Rozdział 40

Okazało się, że największy problem w związku z tą imprezą mam z czymś tak prozaicznym, jak ubranie się. Jakież to typowe dla mojej płci, prawda?

Chciałabym móc powiedzieć, że zwykle coś tak idiotycznego mną nie zaprząta, bo przecież trzymam w szafie tylko te rzeczy, w których mi jest ładnie... no ale nie mogę. Przecież jestem kobietą, prawda? Obojętnie, czy mam same ładne ubrania i w jakiej ilości bym je posiadała, ja i tak wiecznie nie mam się w co ubrać. Teraz dodatkowo, gdy tak bezradnie stałam przed otwartą szafą i patrzyłam po rozwieszonych na wieszakach szmatkach, bałam się jeszcze jednej rzeczy...

Wśród moich ciuchów przeważają ciemne kolory. A ja obawiałam się, że założeniem na siebie czegoś czarnego zaraz zjednam sobie całą tą hołotę, która się tam pojawi. Upodobnię się do niej i...

I właściwie nie wiedziałam co, ale wiedziałam, że to nie będzie przyjemne i będzie mi się potem śniło po nocach. Czyli wszystko, co czarne lub szare, mogłam odrzucić w cholerę, dzięki czemu zostało mi... jakieś pięć rzeczy. Pierwszą była sukienka z białej koronki. Ale przecież emo i goci lubią koronki, więc to również może zostać źle zrozumiane. Następną była koszula moro, która zasadniczo nie pasowała do niczego prócz czarnych podkoszulek z logami zespołów. Musiałabym też założyć do niej swoje jedyne dżinsy – jasne i wzbogacone paroma artystycznymi dziurami, lecz tak niewygodne, że nie wyobrażałam sobie, bym zdołała wytrzymać w nich kilka godzin. Pod uwagę brałam również biały top w czarne kropeczki i spodnie w kolorze pudrowego różu, które nie pasowały do siebie nawet gdy zasłoniło się sobie oczy i odwróciło tyłem, i białą podkoszulkę z wizerunkiem Jakuba Wędrowycza, noszoną przeważnie w wakacje, gdy okazja wymagała mniej formalnego i wygodniejszego stroju, który nie był przy okazji podartym dresem z wypchanymi kolanami. Kuźwa.

Wzięłam wreszcie czarne rurki, koszulkę z Wędrowyczem i szarą bluzę z kapturem. Gdy zobaczyłam się w lustrze, mało brakło, bym wybuchnęła śmiechem. Rany, jak dawno nie wychodziłam z domu w takich „sportowych" ciuchach... Gdybym jeszcze zrezygnowała z makijażu, pewnie nikt by mnie tam nawet nie rozpoznał.

Oczywiście z makijażu nie zrezygnowałam. Podobnie jak z tony biżuterii, bez której czułam się jak bez ręki.

Strasznie nie chciało mi się tam iść. Tak strasznie, że aż mnie normalnie skręcało. Niemal cały dzień spędziłam o dwóch bułkach z paprykowym pasztetem, bo autentycznie miałam mdłości, gdy myślałam nad zjedzeniem czegoś konkretniejszego. Brak apetytu zawsze był u mnie wyznacznikiem, że jest ze mną co najmniej kiepsko, miałam więc chyba całkiem uzasadnione powody, by się martwić, prawda? Zwłaszcza że byłam głodna, aż się śliniłam do porcji curry z ryżem, którą miałam zakamuflowaną w lodówce, ale czułam, że nie zdołałabym nic przełknąć. Ostatnia moja nadzieja była w tym, że Gabrysia skombinuje trochę żarcia, bo jak znam życie – gdy tylko odpuści mi napięcie, żołądek również da o sobie znać.

Z samego rana obiecałam Gabrysi, że pojawię się wcześniej, by pomóc jej wszystko ogarnąć (miałam nadzieję, że dzięki temu ujdzie mi na sucho, gdy postanowię również znacznie wcześniej się zwinąć), ale gdy zamykałam drzwi od mieszkania, miałam ochotę jedynie na to, by wyć, płakać i rzucać przekleństwami na przemian. A Quillsa, gdy go zobaczyłam pod moim blokiem, to pragnęłam jedynie zglanować i utopić w najbliższej studzience kanalizacyjnej.

– Kupiłaś jej prezent? – spytał albinos zamiast powitania, gdy tylko wyłoniłam się z czeluści klatki schodowej.

– Nie. A po co? – Obejrzałam się na niego ze zdziwieniem.

– Bo idziesz na urodziny? – On z kolei chyba się mną odrobinę załamał. Ręce tak mu opadły, że aż się zgarbił pod ich ciężarem.

– Ło Jezu... Jeszcze się ucieszy, i co wtedy? – prychnęłam, wywracając oczami.

– Leah...

– Sam jej kupuj prezenty, jak nie masz co z pieniędzmi robić, ja się na to nie pisałam! – wydarłam się, dzięki czemu zasłużyłam sobie na podwójne zainteresowanie starszej pani z parteru, która ciekawie wyjrzała przez okno, mając płonną nadzieję, że nie widać jej przez gęstą firankę. I nie słychać przez uchylone okno, jak na mnie pomstuje.

– Błagam cię, nie wydziwiaj już. Potraktuj to jak przykry obowiązek wobec sfory. Musimy mieć ją na oku przecież...

– Dobra – ustąpiłam. – Wejdziemy po drodze do spożywczego i kupimy jej flaszkę.

– Jaką znowu flaszkę? – Już szedł w stronę chodnika, ale zatrzymał się w ostatnim momencie, gdy dotarł do niego sens moich słów.

– No flaszkę. Upije się, zaśnie i będziemy ją mieć z głowy – wytłumaczyłam cierpliwie. – Wszystkie nastolatki lubią flaszki.

Westchnął tylko, najwyraźniej bliski już płaczu, ale nijak tego nie skomentował. A niechby tylko spróbował – byłam w takim stanie, że mało brakowało, bym go pogryzła. I to bez przemieniania się w wilka. Ortodonta by mnie chyba za to znienawidził...

Zabraliśmy się w drogę bez dalszego ociągania. W klimatycznym spożywczym, wyglądającym jak obłożony białą blachą falistą barakowóz bez kół, nabyliśmy w drodze kupna najtańszą i najgorszą bombonierkę, jaką tylko mieli, choć osobiście obstawałam przy tym, by wynegocjować leżącą na półce pod ladą metkownicę, bo bombonierka w końcu może się jeszcze na coś przydać. Quills długo kręcił nosem na butelkę najbardziej parszywej wódki, na którą go namawiałam, ale wreszcie uległ, doszedłszy w pewnym momencie do wniosku, że inaczej nie dam mu spokoju. Już i tak poszłam na spore ustępstwo, rezygnując z denaturatu i chlebka, które były moim pierwszym pomysłem. W ostatnim momencie chciałam jeszcze do naszych przepięknych zakupów dorzucić szarfę z napisem „ostatnie pożegnanie", którą mieli wystawioną na dodatkowym stoisku z okazji zbliżających się wielkimi krokami (czyli mających się odbyć za jakieś półtora miesiąca) świąt, ale Alfa miał już taką minę, że wolałam ją szybko odłożyć.

Pod mieszkaniem emosi znaleźliśmy się na tyle szybko, że nie zdążyłam wymyślić żadnego sensownego argumentu, dzięki któremu mogłabym się stamtąd czym prędzej ewakuować. Wspinając się po niezbyt czystych schodach na czwarte piętro, brałam pod uwagę skok najbliższym oknem, położenie się na którejś z wycieraczek i udawanie trupa oraz odejście z godnością, zanim ktoś otworzy drzwi, lecz Quills wciąż trzymał się na tyle blisko mnie, że nie miałam najmniejszych szans, by którykolwiek z tych planów doprowadzić do końca. Każdy krok przeciągałam jak mogłam, łudząc się bezsensowną nadzieją, że zaraz zadzwonią do nas Collin i Ladon, proszący o natychmiastowe wsparcie na patrolu...

Rany, tak, już wolałabym ganiać całą noc za następnym bladgorem, niż się tutaj męczyć.

Zadzwoniliśmy do właściwych drzwi. Gabrysia ociągała się z otwieraniem, dzięki czemu do czasu, aż zachrzęściła zasuwka, zdążyłam dwa razy przeczytać skład tych nieszczęsnych czekoladek. Jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że musi się tam znajdować co najmniej pół tablicy Mendelejewa, przyrzekłam więc sobie, że raczej nie skuszę się na spróbowanie choćby jednej. No i kij wie, ile to na półce stało...

– Ojej, jesteście! – Gabrysia od razu po otwarciu drzwi zaczęła piszczeć na nasz widok. Rzuciła się w moją stronę, lecz zdążyłam na szczęście usunąć się z jej toru lotu, dzięki czemu uwiesiła się na szyi Quillsowi, mnie chwilowo zostawiając w spokoju. – Wiedziałam, że przyjdziecie, jesteście cudowni!

– To dla ciebie. – Uśmiechnęłam się na siłę i wcisnęłam jej prezenty, gdy już ruszała, by mnie przytulić. Idealnie wpasowały się w rozpostarte szeroko ramiona. Gdy upewniłam się, że niczego nie upuści, całą uwagę poświęciłam zdejmowaniu butów.

– O jejuśku, moja ulubiona! – ekscytowała się. Szlag. Tak mnie to rozczarowało, że nawet nie sprawdziłam, czy mówiła o bombonierce, czy wódce. – A to co? – W następnej kolejności zajrzała do pstrokatej torebki, którą wręczył jej Quills.

– Najlepszego – wydukał albinos, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić z rękami. Pogratulować emosi? Przytulić dziewczynę? Schować je do kieszeni? W końcu splótł je za plecami.

– O bosze, jaki śliczny! – Pisk Gabrysi mógłby chyba potłuc wszystkie szklanki w bloku. Z szeleszczącego papieru w urodzinowe czapeczki rozpakowała pluszowego misia. Zaznaczyć należy przy okazji, że miś ten nie był zwyczajnym misiem, gdyż nie miał jednego oka, co rekompensowała wyszyta jaskrawo czerwoną nicią blizna na pyszczku, krwawiący krzyż na piersi i nieumiejętnie wykonany nóż w prawej łapce. I Quillsowi naprawdę chciało się szukać czegoś takiego?

– To ja już boję się pomyśleć, co kupicie mi następnym razem – chichotała solenizantka, w swoim mniemaniu zapewne wdzięcznie zasłaniając pomalowane na czarno usteczka dłonią. Wyszło to jakoś tak... obleśnie.

– Ale chyba nie masz już urodzin w tym roku, co? – Postarałam się podtrzymać żart, bo istniało ryzyko, że jeśli zaraz czegoś nie wymyślę, to zwyczajnie zwymiotuję do stojaka na parasole.

– Jak to nie? – Nie zrozumiała.

Umarłam.

– A, no tak! – Palnęła się w czoło i wybuchnęła perlistym śmiechem. – Chodźcie do pokoju. Jak mówiłam, musimy jeszcze zrobić parę rzeczy, zanim przyjdzie reszta. Dobrze, że jesteście pierwsi, bo sama bym się chyba nie wyrobiła.

Smętnie powlokłam się za nią do już mi znanego pomieszczenia. Odetchnęłam z ulgą, gdy upewniłam się, że w sporym pokoju nie ma tych dziwacznych bliźniaków z patologicznie wykształconym instynktem terytorialnym. Swoją drogą, to ciekawe, czy to jakaś ich indywidualna cecha, czy po prostu atmosfera tego mieszkania wywołuje jakąś przyspieszoną ewolucję? Tylko dlaczego w akurat takim kierunku?

Ucieszyłam się na widok zgromadzonych wszędzie wokół stert żarcia. Zajęłam się przesypywaniem go do wskazanych misek, ochoczo częstując się wszystkim po trochu, i zostałam na chwilę sama, gdy Gabrysia zaciągnęła Quillsa do kuchni, by pomógł jej trochę posprzątać i przygotować drinki. Spożytkowałam czas na dokładniejsze przyglądanie się wnętrzu – zawsze fascynowało mnie, jak inni mieszkają, a za poprzednim razem nie miałam tyle czasu, by móc zauważyć wszystkie szczegóły. Tak jak to zapamiętałam, ściana nad łóżkiem została całkowicie zawalona całkiem niezłymi, lecz cholernie mrocznymi rysunkami emosi. Chwilę przyglądałam im się z ciekawością, nie potrafiąc nie docenić jej talentu, i przeniosłam się do biurka, nad którym wisiała wielka tablica korkowa. To, co do niej przyklejono, już mniej przypadło mi do gustu, bo były to uzupełnione kilkoma plakatami zespołów black metalowych wycinki z anime.

Wspominałam już o tym, że nie cierpię anime? O ile potrafię docenić ciekawą fabułę w niektórych z nich, tak sposób rysunku i animacji tak mnie odpycha, że nie jestem w stanie obejrzeć żadnego. Postacie z wielkimi oczami i nieproporcjonalnymi ciałami, którym w zdecydowanej większości niezależnie od płci użyczają głosu kobiety, zwyczajnie mnie śmieszą, a zwłaszcza wtedy, gdy autor próbuje za ich pomocą przekazać coś poważnego lub przerażającego. Nie rozumiem fenomenu, jaki to budzi, tego ogromnego szału, któremu poddaje się tak wiele osób... Chętnie posłuchałabym kogoś, kto by mi to wytłumaczył innymi słowami, niż „bo anime jest fajne" i podyskutowała o tym, ale jak na razie wszystkie osoby grupujące się w fandomie „chińskich bajek" reagowały właśnie tak. Uruchamiały dodatkowo falę oburzenia, że ktokolwiek może tego nie lubić. Tutaj dodatkowo miałam przed sobą te najgorsze z najgorszych, skupiające się na pornografii z udziałem osób tej samej płci, krwi i morderstwach. Ciekawe, że rodzice Gabrysi pozwalają, by to wisiało w pokoju dzieci, co nie?

Zespołom przyjrzałam się chwilę dłużej. Nie znałam żadnego z nich, lecz sądząc po tym, jak blisko im było do stania się trzecią płcią, chyba nie powinnam tego żałować.

Rany, czy tylko mi się wydaje, czy ja przez tą raszplę brzmię na nietolerancyjną? Ona ma na mnie zły wpływ, jak babcię kocham.

Żeby zająć myśli czymś innym, podeszłam do wyeksponowanego na parapecie dużego stojaka z biżuterią. Sporo błyskotek składało się z rzemieni i elementów tak ostrych, że niemożliwe, by nie kaleczyły skóry. Doszukałam się też czegoś, co wyglądało jak zwykła agrafka przerobiona na kolczyk. Auć.

Westchnęłam, pokręciłam głową, uznawszy, że niczego tu nie zdziałam, i zabrałam się do sprzątania dziecięcych szpargałów, o co poprosiła mnie solenizantka. Zebrałam na jedną kupkę kolorowanki z obrazkami z kreskówek, a zabawki powrzucałam do dużego pojemnika, który wyglądał jak kosz na bieliznę. Trochę mnie zdziwiło, że tych zabawek są tysiące, ale wszystkie bez wyjątku jakościowo przypominają to kosztujące grosze badziewie, które niszczy się po paru minutach. Nie lepiej było kupić tego mniej, ale wybrać coś ładniejszego? Ech, ale może ja się nie znam. Dzieci nie mam i mieć przecież nie będę, a traktowanie własnych gówniaków w taki sposób jest właściwie do rodziców emosi podobne. Jako następne zgarnęłam książeczki z łamigłówkami i zadaniami dla dzieciaków, które na dobrą sprawę nie potrafią jeszcze nawet czytać. To kolejna moim zdaniem głupota. Ja rozumiem, że chce się mieć mądre dziecko, ale nie lepiej czytać mu książki? I mieć w domu kogoś z zainteresowaniami i szerszymi horyzontami, a nie dwie Agaty ze średnią 6.0, wpadające w histerię przed każdym sprawdzianem? Moim zdaniem takim czymś właśnie się je hoduje.

Ogarnęliśmy jakoś mieszkanie i chwilę zajmowaliśmy się sobą. Skupiłam się na misce z serowym popcornem, już rozglądając się za pierwszą dawką alkoholu – skoro miałam zrezygnować z planu upicia Gabrysi, może sama to zrobię? Stałabym się wtedy przynajmniej na to wszystko obojętna, nie?

Po jakichś dwudziestu minutach rozległ się dzwonek do drzwi, zwiastujący nadejście pierwszego gościa. Gabrysia rzuciła segregator z najnowszymi rysunkami, które pokazywała zmaltretowanemu Quillsowi, i popędziła do przedpokoju, rozmywając się w powietrzu.

Do środka weszła kolejna emosia, lecz tak wysoka, że aż mi się zrobiło głupio, gdy musiałam zadzierać głowę, by spojrzeć w jej zakryte czerwonymi soczewkami oczy. Dziewczyna była wzrostu Quillsa, który z pewnością przekroczył metr dziewięćdziesiąt. Przefarbowane na czarno włosy natapirowała tak mocno, że wyglądała jak porażona prądem, a zaszczute spojrzenie, jakim obrzucała wszystkie kąty, jakby w poszukiwaniu czyhającego na nią niebezpieczeństwa, tylko podsycało to wrażenie. Podarte ubrania upodabniały ją do ofiary brutalnej napaści. Miała kolczyk-agrafkę w uchu (serio aż mnie coś bolało, gdy na to patrzyłam) i serię już bardziej autentycznych kolczyków w wardze i obu brwiach.

Ona wyglądała jak opętana. Zastanawiałam się, na ile to kwestia wystudiowanego, ćwiczonego od dłuższego czasu sposobu bycia, a na ile siedzącego w niej... czegoś nienormalnego.

Nie, nie mam na myśli tego, że miała w sobie coś z wilkołaka, wampira czy innej Istoty Drugiego Świata. Mam na myśli to, że wyglądała tak, jakby odkleiła jej się więcej niż jedna klepka.

– To jest Marta – przedstawiła gigantkę Gabrysia, wydająca się przy niej tak śmiesznie mała i drobna, że aż mi się jej szkoda zrobiło. Często zapominam, że moja ulubiona koleżanka jest niewiele wyższa ode mnie. – Marta, poznaj moją najlepszą przyjaciółkę, Leę. Sporo ci o niej opowiadałam, pamiętasz?

Niechętnie podałam dziewczynie dłoń, ale opuściłam ją szybko, widząc, że nie doczekam się reakcji. Próbowałam udawać miłą, uśmiechnęłam się nawet i zagadałam, lecz laska wciąż gapiła się na mnie tym opętanym wzrokiem, nie powiedziawszy nawet słowa.

– A to jest Konrad, nasz Alfa. – Solenizantka wskazała na albinosa.

Po minie Quillsa rozpoznałam, że niewiele brakowało, by butelka ruskiego szampana, którą trzymał w dłoni, stała się narzędziem brutalnego mordu.

– Siema. – Do niego Marta już się odezwała. I nawet dłoń mu podała, choć już z daleka widziałam, że konsystencją przypomina zdechłego śledzia.

Marta poszła do pokoju Gabrysi i usiadła po turecku na dywanie, najwyraźniej zamierzając nas ignorować. Wciąż tym samym wzrokiem, jednocześnie przerażonym i nawiedzonym, wgapiła się w rozłożony segregator, jakby spodziewała się, że może ją zaatakować. Kij ją tam wie, co może chodzić po tej rozczochranej głowie.

Następną osobą, która przyszła, była Dominika, co nieco mnie zaskoczyło. Zwłaszcza gdy zauważyłam, że do Gabrysi odnosi się z dawną serdecznością, nie zauważając lub mając za nic zapach wilkołaka, który powinna od niej wyczuwać, podczas gdy mnie powitała cokolwiek chłodno i ostentacyjnie usiadła w jak najdalszej części pokoju. Przykro mi było, bo naprawdę przez krótką chwilę wydawało mi się, że mogłabym się z nią zaprzyjaźnić. Przyjemnie nam się rozmawiało i wciąż czułam do niej sympatię, niezmąconą tym, że teraz już nie mogłam nie zauważyć wampirzej aury, jaką wokół siebie roztaczała. Wilkołak w moim wnętrzu protestował przed przebywaniem tak blisko niej, ale z łatwością przychodziło mi ignorowanie go. Myślę, że po awanturze z Wiktorią byłam spragniona kobiecego towarzystwa i to w tej dziewczynie doszukiwałam się sposobu na przerwanie tęsknoty, a tu... Zawiodłam się po prostu.

Kolejne osoby, które raczyły się pojawić, można było spokojnie dopisać do jednego schematu, którego cechy sprawdzały się ze stuprocentową skutecznością. Wszystkie były emo, wszystkie były mocno umalowane i miały czarne lub tęczowe włosy, każde z nich miało we wzroku coś opętanego, a w przypadku żadnego nie potrafiłam za pierwszym razem określić płci. Kilkoro z tej niezbyt wesołej gromadki kojarzyłam z nieszczęsnej zeszłorocznej imprezy na cmentarzu, ale jakoś nie cieszyłam się z odszukania w niewielkim tłumie znajomych twarzy. Jedyną osobą, jaka zdawała się z całego towarzystwa wyróżniać, była Ola – niska dziewczyna o rok młodsza ode mnie, z włosami w kolorze ciemnego blondu i grzywką kojarzącą mi się z otaku, czy jak tam siebie nazywają mangozjeby, by nie przeklinać. Wiecznie uśmiechnięta i niepoprawnie radosna, miała w sobie coś, co mnie fascynowało i kazało ją bliżej poznać, ale też... odpychało. Może to kolejne skojarzenie z anime.

Uznawszy, że są już wszyscy, Gabrysia włączyła swoją dziwną muzykę. Bezładna black metalowa melodia i satanistyczne wrzaski wokalisty o niemożliwej do określenia płci w połączeniu z olśniewającą jakością najtańszych głośników z supermarketu skojarzyły mi się z odgłosami, jakie mogły płynąć jedynie z dobrze prosperującej sali tortur. W którą to mieszkanie powoli się dla mnie zmieniało, jeśli ktoś byłbyś ciekawy. Nienawidzę black metalu. Nienawidzę emo. Nienawidzę anime. Jezu, co ja tu robię?

Praktycznie nie uczestniczyłam w rozkręcających się rozmowach. Jeśli dobrze zrozumiałam, dziewczyny jak najęte nadawały o swojej znajomej, która w wieku piętnastu lat zaszła w ciążę i tak oszalała dla swojego rocznego już gówniaka, że rzuciła dla niego szkołę. I marzyła o jego zduplikowaniu, na co jej chłopak zbytnio nie wyrażał zgody, co obudziło taką falę zdziwienia i oburzenia, że mało się wszystkie tam nie zapowietrzyły. Jeden z chłopaków polemizował nad tym, że chciałby wypisać się z lekcji religii, gdyż poglądy księdza katechety ranią jego uczucia satanisty z krwi i kości (zapytany, czy wierzy w szatana, odpowiedział, że nie, co uznałam za ciekawe). Ja i Quills udawaliśmy zainteresowanych towarzystwem, tak naprawdę zaś graliśmy w „Pokemon Go", nie wymyśliwszy nic lepszego.

W pewnym momencie solenizantka wpadła nareszcie na to, że mogłaby przynieść z kuchni tort, który dekorowała razem z Quillsem. Mało nie padłam trupem, gdy to zobaczyłam. Sytuacja była tak groteskowa, że nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać jak idiotka, gdy zobaczyłam okrągły, czarny jak smoła wypiek pomalowany w fosforyzujące czaszki i oblepiony czarnymi świeczkami ułożonymi w kształt pentagramu.

– Sam to robiłem – szepnął mi do ucha Quills. Nie potrafiłam wyczuć, czy w jego głosie jest więcej rodzicielskiej dumy, czy powoli wygrywającej głupawki.

– Spłoniesz w piekle, chłopczyku. – Pogroziłam mu palcem z parodią przerażającej miny Marty na twarzy. – Ale najpierw zostaniesz mistrzem cukiernictwa...

Odśpiewaliśmy fałszywe „sto lat" (ja tylko udawałam) i pozwoliliśmy emosi pomyśleć życzenie. Świeczki zdmuchnęła dopiero za piątym razem, ale to i tak wywołało falę zachwytu ze strony gości. Szampan polał się spienioną strugą. Nie ukrywając, że na to właśnie czekałam, zaklepałam sobie dwie porcje i przykleiłam się do talerzyka z ciastem. Jak głupia ucieszyłam się na widok wnoszonego piwa.

Piwo i szampan. Czy od tego się nie umiera? Proszę, żeby się od tego umierało...

Tort, choć straszny, okazał się zaskakująco dobry, więc nawet nie zauważyłam, kiedy to się stało, że zjadłam całą resztę pozostałą po tym, jak wszyscy się poczęstowali. W tym czasie Ola przyniosła planszę do jakiejś gry i kazała nam usiąść w kole.

– Teraz pogramy – zapowiedziała niesamowicie odkrywczo. – Zasady są bardzo proste. Każde z nas wciela się w rolę jakiejś magicznej istoty. Najpierw musimy dokładnie wymyślić, jak wybrana rasa będzie wyglądać i się zachowywać. Niech każdy wybierze istotę i dokładnie się nad nią zastanowi, potem po kolei opowiemy o sobie. Reszta może zadawać pytania, żeby obraz był pełniejszy. Na planszy są pola z przykładową tematyką pytań, poruszamy się pionkami i używamy dwóch kostek...

Jakież to było... nudne. Niby zawsze chciałam spróbować czegoś, co przypomina sesję RPG, no ale z nimi...?

– To niech Gabrysia zacznie, ma w końcu urodziny – zaproponował jakiś chłopak.

Emosia udała wielkie zastanowienie, lecz po błysku w jej oczach już wiedziałam, na jaki wpadła pomysł. I kazało mi to zdwoić czujność. W razie czego trąciłam również Quillsa łokciem.

– Oj, no nie bądź taka tajemnicza, powiedz wreszcie! – pogoniła koleżankę Dominika. Słowa albinosa w jej krzyku właściwie utonęły:

– Uspokój się, przecież to tylko gra.

– A jeśli powie coś prawdziwego? Zdradzi się z czymś? Przecież wiesz, że jest do tego zdolna – wytknęłam mu bezlitośnie.

– Widzisz tych idiotów wokół? Są zupełnie nieszkodliwi. No i wiedzą, że to tylko zabawa, więc nie mają powodu, żeby w to wierzyć, nawet jeśli powie prawdę – uspokoił mnie, posyłając zaciekawionej naszym szeptaniem Marcie olśniewający uśmiech gwiazdy filmowej.

Dziewczyna się zarumieniła i uciekła wzrokiem. No nie wierzę...

– No dobrze – odezwała się wreszcie Gabrysia. – Jestem wilkołakiem.

Byłam na milion procent pewna, że to powie, ale i tak jakimś sposobem zdołałam się zakrztusić i popluć piwem. Nosz kurna, miałam wrócić na noc do domu rodziców... Ciekawe, co powiedzą, gdy się zorientują, że śmierdzę gorzelnią?

– Okej, no to jak to jest z tym wilkołakowaniem? – zainteresował się koleś, w którym po dłuższej chwili rozpoznałam Roberta, gościa z imprezy na cmentarzu.

– Jak to jak jest? – Dziewczyna nie zrozumiała pytania. Biorąc pod uwagę objętość jej mózgu, wcale się temu nie dziwiłam.

Ach, ależ to było wredne! No ale powiedzcie sami, czy jej się nie należało?

– No jak to wygląda? Zmieniasz się w taką hybrydę, pół człowieka, pół wilka, i zabijasz ludzi, jak w horrorze? – dociekała Ola. – I przemieniasz się podczas pełni, działa na ciebie srebro?

– Niestety, to nie wygląda aż tak fajnie. – Gospodyni ze śmiechem zarzuciła grzywką. – Zmieniam się w zwykłego wilka, tylko większego. I mam kontrolę nad sobą, nie zabijam ludzi.

– A nie chcesz? – Dla Marty było to chyba nie do pojęcia.

Zabijcie mnie, bo chyba umarłam do tej pory za mało...

– Chyba nie powinnam... – Zmarszczyła się. CHYBA nie powinna? – Boję się, że Alfa mi coś przez to zrobi. Wiecie, mamy mocno zarysowaną hierarchię.

– To jakiś dziwny ten Alfa, odbiera ci całą radość z bycia wilkołakiem – oburzyła się jakaś dziwaczka z różowymi włosami.

Quillsowi coś zabulgotało w gardle.

– No co ja poradzę? Obowiązki mam. – Nasza wspaniała wilkołaczyca od siedmiu boleśni rozłożyła bezradnie ręce, przez co pewnie chciała wyglądać bardziej profesjonalnie. – Jesteśmy strażnikami ludzi i nie robimy im krzywdy.

– I co, ten Alfa to pewnie jest jeszcze facetem? Szowinistyczna świnia – wściekła się emo-feminazistka. Serio, ona była jeszcze gorsza w tej kwestii ode mnie. – I ma czelność czegoś ci zabraniać? Dziwaczne te porządki. Moim zdaniem wśród wilkołaków powinien panować matriarchat.

– Dokładnie! – wydarłam się, przepijając do samej siebie. Posłałam Quillsowi triumfalne spojrzenie, które dzielnie zignorował. Przy okazji zorientowałam się, że to jego bulgotanie jest tłumionym napadem śmiechu.

– A jaki masz kolor sierści? – spytał ktoś.

– Chyba... – Gabrysia zamyśliła się, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mi się wyrwało:

– Sraczkowaty.

Zgromiła mnie wzrokiem, od którego miałam pewnie zamienić się w kamień. Zrobiłam jej na złość i zniosłam to dzielnie.

– Jestem taka jakby rudo-brązowa – wyjaśniła.

– A dlaczego nie jesteś czarna? No dlaczego?! – Przypominające typowo przedszkolne wrzaski sprawiły, że uszy niemal zwinęły mi się w trąbki.

– Bo Leiczek jest czarnym wilkołakiem. Prawda, Leiczku? – Posłała mi całusa i puściła oczko.

Ukryłam twarz w dłoniach, westchnęłam głęboko, przełykając napad dzikiego płaczu, i spojrzałam między palcami na Quillsa.

– Ja już nie mogę – jęknęłam.

– A ja tam bawię się przednio – odparował bez cienia współczucia.

Niestety ja za nic nie potrafiłam tak do tego podejść. Jest mi wiadomo nie od dziś, że za bardzo się wszystkim przejmuję, no ale to już naprawdę była przesada.

– Mówiłam ci wczoraj, że są zbyt głupi, żeby trzeba było ich pilnować. Po co my tu w ogóle jesteśmy? Nie możemy już iść do domu? Albo pomóc chłopakom szukać krateru? – zrzędziłam w najlepsze.

Ignorował mnie, cham jeden, na dobre wkręcając się w zabawę.

Dalej wszystko toczyło się do przewidzenia. Goście przedstawiali się po kolei, wymyślając coraz bardziej absurdalne historie, Quills żarł czipsy garściami, ochoczo mieszając się do wszystkich dialogów, a ja bez przekonania mieszałam piwo w butelce, obserwując, jak się pieni. Powoli robiło się ciemno. Nikt nie pomyślał o zapaleniu światła, a mroczną atmosferę uzupełniano poustawianymi wszędzie gdzie popadnie czarnymi świecami, których światło uważałam wprawdzie za przyjemne i klimatyczne, ale jakoś tak nie mogłam pozbyć się sprzed oczu wiszącej na parterze tabliczki z instrukcją postępowania przeciwpożarowego, ilekroć na nie patrzyłam. Muzyka z każdą minutą stawała się bardziej pogańska, a wokalista brzmiał tak, jakby bliżej mu było na tamtą stronę. W skrytości ducha liczyłam na to, że nie pociągnie już długo.

Wybiła wreszcie godzina dwudziesta druga. Skończyliśmy o sobie opowiadać i zaczęliśmy wreszcie grać, a to o dziwo mnie wciągnęło – pionki świeciły w ciemności, co dawało śmieszny efekt w połączeniu z półmrokiem, a historia zaczynała mi się nawet podobać. Niestety wszystko psuły opowiastki, jakimi przerzucali się uczestnicy imprezy. Gra polegała na tym, by co jakiś czas przytaczać wspomnienia swojej postaci z jakichś przerażających wydarzeń, a graczom ewidentnie brakowało wyobraźni, gdyż wszystkie opowiadania sprowadzały się do jednego: każdy miał ciocię, u której w domu coś straszyło, przez co przeżyli wiele emocjonujących chwil, które brzmiały jak jedna scena wałkowana przez każdego od nowa. I wszyscy utrzymywali przy okazji, że to prawda, nie tylko w grze.

A może i nie powinnam traktować ich przez to jak idiotów? Skoro wilkołaki, smoki, demony i cała reszta istnieją, to może i w bajaniach o duchach jest ziarno prawdy? To, że jeszcze żadnego nie spotkałam, nic nie znaczy.

Przy okazji było mi strasznie smutno. Wszyscy z każdą minutą byli bardziej podchmieleni, a ja, pomimo tego, że wytrąbiłam całego szampana, trzy drinki i cztery dziesięcioprocentowe piwa, nie czułam nawet lekkiego szumu w głowie. Dlaczego ja nie umiem się spić jak człowiek? Byłam trzeźwa jak nigdy.

O dwudziestej trzeciej, gdy interwencja sąsiadów wydała mi się już bliższa niż dalsza, uznałam, że koniec tego dobrego. Po tych paru godzinach wrażeń starczy mi z pewnością na najbliższych kilka lat, uznałam więc, że najwyższa pora, by się ulotnić. Nie miałam najmniejszej ochoty na mandat za zakłócanie ciszy nocnej, a przytulne łóżko, w którym rozkoszowałabym się spokojem i ciszą, przywoływało mnie wprost wybitnie mocno. Rozejrzałam się dookoła, z satysfakcją skonstatowałam, że wszyscy przechodzą już w stan pijackiej głupawki, i podniosłam się z podłogi, doszedłszy do wniosku, że to tylko ułatwia mi sprawę. Oznajmiłam, starając się przekrzyczeć muzykę:

– Ja będę się zbierać.

– Jak to, już?! Co tak szybko?! – zewsząd podniosły się protesty.

Przyznam, że lekko mnie zamurowało. Oni mnie lubili, czy po prostu byli już w stanie, w którym lubi się każdego?

– Rodzice kazali mi być wcześniej w domu – wytłumaczyłam, wykonując przepraszający gest. Jakiż śliczny, wymyślony na poczekaniu kit...

Na szczęście żadne nie miało w sobie na tyle trzeźwości, by chcieć roztrząsać autentyczność tego argumentu.

– No nic, trudno. Odprowadzę cię do drzwi – zaproponowała Gabrysia, wstając za mną.

Gdy w poczuciu triumfu wychodziłam z pokoju, zdążyłam jeszcze załapać się na mordercze spojrzenie Quillsa.

Wyszykowałam się w tempie, które zadziwiło mnie samą, i jak najszybciej położyłam dłoń na klamce.

– To cześć, Leiczku. Cieszę się, że wpadłaś, kochana jesteś. – Gabrysia utuliła mnie z całych swoich niemałych sił. Niestety nie zdołałam w porę wstrzymać powietrza i zaciągnęłam nieco aromatu dawno niemytych włosów. A ciekawe, że wyglądały na czyste...

Wreszcie wyszłam na klatkę schodową i pomachałam jej mało inteligentnie, udając, że bardzo mi przykro z powodu opuszczania imprezy w takim momencie.

– Pa, Leiczku, do poniedziałku! – wołała, udając, że ociera łzy.

Gdy byłam już na półpiętrze, zdążyła mnie dogonić. Wcisnęła mi coś w ręce i mrugnęła konspiracyjnie.

– Masz, to na drogę. Widziałam, że ci smakowało.

Gdy już zniknęła na dobre, zerknęłam ciekawie, co też mi się trafiło. Okazało się, że to butelka z tym podejrzanie mocnym piwem. Faktycznie tylko ja je piłam... Niewiele myśląc, zdarłam kluczem kapsel i pociągnęłam porządnego łyka. I to również zupełnie nic nie dało. Moja tolerancja na alkohol zaczyna mnie fascynować...

Wyszłam przed blok. Aż się skrzywiłam, czując na skórze liźnięcie lodowatego wiatru. Pogoda była dziwna, miała w sobie coś takiego, że zaraz się spięłam, a głupawe załamanie imprezą ulotniło się ze mnie w ciągu paru sekund. Lekka mgła snuła się pomiędzy falującymi na wietrze gałęziami rosnącej koło chodnika wierzby płaczącej, wraz z pomarańczowym światłem latarni rzucając wokół nierzeczywiste cienie. Coś było w powietrzu, coś pachnącego wilgocią i może delikatnie nienazwanym...

Niemiło mi się zrobiło. Planowałam dostać się do domku na odludziu w wilczej skórze, ale pod wpływem impulsu postanowiłam jednak zadzwonić po taksówkę. Ruszyłam w stronę przystanku autobusowego, szukając w pamięci telefonu właściwego numeru. Gdy już przekonałam się, że zwyczajnie go nie zapisałam, zła na siebie uruchomiłam internet. Ładował się w takim tempie, że pewna byłam, iż szybciej wzejdzie słońce, niż ja znajdę cokolwiek pożytecznego.

Tak, nie uśmiechało mi się chodzenie samotnie, choć nie umiałam powiedzieć, o co dokładnie chodzi. Niestety ostatnio przekonałam się, że powinnam wierzyć swoim przeczuciom.

Miałam ochotę kląć na głos, w czym nieco przeszkadzały mi szczękające z zimna zęby. Przystanęłam niedaleko małej ławki, czekając, aż wyświetli się strona. I nawet nie macie pojęcia, jak bardzo się przestraszyłam, gdy ktoś bezceremonialnie złapał mnie za ramię... Krzyknęłam tak, że obudziłam chyba całe osiedle, i odruchowo wzięłam zamach do połowy pełną butelką z piwem, zamierzając przywalić nią napastnikowi w łeb, ale ten zdążył w porę unieruchomić mi nadgarstek.

– Uspokój się! Nie słyszałaś mnie?! – wkurzył się Quills.

Widząc, że właśnie jestem bliska padnięcia na zawał, podprowadził mnie do ławki i posadził na niej siłą, bym nieco ochłonęła.

– Nie słyszałam cię, kretynie! Nie rób tak więcej! – ochrzaniłam go, gdy już udało mi się na tyle uspokoić oddech, bym mogła w ogóle coś powiedzieć.

– Dobra, przepraszam, faktycznie mogłem najpierw zawołać... – Speszył się lekko.

– Co ty tu robisz właściwie? Myślałam, że świetnie się bawisz? – Zmieniłam szybko temat.

– Może i bym został do końca, bo ciekawe rzeczy zaczęły się dziać, jak sobie poszłaś, ale dzwonił Collin. – Spoważniał. – Znaleźli coś za miastem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top