Rozdział 46
Po wyjściu ze szpitala wszyscy zgodnie uznali, że potrzebuję urlopu. Ja sama już w dwa dni po urazie czułam się tak świetnie, że z nudów niemal skakałam po ciemnym korytarzu, robiąc salta w powietrzu, ale zauważyłam niestety, że jestem w tej opinii, jakobym była już zdrowa, zupełnie odosobniona. Lekarze wprawdzie chcieli pozbyć się mnie byle najszybciej, lecz w domu kazali mi jak najwięcej leżeć i nie przemęczać się, co było chyba jedyną dobrą wiadomością, jaka mnie od jakiegoś czasu spotkała. No bo to było właśnie spełnienie moich marzeń – leżałam sobie w łóżku w domku na odludziu, a wszyscy skakali wokół mnie: a to kawałeczek ciasta, a to kawki, a to herbatki owocowej, a to obiadku... Czytałam, pisałam i ogólnie leniłam się za wszystkie czasy, szkołę mając w tak zwanym tyle i nie poświęcając jej choćby ułamka swojej uwagi, tylko że... kwestia magicznej awantury w mieście nie dawała mi się uspokoić. Niby na razie było spokojnie, niby sfora szukała wciąż nowych śladów pozostałych bladgorów i magicznych anomalii, które mogłaby zaznaczyć na specjalnie w tych celach zakupionej przez Sama mapie (Sam przez prawie tydzień upierał się, że powinniśmy oddać mu za to pieniądze, co wyniosłoby dokładnie czternaście groszy na głowę), ale ja czułam się jakoś... dziwnie. Prześladowało mnie uczucie, że gdy tak kiszę się sobie w ciepłym domku, a cała reszta zajmuje się czymś konkretnym, zwyczajnie nie mam nad niczym kontroli, a tego uczucia wręcz nienawidziłam. Lubię siedzieć na tyłku i mieć wszystko gdzieś, ale pod warunkiem, że problemy są odpowiednio skatalogowane i ułożone w szufladkach w porządku alfabetycznym. Tutaj nie wiedziałam niczego – ani tego, ile dokładnie jest bladgorów, ani jak wielki jest zasięg kraterów.
Każdego wieczora przemieniałam się w wilka, by móc posłuchać, czego dowiedziała się reszta, ale wieści nigdy nie były fenomenalne. Wyglądało na to, że trafiliśmy na taki przysłowiowy martwy moment, w którym nie opłacało się niczego rozgrzebywać, a żadna nagląca sprawa nie sprawiała wrażenia, jakby miała się nagle ujawnić i domagać naszej uwagi. W kwestii kraterów ustaliliśmy już prawie jednogłośnie, że to sprawa, którą będzie trzeba przedstawić wyvernom, bo sami nic nie poradzimy, a demony i anomalie zapadły się pod ziemię.
Do czasu. Ale po kolei.
Już po kilku dniach bezczynności zaczęłam się poważnie martwić. Ten pozorny spokój był dla mnie jedynie ciszą przed burzą, ale podejrzewam, że nie tylko ja nie miałam złudzeń co do sytuacji. Coś się czaiło. Coś nadciągało, a że dało nam chwilowo odetchnąć, to jedynie zbieg okoliczności. Całkiem przyjemny, bo pozwalający na zaleczenie wszystkich urazów i sprawiających wrażenie nieśmiertelnych zakwasów, ale jednak... sztuczny. Tak nie miało być. Aż mnie swędziało, tak bardzo chciałam dołączyć do reszty i wziąć udział w prawdziwym całonocnym patrolu, nawet jakbyśmy mieli i tak niczego nie znaleźć. Potrzebowałam tego, by zachować poczucie, że mam nad tym kontrolę, że nic nie dzieje się obok, bez mojego udziału... Taka bezradność zawsze doprowadzała mnie do szału, od którego niemal pragnęłam gryźć ściany. Nawet jeśli ryzykowałabym, że w drewnianym domu może oznaczać to drzazgi w trudno dostępnych miejscach między zębami.
No ale nic. Siedziałam, kurowałam się, próbowałam myśleć o czym innym... i wypatrywałam, kiedy wreszcie coś się wydarzy, chcąc i nie chcąc tego jednocześnie.
Gdy cholerstwo przyszło, byłam jednak mimo wszystko lekko zaskoczona, bo przybrało nie taki obrót, jakiego się spodziewaliśmy.
To był już ósmy dzień mojego siedzenia w domu, więc zaczynało mnie nieco nosić. Czułam się zupełnie dobrze, po niewielkiej ranie na głowie pozostało jedynie wspomnienie, no i ogólnie wiedziałam, że jeśli gdzieś nie wyjdę, to mnie szlag jasny trafi. Coraz mocniej przekonywałam się do tego, by po prostu przebiec się w wilczej skórze po lesie, czym może rozładowałabym część napięcia, ale tak się złożyło, że mój tata dokonał czegoś, czego w tym domu przeważnie się nie robiło, jako że wszyscy preferowali ciszę i spokój: włączył wiadomości.
Chciałam zacząć przeklinać i domagać się wywalenia telewizora za okno, ale podeszłam nieco łaskawiej, gdy zobaczyłam, że serwisem, który wybrał, nie jest przynajmniej nasza telewizja reżimowa, doprowadzająca mnie do jasnej cholery przez samo to, że w przyszłości będę musiała płacić na nią podatki. O czytaniu mogłam już pomarzyć, więc skupiłam się z grubsza na tym, co leciało. Partia rządząca właściwie jeszcze od czasów, gdy nie rządziła, wprawiała mnie w idiotyczną głupawkę swoim ilorazem inteligencji łącznie osiągającym wartość dwucyfrową, więc wsłuchałam się, mając nadzieję, że wyłapię kolejną perełkę, nadającą się jedynie na mema...
Tylko że to nie był serwis informacyjny o polityce. Oni tutaj opowiadali o kataklizmie. Aż usiadłam prosto, widząc przesuwające się na ekranie obrazy częściowo zrujnowanego miasta, wyglądającego tak, jakby przeszedł przez nie huragan...
Nie dowiedziałam się nic więcej. Tata przełączył na jakiś film, burcząc pod nosem, że morda dziennikarza go jakoś zirytowała, więc ja też wzruszyłam ramionami i skupiłam się na czymś innym, szybko zapominając o sprawie.
A nie powinnam, o czym przekonałam się nazajutrz.
Pogoda była taka, że szło jedynie usiąść nad nią i się rozpłakać. Miałam taką zasadę, że podczas najgorszych jesienno-zimowych dni nie zapalam światła, bo mam wtedy wrażenie, że jest jeszcze bardziej ponuro i syfiaście, niż bez tego, ale tym razem to już po prostu nie dało się inaczej. Było tak szpetnie, że aż się rzygać chciało. Musiałam rozjaśnić pomieszczenia, bo miałam problem, żeby odczytać instrukcję przygotowania z mrożonki. A tu niespodzianka! Choć jedynym, na co miałam ochotę, było przedłużyć moje chorobowe o choćby jeszcze jeden dzień, zostałam z samego rana wezwana na dworzec. I poważnie, początkowo wcale nie połączyłam tamtego serwisu informacyjnego z nagłym pierdolcem Quillsa, choć tego drugiego nie dało się nie zauważyć.
Cóż począć? Zebrałam się do kupy i kopnęłam na miejsce zbiórki, gdzie wszyscy już czekali na mnie w karnym rządku. Seth właśnie narzekał nieprzyzwoicie głośno:
– A podobno te cholerne bladgory miały się kręcić tylko w naszym mieście.
– Bry – wycedziłam, wpychając się między chłopaków. Nawet nie macie pojęcia, ile wysiłku mnie kosztowało, żeby nie zamienić tych trzech krótkich liter na cisnącą się na usta wiązankę wielopiętrowych przekleństw.
– Nikt chyba im nie kazał tutaj siedzieć – mruknął Quills, mnie zupełnie ignorując. Niecierpliwie popatrywał na zegarek, wychylając się co jakiś czas poza krawędź peronu i kusząc niemiłosiernie, by ktoś sprezentował mu kopa w plecy i posłał na tłuczeń poniżej.
– To może ja sobie po prostu kupię garść miejscówek na jakieś konkretne pociągi? – zaproponowałam, opierając się o ścianę. Szybko zabrałam się stamtąd, gdy tylko wyczaiłam, że znalazłam się w polu rażenia zmarzniętego gołębia, puszącego się na jednej z belek wiaty.
– A po co? – nie zrozumiał Alfa.
– Bo jak zrobię to wcześniej, to będzie jakieś pięćdziesiąt procent taniej. – Ze złością wyjęłam z kieszeni zwitek papierów i zaczęłam rozdawać je między chętnych. – Dlaczego tym razem to ja musiałam kupować bilety?
– Prawdopodobnie dlatego, że ostatnio zarzuciłaś Quillsowi, jakoby tego nie potrafił, a on ci odpowiedział, żebyś w takim razie robiła to sama – podpowiedział usłużnie Ladon, obejmując mnie ramieniem. Byłam tak zła, że w pierwszym odruchu warknęłam na niego tak, że już wolał się odsunąć.
– Ej, a drugiej klasy w tym pociągu to niby nie było? – zbulwersował się Embry, machając swoim biletem w powietrzu z taką częstotliwością, że nawet jakbym chciała ponownie przeczytać, co na nim nadrukowano, to zwyczajnie nie dałabym rady.
– Była. Ale pozwolę sobie przypomnieć, jak podróż drugą klasą skończyła się poprzednio – odparłam, siląc się na uprzejmość. – Tym razem nie dam się w to wrobić.
– Ale to kosztowało... sześćdziesiąt złotych! – zaskomlał Jared.
– Tylko dychę drożej niż na drugą.
– Burżuj – prychnął Paul.
– Twój jest na drugą klasę – poinformowałam go uprzejmie. – Specjalnie o tobie pomyślałam. Że może będziesz chciał zaoszczędzić na nowy dresmobil i będzie ci szkoda kasy.
– Że co? – Szczęka opadła mu niemal na sam krzywy chodnik.
– Dresmobil. Sebowóz. BMW – podpowiadałam, bezskutecznie szukając na jego twarzy śladów zrozumienia.
– Znaczy ja to bym BMW chętnie se kupił, ale dlaczego kupiłaś mi bilet z miejscem w innym wagonie?! – zdenerwował się.
Nie wytrzymałam – zaczęłam się śmiać. Ale od odpowiedzi na szczęście wybawiło mnie to, że skład właśnie wtaczał się na tor przy peronie. Kurde, ależ mnie kusiło, żeby Gabrysię podobnie wrobić... Mimo wszystko jednak jej było mi trochę szkoda.
Podejrzanie błyszcząca nowością, kanciasta EP09 zatrzymała się niemal na samym przejeździe za dworcem, rycząc wentylatorami. Nasz wagon odrobinę przypominał ten, jakim wędrowałam niegdyś do Warszawy, lecz nawet mnie zaskoczył: okazało się, że ma automatyczne drzwi i odnowione wnętrze, w którym jeszcze nie zdążył zalęgnąć się typowy smrodek z niedomykającego się kibla. Ignorując wskazane na biletach numery miejsc, całą trzynastką wepchnęliśmy się do pustego sześcioosobowego przedziału. W sumie i tak mieliśmy zarezerwowane w nim wszystkie miejsca, więc kto nam zabroni...?
– No dobra, to może ktoś mnie teraz łaskawie uświadomi, co to za śliczne miasteczko, do którego jedziemy, i w jakim tam będziemy, kurde, celu? – spytałam, usadowiwszy się niekoniecznie wygodnie na kolanach zachwyconego tym faktem Ladona i wyciągnąwszy z plecaka mięsną kanapkę, którą go nie poczęstowałam, co zachwycało go już mniej.
– W sumie to można powiedzieć, że jedziemy do najdziwniejszego miasta, jakie w życiu zobaczysz – powiedział tajemniczo Jacob, bawiąc się zasłonką w drzwiach przedziału. Jeśli jej w końcu nie urwie, to ja nie nazywam się Leah Wilkosz.
– Czyli? – drążył równie jak ja niezorientowany w temacie Jared.
– Przekonacie się.
– No zajebiście! – Wyrzuciłam ręce do nieba w gwałtownym geście, ignorując, że o mało nie walnęłam przy tym Gabrysi w twarz. – Na taką odpowiedź właśnie, kurna, liczyłam!
– Jaki tajemniczy, patrzcie go – zawtórował mi Jared, wywracając oczami.
– Ale jaja – wyciamkał Paul, robiąc balona z gumy do żucia. Dlaczego on nie może się tym wreszcie udławić? Podobno sporo osób rocznie przez to ginie...
– Na pewno nie twoje – dowaliłam dresiarzowi, zgrzytając zębami.
– Co? Masz coś do moich... – zaczął, lecz przerwałam mu bezlitośnie:
– Głównie to, że ich nie masz. – Po tej zniewalająco eleganckiej dosrywce ponownie skupiłam się na Quillsie. – No weź powiedz!
– Dobra, powiem przecież. – Albinos chyba już miał nas dosyć, a nie minęła godzina, odkąd zebraliśmy się w komplecie. – Kto oglądał wczoraj wiadomości? Widzieliście ten huragan, czy co to tam było?
Nagle stanął mi przed oczami obrazek, który faktycznie mignął w telewizorze wczorajszego wieczoru. I wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca, tworząc całość, której wprawdzie nadal nie rozumiałam, ale mogłam już przynajmniej jakoś skonkretyzować.
– Czyli to jednak było w Polsce? – zdziwiłam się. – Ja myślałam, że to nie u nas, bo jakoś to tak... zbyt drastycznie wyglądało.
– U nas, u nas. – Ladon skrzywił się, co rozpoznałam po głosie, bo nadal siedział z twarzą zanurzoną w moich włosach. Nie miałam pojęcia, czy robił to celowo, czy po prostu to ja zbyt mocno się na nim opierałam. – To była jakaś magiczna burza. Na odległość nie umiem tego ocenić, ale mogę powiedzieć z całą pewnością, że trzeba się temu przyjrzeć. Pół miasta mają zrujnowane, jedno osiedle niemal całkowicie wyłączyli z powodu zagrożenia, nie wiadomo, czy części budynków nie będzie trzeba rozebrać. To bloki z wielkiej płyty, tam raczej jak coś się sypnie, to trzeba rozwalić całość.
W sumie ciekawe, skąd to wiedział, skoro siedzieliśmy w domu razem przez cały czas i ani razu nie sprawił wrażenia zainteresowanego tematem... i na dobrą sprawę nie miał kiedy go zweryfikować, widziałabym przecież.
– Ale najlepsze jest to, że na jednym ze zdjęć, które sobie przeglądaliśmy na wczorajszym zebraniu, wyraźnie widać duży odcisk łapy – wtrącił Sam. Ach, to pewnie stąd... Dobra, nieważne. – Ludzie nie wiedzą, czego szukać, więc na pewno uznali to za przypadkową dziurę w rozmiękłej ziemi, ale my nie mamy wątpliwości, że kręci się tam jakiś bladgor. Z burzą i huraganem pewnie nie ma nic wspólnego, ale mimo wszystko wypadałoby go złapać, zanim zacznie zżerać ludzi.
To brzmiało jakoś tak... surrealistycznie. Ogromna magiczna burza, która pokonuje budynki z betonu? Jak potężna musiała być? Z tego, co widziałam w tym fragmencie programu, zanim mój tata zmienił kanał, nie skończyło się tam na zerwaniu kilku dachów i poprzewracanych drzewach...
Trochę się bałam tego, co miało czekać na nas na miejscu, ale jednocześnie cieszyłam się jak głupia, że wreszcie coś się dzieje. Czy ja jestem normalna?
Jechaliśmy dosyć krótko, co było dziwne, zważywszy na to, że okolica za oknem szybko stała się nieco pagórkowata. Nie znałam się wprawdzie wybitnie dobrze na geografii, ale wydawało mi się, że to jednak ciut za szybko jak na dotarcie do pasa wyżyn... chociaż kto tam wie? Nie będę się lepiej pogrążać. Grunt, że naprawdę mi się tam podobało. Pasma łagodnych górek, pokrytych małymi laskami i polami, które pewnie latem są soczyście zielone, wyglądały naprawdę uroczo, a miasteczko wyłaniało się spomiędzy nich tak nagle, że trudno byłoby go nie zauważyć. Tylko dworzec kolejowy...
Okej, takiego dziwacznego dworca to jeszcze nie widziałam. Nawet w Świerczewie. Budynek był stosunkowo spory i składał się z dwóch części – hali z kasami i hali z aż dwoma peronami... ale po kolei.
Już gdy pociąg niejako wjechał do „nowoczesnego" w stricte komunistycznym wydaniu budynku, wydało mi się to podejrzane. Gdy wysiedliśmy na wąziutki peronik, okazało się, że wszystko wokół wyglądem przypomina jakąś halę naprawczą dla składów, a nie miejsce przystosowane do wymiany podróżnych. Przemysłowe lampy dawały ostre, lecz całkiem przyjemne światło, a z trzeszczących głośników, umiejscowionych gdzieś wysoko pod zakurzonym sufitem, dobiegał tak niewyraźny głos, że aż na dobrą sprawę nie szło zrozumieć, czego od nas chce. Przestrzeń ogólnie nie była wcale spora, a nasz pociąg i jakiś regionalny skład zajmujący drugi z łącznie czterech torów wypełniały ją prawie całą. Tym wąziutkim jak wspomniałam peronikiem doszliśmy do mieszczącej się pod przeciwległą w stosunku do wjazdu ścianą rampy, po której mogliśmy dostać się do obecnie popsutych przesuwnych drzwi, a stamtąd na oficjalną halę dworca...
Okej, jak ktoś lubi styl architektoniczny PRL-u, to mógłby uznać, że jest tam całkiem ładnie. Hala okazała się ogromna, zdecydowanie większa niż potrzebowało tego miasteczko tej wielkości, a całą ścianę z wejściami przeszklono. Obecnie szyby okien w szpetnych metalowych ramach były nieco usyfione i nierówne, co mocno rzucało się w oczy, ale sprawiało to, że pomimo pochmurnego dnia dało się tam wytrzymać spokojnie bez zapalania światła, za co byłam wdzięczna – im mniej jarzeniówek w zasięgu mojego wzroku, tym w końcu lepiej. Kasy były trzy, o dziwo wszystkie otwarte – nie to, co u nas, gdzie dwa z wybudowanych okienek zalepiono rozkładami jazdy, trzecie zastawiono szafą, a kolejka do jedynego otwartego wylewa się nieraz aż na ulicę. Posadzka z czegoś w rodzaju marmuru wprawdzie nie lśniła, ale nie była też wcale brudna, co uznałam za bardzo duży plus. W kilku miejscach rzucały się w oczy ślady zaniedbania, jak na przykład w przypadku niegdyś błękitnych, obecnie odrapanych z farby ławek, psujących się megafonów, z których chyba każdy mówił co innego, zabitej dyktą budki mieszczącej niegdyś kiosk i oblepionych kurzem przemysłowych grzejników, ale mimo wszystko to miejsce miało w sobie coś takiego, że nie czułam się tam wcale źle. Ciekawe dlaczego? Może przez te wielkie okna, przez które rozciągał się piękny widok? Dworzec mieścił się na samej krawędzi miasta, widać więc stąd było pagórki i rozłożyste drzewo, rosnące przed samym wejściem.
Tory biegły właściwie środkiem ulicy. Podejrzewam, że tak naprawdę to było jedynie coś w rodzaju tymczasowej linii kolejowej – podkłady rzucono niemal bezpośrednio na pylistą drogę, wyrównaną wcześniej do znośnego poziomu, a szyny przykręcono tak, że w perony wjeżdżało się z oszałamiającą prędkością, która nawet dla stulatka idącego piechotą mogła wydawać się wolna. Ponadto od połowy miasta ciągnęła nas już lokomotywa spalinowa – lekko zdezelowana, aczkolwiek naprawdę ładna SM42, a słupów trakcyjnych, podobnie jak tłucznia, nie dostrzegałam. Ruszyliśmy wzdłuż tej oszałamiającej linii, kierując się w stronę centrum, które na pierwszy rzut oka wyglądało mi na zabytkowe. Bloków z wielkiej płyty w każdym razie nie dostrzegałam, podobnie jak ofiar kataklizmu.
Główna ulica asfalt widziała chyba jedynie w największych marzeniach. Żeby dostać się głębiej między zabudowania, trzeba było przejść przed wielkim budynkiem z ciemnego drewna, wzniesionym w nieco góralskim stylu. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że ma rzeźbione ramy okien i poręcze balkonów, podobnie jak część elewacji, z której w strategicznych miejscach wyłaniały się drewniane figury ludzkich postaci i zwierząt. Niektóre z elementów pociągnięto złotą emalią. Tworów tego typu było w okolicy całkiem sporo, choć już żaden z nich nie był aż tak okazały.
– Nawet tu fajnie – oceniła Gabrysia, na moment odrywając się od robienia zdjęć pamiątkowych swoim srajfonem w misiowym etui. – Trochę jak na wakacjach.
Niechętnie przyznałam jej rację, zerkając niepewnie na Quillsa i Ladona. Odkąd tylko dowiedziałam się paru podstawowych spraw, trzymali się tej swojej zmowy milczenia, uznawszy, że o wszystkim przekonam się na miejscu. Nie cierpię niespodzianek, a już zwłaszcza gdy nie mogę pozbyć się wrażenia, że znalazłam się nie w tym miejscu, w którym powinnam. Śladów zniszczeń było tu jak na lekarstwo, chyba że liczyć tę przygotowaną pod kładzenie asfaltu drogę, którą rozmywa na pewno podczas każdego mocniejszego deszczu. Już teraz przedstawiała się tragicznie. I zostawała na butach.
– Tu może i jest ładnie. – Quills wyszczerzył się i zaśmiał jak kawał drania. Czyli tak, jak zawsze powinien, bo to w pełni gościa oddawało. – Tylko że my będziemy działać w innej dzielnicy.
– Wiesz co? Na mapie to nie wygląda na tak duże, by miało mieć dzielnice – wyraził swe wątpliwości Jared.
– Ma. Dwie. Ruszamy! – zarządził albinos, zapraszającym gestem wskazując nam drewnianą kładkę, dzięki której dało się niemal skutecznie ominąć najgorsze piaszczyste błoto.
Wznoszącą się gwałtownie „ulicą" skierowaliśmy się do centrum miasta. Gdy znaleźliśmy się na samym szczycie wzniesienia, dowiedziałam się już, o co chodziło z tymi dzielnicami...
Miałam stąd doskonały widok na całą okolicę, mogłam więc objąć wzrokiem rozciągający się u naszych stóp całkiem duży rynek, otoczony niskimi kamienicami pokrytymi szarym tynkiem, ale i osiedle, o którym wspominał Quills. Za znajdującym się w niecce rynkiem zaczynało się kolejne wzniesienie – pasmo o tej porze roku poszarzałej trawy i wspinająca się stromo droga prowadziły do znajdującego się na szczycie górki blokowiska...
Aż stanęłam.
Szare, czteropiętrowe bloki z tego najgorszego okresu, kiedy to bito rekordy liczbą oddanych w ciągu roku mieszkań, mieszały się z równie szpetnymi pięcioma wieżowcami, celującymi w zaciągnięte niemal filetowymi, burzowymi chmurami niebo. Na większości z nich doskonale widać było łączenia płyt, część jednak ocieplono, lecz nikt nie wpadł na to, żeby coś tam pomalować. Chociaż może to i lepiej? W moim mieście ostatnio panuje moda, by szare i zupełnie nierzucające się w oczy budynki szpecić jakimiś geometrycznymi wzorami w najbardziej oczojebnych odcieniach żółci, pomarańczu, zieleni i brązu, jakie tylko się znajdą, więc myślę, że to już było znacznie lepszym rozwiązaniem. Problem tylko był taki, że te budynki faktycznie wyglądały na zrujnowane i w zdecydowanej większości opuszczone. W jednym z bloków w kilku oknach widziałam palące się światło, lecz nawet z tej odległości dostrzegłam, że niemal wszystkie pozostałe zabito deskami lub dyktą, pewnie by zamaskować powybijane szyby i ochronić znajdujący się w środku majątek ewakuowanych mieszkańców. Bałam się tam iść... lecz jednocześnie skręcało mnie, by przyjrzeć się z bliska, co jeszcze się tam sypało. W końcu już chyba nigdy więcej nie będę mieć okazji zobaczyć takiej ilości bloków w stanie rozkładu.
Zeszliśmy na rynek, minęliśmy całkiem apetycznie wyglądającą kawiarnię, którą uparcie wskazywałam palcem, uważając za niezbędny przystanek, dopóki nie upewniłam się, że naprawdę nikt oprócz mnie nie chce tam wejść, i skierowaliśmy się na pagórek szeroką, stromą ulicą, wylaną szpetnym betonem. Po obu jej stronach stały przestarzałe latarnie na rozlatujących się betonowych słupach, na których widać już było ślady rdzewiejącego metalowego szkieletu w miejscach, w których przegrywały walkę z warunkami atmosferycznymi. Całkiem tam było klimatycznie. Gdy zatrzymało się niemal na szczycie i obejrzało za siebie, pięknie było widać tę bardziej zabytkową część miasta i całą okolicę. Wzniesienia z tamtego miejsca zdawały się być o wiele bardziej strome, a górka, na której staliśmy, znacznie wyższa.
Ale osiedle wszelkie widoki przebiło.
Bloki w wielu miejscach miały widoczne pęknięcia na elewacjach, i to tak wielkie, że z pewnością mogłabym wsadzić w nie całą dłoń. Na trawnikach walały się kupy gruzu, miejscami zamiecionego przez służby porządkowe we w miarę stabilne sterty. Kilka połamanych płyt, co do których pochodzenia miałam lekkie wątpliwości, bo jak dla mnie znalazły się tam kompletnie znikąd, opierało się o ścianę bloku, który był w na tyle dobrym stanie, że chyba jeszcze ktoś w nim żył. W jednym z budynków, które mijaliśmy, zapadło się kilka balkonów, a malownicza góra potłuczonego betonu zbrojonego wznosiła się aż do wysokości pierwszego piętra.
Bałam się tam choćby iść, bo bloki stały na tyle blisko siebie, że wątpiłam, by gdziekolwiek były bezpieczne strefy. Nie bez powodu żeby tam wejść, musieliśmy przejść przez barykadę z pomalowanych na biało-czerwono płotków i tabliczek z napisem: „zakaz wstępu – grozi zawaleniem".
– Ja pierdykam – skomentowałam podparty drewnianym słupem daszek klatki schodowej o wyważonych drzwiach.
– Ja pierdykam – oceniłam walący się plac zabaw, na którym skorodowane pręty drabinki i zjeżdżalni zdawały się walczyć o miejsce ze sporym kawałem gruzu, wyglądającym jak porzucona zabawka olbrzyma.
– Ja pierdykam – skwitowałam ślady pożaru na elewacji jednego z wieżowców.
Zatrzymaliśmy się właśnie w czymś, co stanowiło centrum osiedla. Z grubsza kwadratowy plac otaczały trzy z monumentalnych wieżowców i jeden zwyczajny blok, a w samym jego centrum znajdował się całkiem nieźle zachowany plac zabaw, nawet zdatny do użytku dla jakiegoś bardzo zdesperowanego dziecka, gdyby się takie znalazło. Na trawniku pod jednym z wieżowców rósł rządek o dziwo nietkniętych kataklizmem wysokich topoli, niemal sięgających wierzchołkami do dachów jedenastopiętrowych budynków. Na gałęziach jednej z nich, praktycznie już przy samym czubku, wisiało... coś. Coś składało się z długiej plątaniny powyrywanych kabli i sporego rozpadającego się pudła, co nieco upodabniało je do wybebeszonej razem z flakami miniaturowej windy, i bladego pojęcia nie mam, jakim cudem mogło się tam znaleźć.
– Ja pierdykam! – wyraziłam swoje zdanie, osłaniając oczy i próbując dokładniej przyjrzeć się dziwu. Miałam przy tym nadzieję, że jednak nie postanowi spierdzielić się na sam dół, gdy akurat pod nim stoję, choć wyglądało, jakby mogło to zrobić w każdej chwili.
– Mogłabyś przestać to powtarzać? – zirytował się Seth.
– Mógłbyś się usunąć? – palnęłam bez głębszego zastanowienia, kompletnie kumplem niezainteresowana.
– Reset Setha, he he he – zarechotał głupawo Paul.
Właściwie to jak się tak zastanowić, koleś byłby idealną partią dla Gabrysi. Oboje nie myślą za dużo, więc by sobie nawzajem nie przeszkadzali, a łącznie pewnie mają iloraz inteligencji wystarczający na to, by z grubsza normalnie funkcjonować. Muszę zastanowić się nad ich wyswataniem.
– Przymknijcie się? – wtrącił dziwnie pytającym tonem Jared. – Jakoś nie na miejscu mi tutaj żartować. Pomyślcie, ilu ludzi musiało zginąć...
– Przymknij to ty uszy, jak coś ci nie pasi – popisał się dres. Przez moment wyglądał jak indyk w okresie godowym; tylko czekałam, aż zagulgocze. Chyba to najodpowiedniejsza pora, żeby zainteresować go emosią...
– Rany, daj spokój – ofuknął go mój niedoszły amant. – Czy ty nie umiesz być chociaż przez chwilę poważny?
– Czternaście osób – zakomunikował Jacob.
Wszyscy obejrzeli się na niego z ciekawością.
– No czternaście osób zginęło – dopowiedział chłopak, speszony naszą uwagą. – A trzydzieści pięć zostało rannych, w tym osiem poważnie.
Koleś czasem mnie zadziwia. W jednej chwili jest tak odklejony od rzeczywistości, że nie idzie zupełnie się z nim dogadać, a w następnej potrafi rzucić czymś takim... Szczerze od jakiegoś czasu podejrzewam, że to typ skrytego geniusza, który jeszcze nie miał okazji, by się rozwinąć.
– Jak to w ogóle możliwe, że ktoś tutaj nadal mieszka? – spytała Gabrysia, oglądając się przez ramię w stronę bloku na samej krawędzi osiedla, w którym paliły się światła. – Skoro wszystkie inne bloki ewakuowano? Przecież tu wszędzie jest niebezpiecznie. Jak mogli to przeoczyć?
– Też nie mam pojęcia – westchnął Quills. – Ale to już nie nasza sprawa. Na razie nikt nie ma pieniędzy na sprzątanie, choć według prawa ktoś już powinien to wszystko zabezpieczyć. Mieli przecież całą noc i pół dnia na to.
– Ja wiem tyle, że powinniśmy zabrać się z widoku – wtrącił Sam. – Mimo wszystko ktoś może się tu kręcić. Brakuje tylko, żeby zgarnęła nas stąd policja.
– Ej, mam coś! – krzyknął nagle Geri.
Podbiegliśmy do niego, nie czekając na dalsze zachęty. Okazało się, że wysoki wilkołak pochyla się nad tym, co pewnie widzieli na wspomnianych w pociągu zdjęciach. Łapa bladgora odcisnęła się w błocie nadzwyczaj wyraźnie, zupełnie jakby ktoś celowo przystawił do niego ogromną pieczątkę. Zwykły człowiek faktycznie mógłby uznać to za ślad czegoś betonowego, ale my nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Sam i Jacob natychmiast pochylili się, przyglądając dokładnie odciskowi. Rudy szybko przybrał postać równie rudego wilka i zaczął węszyć głośno dookoła, próbując podjąć dość świeży trop. Zadzierając ogon do góry jak pies myśliwski wystawiający ofiarę, ruszył widoczną tylko dla siebie ścieżką, nie wahając się ani sekundy. Obejrzał się, czy na pewno idziemy za nim, i szczeknął jak wyprowadzony na spacer owczarek.
Co mogliśmy zrobić? Poszliśmy za nim. Gabrysia wyprzedziła mnie z dziwnie zawziętą miną, o którą wolałam nie pytać, a która zapewne miała sprawiać, że wyglądała bardziej profesjonalnie. Musiałam niechętnie przyznać, że coś w tym było – w swoim satanistycznym stroju i z dziwnie nienachalnym makijażem wyglądała w otoczeniu zrujnowanych bloków jak wilkołak z prawdziwego zdarzenia. Nie jak moja idiotyczna emosia, której wciąż plączą się łapy, tylko silna Istota Drugiego Świata, gotowa w każdej chwili rzucić się do gardła czekającemu ją zagrożeniu.
Rudy wilk przyciągnął nas pod jeden z wieżowców, a konkretnie do drzwi prowadzących do jego piwnicy. Klatka schodowa była zapełniona gruzem – wyglądało na to, że zawalił się jeden ciąg schodów i fragment ściany, w której znajdowało się wyjście na zewnątrz. Prowizorycznie sklecone z desek i metalowych elementów rusztowanie musiało z pewnością pomagać w ewakuacji, lecz nikt nie kwapił się, by pozbierać je z powrotem. Podziemia cuchnęły brudem i stęchlizną; w świetle latarki Collina dostrzegłam, że zgromadziło się w nich sporo wody.
– No tu już chyba nikt nie mieszka – mruknął Embry, bawiąc się przełącznikiem latarki.
Sam potruchtał przodem, ledwo mieszcząc się w wąskim przejściu. Quills ruszył za nim, zanurzając się w pełną wirującego kurzu ciemność. Woda zachlupotała, lecz na szczęście okazało się, że pokrywa betonową wylewkę jedynie cienką warstwą, nie było więc ryzyka, że przemoczę sobie buty. Pewnie napadało jej tam, gdy wyrwało drzwi. Jakoś tak nie chciało mi się tam wchodzić, ale jaki miałam wybór? Pomodliłam się w myślach o łatwą śmierć i rączo jak sarenka zbiegłam po kilku schodkach.
Piwnica nie wyglądała lepiej niż klatka schodowa. Zalegało w niej sporo rozmoczonych przez wilgoć mebli, sugerujących, że przed kataklizmem ktoś musiał tu być bardzo upierdliwym sąsiadem, uważającym się za pana i władcę korytarza. Ziemię zawalało kilka odpadłych ze ścian kawałków tynku. Na jednej ze ścian i suficie ciągnęły się porośnięte pleśnią rury, a drzwi boksów w sporej części wyrwano i połamano. Wyglądało to na świeże zniszczenia, więc szybko się domyśliłam, że to jacyś przysłowiowi szabrownicy postanowili skorzystać z okazji i dobrać się do czyjegoś dobytku.
Ruszyliśmy w lewo, ostrożnie oświetlając latarkami wszystkie kąty. Sam wciąż węszył, choć poruszanie się w ciasnej przestrzeni sprawiało mu sporo problemów, zwłaszcza w miejscach, w których znajdowały się porzucone meble, które wciąż potrącał potężnym ciałem. Potknęłam się o płytę z napęczniałej dykty i zaklęłam szpetnie, omal nie upadając w większą kałużę. Ladon pomógł mi utrzymać równowagę i otrzepał mi płaszcz z niewidocznego brudu, pod nosem mrucząc coś, co brzmiało jak: „taka z ciebie pierdoła, że w konkursie na pierdołę roku zajęłabyś drugie miejsce, bo jesteś zbyt pierdołowata na pierwsze". Nie zdążyłam tego jednak skomentować, bo ciszę właśnie rozdarł płacz Gabrysi:
– Ale tu jest okropnie! – zaczęła biadolić tak głośno, że aż się skrzywiłam, a Quills ukrył twarz w dłoniach z bezsilności. – Mam wrażenie, że coś się tu na mnie czai. Kiedy stąd wyjdziemy?
– Właśnie po to tu jesteśmy – wycedził Brady. – Żeby to coś, co się na nas czai, wylazło z dziury i z nami walczyło.
– To jeszcze gorzej! – oświadczyła, tupiąc gniewnie. Woda rozchlapała się na wszystkie strony, a Geri wpadł na ścianę, gdy spróbował się od niej odsunąć, w efekcie czego nie dość, że i tak był mokry, to jeszcze ubrudzony rozmiękłym tynkiem i pajęczynami.
– Też mi się to nie podoba – poparł emosię Seth, lecz na szczęście tak cichutko, że chyba tylko ja go usłyszałam. Jestem pewna, że Quills nie dałby mu żyć po czymś takim.
– Zamknijcie się! – syknął nagle Collin. Jego głos, choć bardzo cichy i graniczący wręcz z szeptem, wgryzł się między nas jak dobry sygnał ostrzegawczy – zamilkliśmy jak jeden mąż i zaczęliśmy nasłuchiwać.
Tak, coś ewidentnie za nami było. Jacob pobladł gwałtownie i schronił się w jednej z komórek o wyważonych drzwiach, kuląc ramiona w gotowości do ataku. Ladonowi wyrwało się z gardła głuche warknięcie; stanowczym gestem wepchnął mnie za siebie, nie przejmując się tym, że jak ostatnia kretynka walczyłam, by mieć jak najlepszy widok.
Tak bardzo spodziewałam się śledzącego nas bladgora, że nawet się na jego widok szczególnie nie przestraszyłam. Ot po prostu skonstatowałam fakt, że musiał w jakiś sposób zostawić fałszywy trop w piwnicy i schronić się gdzieś wyżej, by teraz móc zagonić nas w ślepą uliczkę, i zaakceptowałam to jako jedyną możliwość. Dopiero widząc, jak wszyscy garbią się w gotowości do przemiany, a idąca do tej pory na tyłach wraz z Jacobem Gabrysia z piskiem chowa się za przechyloną niebezpiecznie meblościanką, dotarło do mnie, że chyba wypadałoby coś zrobić. Jako jedyna miałam szansę na to, że obrócę się tutaj swobodnie – w przeciwieństwie do mocującego się z czymś Sama, warczącego z rozdrażnieniem – więc przemieniłam się w wilka. Czyli w czarną, najeżoną kulkę na chudych łapkach, o wielkich kłach i lśniących strachem ślepiach.
Bladgor nie był tak wielki jak poprzednie. Właściwie to bardzo się od nich różnił, smuklejszy, bardziej atletyczny i znacznie niższy, lecz przy okazji sprawiający wrażenie o wiele zwinniejszego i szybszego, zarówno w działaniu, jak i myśleniu. Matowy, czarny miecz trzymał z zadziwiającą łatwością, a gdy zorientował się, że wreszcie go zauważyliśmy, jego pysk rozjaśniło coś, co do złudzenia przypominało ludzki uśmiech. Wysunęłam się naprzód pomimo protestów Ladona i kłapnęłam groźnie zębami, spodziewając się, że przyjmie wyzwanie, ale on...
No kurde, wziął nogi za pas. Serio. Zwyczajnie odwrócił się i spierniczył, niesamowicie zwinnie przeskakując schody. Sądząc po hałasach na klatce schodowej, na tym ucieczki nie zaprzestał.
Quills rzucił się za nim, przepychając obok mnie i przemieniając w wilka tuż za meblowym przewężeniem. Zawył krótko, co było sygnałem dla całej reszty, by ruszać za nim. Popędziliśmy w górę klatki schodowej, przeskakując nad kupami gruzu i starając się ignorować, w jak kiepskim stanie budynek okazał się od środka. Nie było teraz czasu, by się zastanawiać, czy wszystko to nie zawali się w cholerę, gdy przebiegnie po nim z impetem demon i stadko gigantycznych wilków. Nawet Gabrysia wypełzła ze swojej kryjówki i dołączyła do nas, groźnie szczerząc kły, wcale nie plącząc tym razem łap. Wyglądała nieco groteskowo ze swoim trochę zbyt okrągłym tułowiem, ale wrażenie znikało, gdy tylko spojrzało się w jej głodne krwi oczy.
– On biegnie na dach! – olśniło kogoś, gdy potykając się na nieprzystosowanych do naszych wymiarów schodach, pędziliśmy coraz wyżej.
– Tylko po co? – parsknął Jacob. Nikt nie odpowiedział. Żadnemu z nas nie było w głowie prowadzenie zaawansowanych dysput myślowych.
Potwór faktycznie zupełnie obojętnie mijał drzwi mieszkań, do których z łatwością mógłby się dostać. Na samej górze podskoczył, ignorując wprawioną w ścianę metalową drabinkę, i wyskoczył na dach, rogatym łbem rozbijając klapę. Zniknął nam z oczu, co jedynie podburzyło wilki do ataku.
Nie, nie mam bladego pojęcia, jak Quillsowi udało się pokonać drabinkę. Po prostu skoczył i potraktował ją jak stopień, od którego odbił się raz w połowie wysokości. Embry i Ladon zaraz ruszyli za nim, podobnie jak cała reszta. Ja sama dokonałam tego, jakimś cudownym zrządzeniem losu nie wybijając sobie przy okazji wszystkich zębów, i...
Praktycznie natychmiast zakręciło mi się w głowie. Mówiłam już może, że mam lęk wysokości? Nie przeszkadzają mi balkony ani tarasy, gdzie mogę chwycić się stabilnej drabinki i mieć poczucie, że dzięki niej nic mi nie grozi, ale dachy, które nie zostały obramowane nawet głupim murkiem, to już dla mnie gruba przesada. Pisnęłam, robiąc kilka kroków w tył, i niemal przykleiłam się do spękanej od słońca papy.
Poczułam się przez to wręcz paskudnie. Jak śmieć, do niczego niepotrzebny i jedynie nieustannie ściągający na siebie kłopoty. W mojej głowie szalała setka myśli, przeplatając się nawzajem i tworząc potworny chaos, gdy obserwowałam przygotowujące się do walki wilki, nie przejmujące wysokością budynku. Nawet Gabrysia była wśród nich, a ja? Nie chciałam walczyć. Ja pragnęłam jedynie zejść niżej, by nie musieć leżeć tak pod gołym niebem ze świadomością przepaści dzielącej mnie od stabilnej ziemi.
Nie mogłam się uspokoić. Wydawało mi się, że w głowie mam kompletny bałagan. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś pomógł mi opróżnić myśli – zebrał je na szufelkę jak śmieci, wrzucił bez pardonu do worka i zawiązał szczelnie, by nie mogły się stamtąd wydostać. By pomógł mi skoncentrować się jedynie na celu i tym, co musiałam zrobić... Niestety nikt nie zamierzał się skupiać na mnie, skoro wszyscy mieli przed nosami osaczonego bladgora.
Wilki skoczyły do ataku, zwinnie unikając ciosów czarnego miecza. Przyznam, że było coś pięknego w tej walce, gdy oglądało się ją z daleka – wojownicy obdarzeni wspólnym umysłem działali idealnie synchronicznie, współpracowali ze sobą bez żadnych zgrzytów i zawahań, bo znali możliwości innych jak swoje własne i w każdej sekundzie wiedzieli, gdzie znajdują się ich bracia. Czułam nieznośną złość, że nie mogę dołączyć do tej idealnej machiny, bo po prostu się boję. Tchórz!
Bladgor wymachiwał mieczem, robiąc coś, co mój trener szermierki zwykł nazywać „zasłoną każdą". Kręcił młynki czarnym ostrzem w takim tempie, że wilkom było bardzo ciężko go podejść, lecz musiał ulec, w końcu było ich o wiele więcej i nie potrafił skupić się na wszystkich jednocześnie. Gabrysia trzymała się raczej z boku, popiskując i wysyłając mi całą litanię spanikowanych myśli, lecz gdy tylko miała okazję, skubała go w ogon lub masywne łapy.
A ja nadal trwałam przyklejona do czarnego dachu, praktycznie stapiając się z nim w jedno. Rozpłaszczona jak naleśnik, nie mogłam zmusić się do wykonania choćby jednego kroku, nawet jeśli miałby oznaczać ucieczkę na niższe piętro. Wydawało mi się, że na moment zupełnie straciłam zdolność myślenia, czując jedynie, że trzęsą mi się łapy, zmuszone do trwania w niewygodnej pozycji.
Tak, ten potwór był inny niż pozostałe. Był cholernie zwinny, co działało na naszą niekorzyść. W pewnym momencie, widząc, że przegrywa, zdecydował się na manewr, który mógł skończyć się tragicznie...
Przyparty przez ogromne wilki do samej krawędzi dachu, parsknął snopem iskier i wyciągnął przed siebie potężną łapę. Bez większego wysiłku złapał pierwszego wilka, który mu się nawinął; tak się złożyło, że był to Jared. Pochwycony za gardło i przyduszony brutalnie, wilkołak zaczął się szarpać i drapać bezradnie wielkie ramię, lecz był bezsilny, gdy nie mógł zacisnąć na nim zębów, bladgor zaś z wdziękiem uniknął rzucających się na niego pozostałych, zwyczajnie nad nimi przeskakując. Tak po prostu, bez żadnego wysiłku wybił się w powietrze, przeleciał nad całym stadem i wylądował po drugiej stronie dachu, szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu.
Wylądował tuż obok mnie. Trzęsąc się, obserwowałam, jak unosi czarną klingę, chcąc odrąbać nią łeb wijącego się brązowego wilka. Reszta była na tyle daleko, że z pewnością żaden z nich nie zdążyłby podbiec na czas. Paniczny skowyt z wielu gardeł rozdarł pozorną ciszę, echo myśli duszącego się Jareda zaczynało słabnąć. Ladon zebrał ostatki magicznej mocy, formując z niej pocisk czystej energii...
W ułamku sekundy zwinęłam się w czarną strzałę, odkleiłam od papy i dorwałam do gardła bestii, która chyba naprawdę aż do teraz mnie nie widziała. Zacisnęłam szczęki na tchawicy i trzymałam tak, dopóki coś nie chrupnęło, a wielkie ciało nie padło, nagle wiotkie, samo wyślizgując mi się spomiędzy zębów. Miecz potoczył się kilka metrów dalej z metalicznym brzękiem.
– Leah! – zawył Ladon, dopadając do mnie. Cała reszta obskoczyła krztuszącego się Jareda, tak słabego, że dłuższą chwilę nie mógł stanąć na drżących łapach.
Mimowolnie zerknęłam w stronę krawędzi dachu, co okupiłam kolejnym zawrotem głowy. Zaskamlałam żałośnie, zamlaskałam, czując nieprzyjemny posmak krwi na języku, i uznawszy, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej, skoczyłam przez klapę w dachu, mając kompletnie gdzieś, czy nie połamię się na schodach. Obiłam się o beton, pozbierałam jakimś cudem i przytuliłam do w miarę stabilnej ściany na klatce schodowej, zmieniając się w człowieka.
– Nic ci nie jest? – spytał Quills, gdy pomógł zejść oszołomionemu Jaredowi po drabince.
– Nie, nie przejmuj się, to tylko głupi atak paniki – parsknęłam z przekąsem. – Nic wielkiego.
Przepaść widziana przez potłuczone okno nie wyglądała już na aż tak przerażającą jak z tych paru metrów wyżej. Zabawne.
– Co się dzieje? Boli cię coś? – Ladon potrząsnął mną, zmuszając, bym spojrzała mu w oczy. – Jak głowa?
– Ujdzie – burknęłam. – Dajcie mi na chwilę spokój.
– Że co? – Jared obejrzał się na mnie, jakby dopiero co mnie zauważył.
– So please forgive me while I'm trying to find some peace of mind – zaśpiewałam, fałszując. – Błagam, powiedzcie, że macie coś do picia.
Collin podał mi butelkę wody mineralnej. Wyrwałam mu ją i przyssałam się ochoczo, choć nie cierpię gazowanej. Oddałam mu zupełnie pustą z przepraszającym uśmiechem. Nie skomentował, co uznałam za podejrzane. Bez słowa wcisnął mi jeszcze solidną kanapkę z kotletem schabowym.
Wszyscy rozsiedli się na schodach. Byliśmy zmęczeni, zrezygnowani... i chyba naprawdę mieliśmy tego dosyć. Jak długo można tak żyć? Nie mieliśmy siły nawet na zwykłą rozmowę czy wymianę uwag. Trwaliśmy w ciszy, w większości z przymkniętymi oczami, tak wyczerpani, że nikomu nie przyszło na myśl, by zejść na dół i zabrać się ze zniszczonego osiedla czym prędzej.
– Uratowałaś mi tyłek – powiedział w pewnym momencie siedzący obok mnie Jared.
– Daj spokój – westchnęłam. Miało być smutno, lecz wyszło nieco groteskowo przez pełne jedzenia usta.
– Naprawdę. Jesteś bohaterką. A ja chyba... muszę cię przeprosić. Wiesz, za to, co mówiłem przy tamtej anomalii i... za wszystko.
– Przestań... – Spróbowałam jeszcze raz, ale już rozgadał się na dobre.
– Poważnie. Byłem dla ciebie chamski, gdy dałaś mi kosza wtedy, w sztolniach. Sam nie wiem dlaczego. Poczułem się skrzywdzony i... Przepraszam. Przecież to nie twoja wina. To niczyja wina. Nie można nikogo zmusić, żeby się zakochał. To boli, ale... nie mogę cię o to obwiniać. Zwłaszcza teraz widzę, jakie to było głupie. Ja zachowuję się jak palant, a ty ratujesz mi życie...
– Nawet jeśli zachowujesz się jak palant, jesteś przecież moim wilczym bratem. I przyjacielem. – Uśmiechnęłam się lekko.
– A ty bohaterką, czy tego chcesz, czy nie. – Puścił mi oko.
Nie jestem bohaterem. I chyba nie chcę nim być. Ja jestem tylko kimś, kto powie ci „cześć" i przejdzie obok, pragnąc samotności.
Nie wiem, ile tak siedzieliśmy z minami skrzyczanych trzylatków, gapiąc się martwym wzrokiem w punkty w przestrzeni. Zrobiło się już całkiem ciemno, gdy szliśmy na powrotny pociąg, na dobrą sprawę nie wiedząc nawet, czy jakiś będzie. W tej dziurze żadne z nas nie miało internetu.
– Wiecie, że został już tylko jeden bladgor? Jeśli dobrze policzyłem – odezwał się Ladon, gdy staliśmy przed budynkiem dworca, gapiąc się w nagle pogodne, rozgwieżdżone niebo, gdy już dowiedzieliśmy się, że najbliższy transport będziemy mieć za ponad dwie godziny.
– Musimy teraz o tym gadać? – jęknął Brady. – Ja już mam tego dosyć. Te codzienne patrole, zarywanie nocy, szukanie... To cholerne napięcie mnie wykończy.
– Właściwie to... nie musimy o niczym gadać – uznał półdemon, wzruszając ramionami, i odpalił papierosa zapalniczką Embry'ego. Nie miałam nawet siły uświadomić mu, co zrobi mama, gdy dowie się, że zaczął palić.
Po prostu zamilkliśmy, rozkoszując się zaskakująco ciepłym jak na tę porę roku wieczorem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top