostrymi reflektorami, które znacznie lepiej sprawdziłyby się jako pomoc w nocy niż słabe przedpotopowe latarnie, pewnie i tak popsute.

Ruszyłam dalej. Tym razem bardziej już skradałam się pod ścianą z cegieł niż truchtałam sobie nonszalancko, wiedząc, że to moja jedyna osłona. Strasznie mnie korciło, by podskoczyć nad murem i zapuścić tam niezbyt dyskretnego żurawia, ale wiedziałam, że tylko zrobiłabym z siebie idiotkę. Zaraz wyjrzę przez siatkę i na to samo wyjdzie.

Gdy minęłam zakończenie muru, faktycznie obejrzałam się za siebie, chcąc przyjrzeć się...

Potknęłam się o płytkę chodnikową i wyrąbałam na moment, przez co mogłam przyjrzeć się dokładniej. Byłam w takim szoku, że nawet nie pamiętałam o tym, by się podnieść.

Wszystkie iglaki na cmentarzu zakwitły. Z ich kołyszących się delikatnie na wietrze gałęzi wyrosły przepiękne, olśniewająco kolorowe kwiaty o fantazyjnych kształtach i rozmiarach, które nie miały prawa wyglądać na naturalne. Fosforyzowały delikatnie, pulsowały jakby w rytmie niewyczuwalnego dla mnie bicia ogromnego serca. Jednak to nie one dawały to niesamowite, cieplutkie, niemal pomarańczowe ostre światło. Ono dobywało się z czegoś, co wyglądało jak zawieszone metr nad ziemią kule czystej energii, miniaturowe słońca o barwie światła latarń sodowych. Nie potrafiłam odwrócić wzroku. To było tak piękne i makabryczne zarazem...

I pachniało. Już wiedziałam, co to za aromat. To był ten sam zapaszek, który czułam w magicznym Lesie.

To wszystko mnie przyzywało. Kusiło, wołało z tak oszałamiającą mocą, że po prostu nie byłam w stanie nie zareagować. Wykonałam to jakby bez udziału własnej woli – podniosłam się z chodnika i podeszłam do surowej furtki w siatce, prowadzącej na mniej zagospodarowaną nowszą część cmentarza. Szarpnęłam łapą za klamkę, lecz okazała się zamknięta. Warknęłam wściekle i skorzystałam z innego sposobu: po prostu przeskoczyłam płot. Na moment przypadłam do ziemi, chowając się za większym nagrobkiem w obawie, że ktoś mógł mnie zauważyć. Jako drapieżnik byłam stworzona do cierpliwego czekania, lecz półdemon we wnętrzu mnie chciał tam podejść natychmiast, tak że aż drżałam z tego pragnienia, nie mogąc się opanować.

Wyobraziłam sobie, jak to musiało wyglądać z boku. Gigantyczny wilk chowający się za nagrobkiem i całkowicie rozumnym wzrokiem patrzący na anomalię... Gabrysia pewnie zaraz by chciała mnie narysować, gdyby to zobaczyła.

Nie dostrzegłam śladów życia, podniosłam się więc ostrożnie i na wciąż ugiętych łapach weszłam na wąską ścieżkę, wyłożoną koślawą kostką. Bez dłuższego wahania zagłębiłam się w niesamowite światło. Zaskoczyło mnie, jak jest tam ciepło i jaką przyjemność sprawiło mi, gdy tylko blask zaczął padać na moje futro. Omal nie straciłam przez to czujności, pragnąc zatrzymać się i chwilę delektować napływającymi uczuciami.

Tak, to była anomalia. A ja wiadomo, jak się czuję w anomaliach... Silna, niezwyciężona, potężna. Tak, jak chciałabym czuć się zawsze. Nie zwróciłam więc uwagi na to, że nie rzucam cienia, a ocknęłam się dopiero gdy się o coś potknęłam.

Szybko spojrzałam w dół i obwąchałam podłużny przedmiot, czego zaraz pożałowałam. To była wyjątkowo okazała ludzka kość udowa, świeżutka i idealna, jak narysowana w marnej kreskówce. Ktoś dokładnie wylizał ją do czysta, a na jednym z końców dostrzegłam ślady zębów pozostawione zapewne gdy próbował odłamać chrząstkę i dostać się do szpiku. Wyrwało mi się ciche piśnięcie, odskoczyłam od pechowego artefaktu i poszłam dalej, usiłując wyrzucić go z pamięci.

Zbliżałam się do jednej z licznych gotyckich kapliczek, rozsianych w pozornie losowych miejscach cmentarza. Ta jedna była najbardziej okazała i najlepiej zachowana, zbudowana z czystej, niedawno odnowionej cegły. Przypominała właściwie miniaturowy kościół o spadzistym dachu i kolorowej rozecie nad wejściem, wielkością zdającej się przytłaczać całą konstrukcję, i widziałam już ją spomiędzy ogołoconych z liści krzewów, między którymi przemykałam, nagłymi ruchami strącając z gołych gałązek chmury unoszącego się w powietrzu złocistego pyłu. Pewnie musiał być typowy dla tak wielkich anomalii, bo w Zimnej Wodzie przecież też taki był.

We wnętrzu kaplicy rozchodziło się ciepłe, migotliwe światło, choć byłam przekonana, że nikt od dawna już do niej nie zaglądał. Ogromne witrażowe okna były jednak lekko mleczne, przez co nie mogłam dostrzec, co znajdowało się we wnętrzu. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami paliła się pojedyncza lampa z kutego metalu. Chętnie podeszłabym bliżej, lecz...

Szlag!

Wycofałam się szybko ponownie w krzaki, starając się stawiać łapy miękko i bezszelestnie, lecz podejrzewałam, że wirujący wokół mnie złocisty pył uniemożliwił mi pozostanie niezauważoną dla siedzącego na kilku kamiennych schodkach przed wejściem do kaplicy bladgora. Skuliłam się w marnej kryjówce, modląc się, by gdzieś tam było moje stado... lecz w mojej głowie jak na złość panowała zupełna pustka. Że też akurat dzisiaj nikomu się nie chciało...

Bladgor powoli obrócił łeb w moją stronę, co uświadomiło mi, że nie ma co dalej łudzić się tym, że nie zostałam dostrzeżona. Parsknął, z wielkich nozdrzy uniósł się snop iskier, a małe, błyszczące ślepia szybko odszukały mnie wśród suchych gałęzi. Podniósł się leniwie, rozprostował grzbiet ze słyszalnym chrupnięciem w kręgach i ruszył na mnie nieznośnie powoli, jakby doskonale wiedział, że i tak mu nie ucieknę.

Miał rację. Czegokolwiek bym nie zrobiła, okazałabym się za wolna. I nie miałam się co oszukiwać – nie miałam z nim najmniejszych szans. Mógłby mnie zmiażdżyć jak zapałkę, i to w dwóch palcach.

No i kto tu jest głupi, mała wilczyco?

Wiedziałam, że nie mam jak uciec. Wiedziałam, że to prawdopodobnie ostatnie chwile mojego życia. Ale nie panikowałam, zamiast tego opanował mnie chłodny spokój i wściekłość, która nabuzowała całe moje ciało niespotykaną siłą. Upajające poczucie, że nie poddam się bez walki, zmusiło mnie do podniesienia się i stanięcia przed potworem w całej swojej okazałości, jeżąc czarną jak noc sierść i szczerząc białe kły.

Niech sobie mnie miażdży. Niech mnie nawet zeżre, ale żeby wiedział, że tak mu się odbiję, że do końca życia popamięta!

Potwór w skupieniu posmakował powietrze rozwidlonym językiem, jakby nie mógł się zdecydować, od której strony najlepiej mnie zaatakować. Ja nie zamierzałam mu tego ułatwiać. Kłapnęłam szczękami i rzuciłam mu się do gardła, czerpiąc energię z anomalii. Bo przecież znajdowałam się w anomalii, tak? Miałam potrafić czerpać z niej moc? No to chyba właśnie zorientowałam się, w jaki sposób powinnam to zrobić.

Umknęłam przed płonącym ogonem, jakimś cudem odskoczyłam z toru lotu pędzącej w stronę mojej czaszki pięści. Jednym susem znalazłam się za potworem i stając na dwóch łapach, zatopiłam mu kły w karku, szarpiąc wściekle. Z rozdartej brutalnie skóry trysnęła krew. Nie był bardzo duży, gdybym zdołała chwycić go tak od przodu, miałabym szansę, żeby zmiażdżyć mu krtań.

Ale nie miałam jak dostać się od niego od przodu, o czym przekonałam się, gdy sięgnął długą łapą za plecy, boleśnie zebrał w garść kłąb luźnej skóry na moim karku i grzbiecie i szarpnął, przerzucając mnie nad sobą. Wylądowałam w kępie krzaków, lecz nie dając po sobie poznać bólu, jakiego mi to przysporzyło, jak najszybciej poderwałam się na cztery łapy, warcząc potwornie. Z rozciętego łuku brwiowego leciała mi krew, częściowo ograniczając pole widzenia, ale bladgor był tak duży, że nawet z jednym okiem nie mogłabym go przegapić. Kuźwa, tylko jak to będzie bolało jutro...

Zaraz, jakie jutro? To ja miałam w ogóle jakieś jutro...?

Ponownie ruszył w moją stronę, a ja otworzyłam się na przepływającą przez anomalię moc tak, jak wcześniej zrobiłam to w magicznym Lesie. Nabrałam jej głęboko jak życiodajnego powietrza, tak wiele, że aż miałam wrażenie, jakbym miała zaraz pęknąć. Aż zakręciło mi się w głowie, przed oczami pojawiły się fioletowe mroczki, lecz musiałam działać...

Straciłam zupełnie poczucie, kim jestem – nadal wilkiem, czy przemieniłam się w człowieka? Raczej to drugie, bo choć miałam wrażenie, że nadal porasta mnie sierść i mam ostre pazury, to moje dłonie niewątpliwie na powrót stały się chwytne. Złapałam pierwsze, co mi się nawinęło, i gdy tylko bladgor znalazł się wystarczająco blisko, przypierniczyłam mu tym raz, a dobrze. Zawył z bólu i odskoczył, plując krwią z rozbitego ludzką kością udową pyska, więc nie zauważył, że na tym nie zamierzałam poprzestać: w drugiej ręce miałam już następny pocisk. Cholernie gorący, ale całkiem dobrze wpasowujący się w chwyt, znicz nadawał się idealnie do popisowego rzutu. Cisnęłam nim między oczy ogromnej bestii.

W życiu nie spodziewałam się, że coś, co wygląda na zbudowane z piekielnego ognia, może się tak ładnie i szybko palić. Nie minęła minuta, jak u moich stóp – a właściwie łap, bo okazało się, że jednak jestem wilkiem, jakkolwiek nie trzymało mi się to kupy – znajdował się jedynie stosik dymiącego popiołu, cuchnącego czymś słodkim. Ryk palonego żywcem zwierzęcia nadal wiercił mnie w uszach, gdy bezsilnie dopadłam do ziemi i odpełzłam na kilka kroków, krztusząc się narastającym w gardle panicznym skowytem. Otarłam przednią łapą zalewającą oczy krew, choć nie czułam nawet bólu rany, z której się wydobywała.

Bałam się chyba jeszcze bardziej niż wcześniej.

Kim ja jestem? Co ja takiego właśnie zrobiłam?

Przyjrzałam się dokładnie swoim łapom. Były w pełni wilcze, dokładnie takie, jak powinny, a mogłabym przysiąc...

Zadrżałam, gdy nagle przed oczami stanęła mi twarz, która, choć widziana przez ledwie parę minut, tak dobrze wgryzła mi się w pamięć. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak nagle o nim pomyślałam, ale gdy już to zrobiłam, wiedziałam, że będzie to właściwe...

Obejrzawszy się jeszcze raz na anomalię i to, co pozostało po bladgorze, zebrałam się w sobie i Zawołałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top