Rozdział 38

– Wiesz, że nikt nie może się o tym dowiedzieć?

Leżałam sobie na spękanych schodkach starego młyna, przyjemnie nagrzanych nareszcie ukazującym się między gęstymi chmurami słońcem, i gapiłam się bezmyślnie w niebo, próbując nie przejmować się coraz mocniejszym bólem w krzyżu. Zawsze cholernie zazdrościłam ludziom, którzy umieli tak po prostu położyć się na ziemi i cieszyć życiem, podczas gdy ja już po minucie bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę z istnienia wszystkich kości i napiętych ścięgien w swoim ciele.

Milczałam dłuższą chwilę, pozwalając, by Ladon bawił się moimi włosami. On rozterek podobnych do moich jakoś nie miał, rozparty na schodach jak w najwygodniejszym fotelu.

– Domyślam się – westchnęłam wreszcie, uznawszy, że zbyt długo czekał na odpowiedź. – Przecież by nas ukamienowali.

– Rodzice też.

Tym razem nie zdołałam się nie skrzywić.

– Rodzice zwłaszcza – poprawiłam kwaśno. – Tylko jak my to stadu wytłumaczymy? Ja nie umiem osłaniać myśli. Ktoś mnie tego nadal nie nauczył, choć już pół roku mi to obiecuje. – Szturchnęłam go łokciem, by dobrze wiedział, kogo konkretnie mam na myśli.

– Nimi akurat najmniej bym się przejmował. Skoro siedzą ci w głowie, doskonale wiedzą, co czujesz.

– Zwariowałeś? – parsknęłam pozbawionym wesołości śmiechem. – Może i jesteśmy wspólnym umysłem, ale każde z nas ma własne przekonania. Obawiam się, że żadne z nich nie uzna tego za powód do radości.

– Na pewno zrozumieją więcej niż ludzie, skoro mają dostęp do wszystkich twoich uczuć. Moich też, jeśli im na to pozwalam. – Wciąż brzmiał na wręcz irytująco spokojnego.

Czasem poważnie się zastanawiałam, czy oprócz tych przeciwstawności czerni i bieli, nie ma w nas też odrobiny z ognia i wody. Podczas gdy ja łatwo wpadałam w złość, byłam skłonna do histerii, panikowałam bez powodu i nieraz nie potrafiłam znaleźć miejsca dla samej siebie, on do wszystkiego podchodził tak wyluzowany, że odnosiło się wrażenie, jakby kompletnie niczego się nie bał.

A może to, jak musiał sobie radzić w dzieciństwie pod niekoniecznie czułą opieką naszego prawdziwego ojca, sprawiło, że takie akcje zwyczajnie mu spowszedniały? Nadal nie wiedziałam przecież, co robił przez te lata. Nie dopytywałam o nic natrętnie, uznawszy, że sam mi wszystko opowie, gdy będzie na to gotowy.

– I tak nie jestem do tego przekonana – ucięłam, odganiając natrętne myśli. Owszem, ciekawiło mnie, co się z nim działo wcześniej... ale dobrze wiedziałam, że moment jest cokolwiek nieodpowiedni, by wyciągać to na wierzch.

– Prędzej czy później oni akurat będą musieli się dowiedzieć.

– Jezu, no wiem... – Uniosłam się, skuliłam na popękanym stopniu i ukryłam twarz w dłoniach. Już czułam zbliżający się wielkimi krokami atak bólu głowy. – Tylko chciałabym przełożyć spowiedź na kiedy indziej, wiesz?

– O bladgorze też muszą się dowiedzieć, więc można by jakoś...

– Quillsa dzisiaj i tak nie ma.

Ladon uniósł sarkastycznie jedną brew, jakby chciał jakoś skomentować pobrzmiewającą w moim tonie nutę triumfu, której nie udało mi się mimo wszystko skutecznie zamaskować, lecz westchnął w końcu i nic nie powiedział.

– Nie moglibyśmy skupić się na czymś przyjemniejszym? – jęknęłam, wywracając oczami. Musiałam przyznać, że zabrzmiałam jak rozwydrzona dziesięciolatka, ale jakoś nie umiałam się od tego powstrzymać.

– Na przykład na czym?

No teraz to już mnie rozwalił. Jęknęłam, złapałam się za głowę i bezsilnie ponownie wylądowałam na stopniach.

– A podobno to ja jestem romantyczna jak deska od kibla – burknęłam. Sama nie wiedziałam, czy powinnam się teraz rozpłakać, czy raczej wybuchnąć dzikim śmiechem, takim, po którym zakwasy w brzuchu leczy się przez kilka dni.

– Nie wiem jak ty, ale ja właśnie próbuję znaleźć sposób, żeby nie myśleć tylko o jednym.

Z tymi słowami kontrastował tak spokojny, niemal wyprany z jakichkolwiek emocji ton, że aż musiałam odemknąć jedno oko i na niego spojrzeć.

– To znaczy? – zagadnęłam z aż nazbyt wyraźną nadzieją w głosie.

Już gdy zbliżył się do mnie z tym krzywym uśmieszkiem, który tak bardzo pokochałam, nie byłam w stanie powstrzymać się od niecierpliwego dreszczu. Wyszczerzyłam się szeroko, gdy nachylił się nade mną i przejechał chłodnymi palcami po mojej twarzy. Jakiś mały, złośliwy głosik kazał mi zaprotestować, bo w ten sposób zetrze mi cały podkład, ale zdołałam sprzedać mu kopa i przestać się przejmować. Zamiast tego w pełni skupiłam się na cieple jego warg i delikatnym zapachu mięty, jaki wyczuwałam podczas powolnego, czułego pocałunku.

Wiem, że nie powinnam tego robić. Że moje pragnienia i fakt, że tak bardzo mi się to podoba, są po prostu nienormalne. Złe, obrzydliwe wręcz... ale czy my robiliśmy tym komukolwiek krzywdę? Tacy się urodziliśmy. Mogliśmy udawać, że trzymamy los we własnych rękach, że sami o sobie decydujemy i sami układamy swoje życie, lecz prawda była taka, że tego typu miłość spotykała wszystkie półdemony na świecie. Kłócenie się z własną naturą i czymś, co pewnie było jedynie przeznaczeniem, z pewnością mijało się z celem.

Tylko co na to rodzice...?

Nie zdołałam się powstrzymać i skrzywiłam się, jak tylko w głowie zaświtała mi ta myśl. Ladon odsunął się ode mnie powoli i zmarszczył pytająco brwi. Miałam wrażenie, że odkąd pierwszy raz mnie pocałował ponad godzinę wcześniej, nasza więź wzmocniła się przynajmniej stokrotnie, nie miałam więc najmniejszego problemu z rozpoznaniem targających nim emocji... podobnie jak on doskonale odczytał moje.

– Czym się martwisz? – spytał, zanim zdążyłam na poczekaniu wymyślić jakieś przekonujące kłamstewko.

– Tym, że mama nas chyba obedrze ze skóry – wyznałam. Napięcie, które pojawiło się we mnie natychmiast, gdy tylko ta myśl zaświtała mi w głowie, sprawiło że parsknęłam wreszcie nieco histerycznym śmiechem. – O rany... Wyobrażasz to sobie? Przecież jak ona się dowie...

– Chyba musimy zadbać, by się nie dowiedziała? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mój zwykle nadmiernie pewny siebie braciszek tym razem nie ma obmyślonego żadnego planu.

– Jezu, przecież to jest nasza matka – jęknęłam, ukrywając twarz w dłoniach. – Kiedyś musi się dowiedzieć...

– Może nie?

– A może tak? – odpowiedziałam w podobnym tonie. – Jak ty chcesz to przed nią ukrywać? Mieszkamy w tym samym domu.

– Ty nie. – To też zabrzmiało jak pytanie. Aż miałam ochotę go trzepnąć i rozkazać, by się ogarnął.

– Przecież dostanie zawału, jak się dowie. Może coś tam wie o półdemonach, ale wiedzieć a zaakceptować... – Urwałam na chwilę, gdy brakło mi słów. – Nie, nie może się dowiedzieć. A przynajmniej dopóki nie wymyślimy czegoś przekonującego.

– Oby to kiedyś nastąpiło. – Tym razem uniesienie brwi było z jego strony czysto sarkastyczne. – Bardzo podoba mi się, jak co chwilę zmieniasz zdanie... Toczysz dialog z tą drugą Leą, czy co?

– Nie patrz tak na mnie – warknęłam. – Nie tylko ja muszę myśleć tutaj nad rozwiązaniem. Obawiam się, że też jesteś w to zamieszany. Więc dowcipy sobie na razie daruj, nie jesteśmy z tego zadowolone. Wszystkie cztery.

Widząc, że zaczynam się trząść ze strachu, objął mnie ramieniem i przygarnął mocniej do siebie. Wtuliłam się w niego ochoczo i chwilę rozkoszowałam zapachem męskiego dezodorantu wymieszanym z typowym aromatem jego skóry, którego nie potrafiłabym pomylić z niczym innym na świecie. Gdy zamykał mnie w tak ciasnym uścisku, miałam wrażenie, że całe zło świata nie jest w stanie mnie dosięgnąć. Że wszystkie problemy naraz stają się o wiele mniejsze, a mi uda się sobie z nimi poradzić, obojętnie co by się nie działo. Było mi tak po prostu... bezpiecznie.

Zabawne, że patrząc z boku musiałam przyznać, że Ladon nie do końca jest facetem w moim typie. Nie miał długich włosów ani kilkudniowego zarostu, a choć widać było po nim dużą siłę fizyczną, bo mięśnie miał nieźle wyrzeźbione, z pewnością też nie klasyfikował się jako osiłek. Był za wąski w ramionach, jeśli miałam porównywać go do siedzącego w mojej wyobraźni ideału...

Ugryzłam się w myślowy język, gdy uprzytomniłam sobie, że ile razy myślę o swoim ideale, mam przed oczami obraz wyverna z tajemniczego snu. Jak najprędzej odgoniłam od siebie te skojarzenia. Rany, Leah, czy ty nie umiesz cieszyć się chwilą...?

Miałam zdecydowanie za dużo myśli w głowie. Tajemnicze sny, Vuko z jego cokolwiek dziwnymi słowami i nasza rozmowa, co do której wciąż nie miałam pewności, czy jej sobie nie uroiłam, moje skomplikowane uczucia do Ladona i tak prozaiczna przy tym nowa szkoła... Ten wyskakujący ze schowka w bibliotece bladgor był przysłowiowym przegięciem pały. Rozpaczliwie potrzebowałam czegoś, co pomoże mi się odstresować, tylko jak na złość nie miałam pojęcia, co to mogło być.

Chyba żeby...

***

– Dałabyś już spokój – smęcił Ladon, wlokąc się kilka kroków za mną z trzema wielkimi torbami zarzuconymi na plecy. Wyglądał na ledwo żywego, lecz bez problemu domyślałam się, że więcej w tym jest wyśmienitej gry aktorskiej niż prawdy, bo do tej pory te cholerne torby dźwigałam przecież sama i nie miałam z tym szczególnie dużego kłopotu.

– Dlaczego bym miała? – parsknęłam, oglądając się na niego. Zamierzałam udawać wyniosłą i obrażoną tym, że nie docenia moich genialnych pomysłów na spędzanie wolnego czasu, ale nie zdołałam się powstrzymać i wyrwał mi się mało dyskretny śmiech. Poważnie, mało się nie poplułam... Wyglądał z tymi bagażami jak zmęczony życiem żółw, serio. – Co ci się nie podoba w moim cudownym planie? – spytałam, chcąc to jakoś zamaskować.

– Nie lubię szermierki – odburknął, miażdżąc mnie lodowatym wzrokiem.

Ciekawe, że odkąd mnie pocałował, zupełnie się uodporniłam na te jego prawie białe oczyska i grozę, jaka z nich biła. Teraz już w ogóle nie wierzyłam, że mógłby mi zrobić jakąkolwiek krzywdę.

– Jak to nie lubisz szermierki? – Udałam przerażenie, w teatralnym geście łapiąc się za głowę. – Jak można nie lubić szermierki?!

– Normalnie – brzmiała arcydokładna odpowiedź. – Ojciec dość sporo mnie nią katował.

– Jasne, zwal wszystko na ojca. Po prostu jesteś leniwą bułą i nie chcesz się przyznać, że wolałbyś spożytkować ten czas na spanie – zarzuciłam mu z całym swoim okrucieństwem, tym razem jakimś cudem zdoławszy zachować powagę.

– Ja jestem leniwy? – Tak jak przypuszczałam – męska duma właśnie dostała kopa, na którego nie mogła zostać obojętna.

– Tak, ty jesteś leniwy – podjudziłam ją jeszcze mocniej.

– Jeszcze zobaczymy – syknął przez zaciśnięte zęby i wyprzedził mnie bez dalszego wahania.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Faceci są jednak prości w obsłudze...

Tak dawno już nie byłam na szermierce, że od pewnego czasu odczuwałam to wręcz jak skutki porządnego odwyku. Najpierw nie mogłam na nią wrócić, bo lekarz nie pozwalał mi na większy wysiłek fizyczny po zapaleniu wyrostka, a następnie, gdy już skończył mi się ten cholerny zakaz, musiałam zrobić sobie kuku w rękę. Wprawdzie gdybym bardzo chciała, to dałabym radę, bo walczę ręką lewą, podczas gdy unieruchomili mi prawą, ale weź załóż kaftan z ciasnymi mankietami na gips... Fakt, przez całe wakacje miałam też coś w rodzaju przysłowiowego lenia, którego tak bezczelnie zarzuciłam bratu, a wzmagał się on za każdym razem, gdy słupek w termometrze sięgał wartości odpowiadającej trzydziestu stopniom w cieniu, ale teraz, gdy definitywnie skończyły mi się argumenty, by jakoś go podtrzymywać, musiałam wreszcie wziąć się do kupy. No i wpadłam na to, że mogę przecież Ladona zaciągnąć ze sobą...

Nie żebym uważała, że mój ulubiony półdemon w ciągu tego prawie roku naszej znajomości z odludka przemienił się w duszę towarzystwa, ale byłam święcie przekonana, że zobaczenie się raz na jakiś czas ze zwykłymi ludźmi dobrze mu zrobi. Może sam zacznie nieco bardziej przypominać jednego z nich i skończą się dziwne spojrzenia, które się za nim wloką, ilekroć wyjdziemy gdzieś razem? Tak, nie mogłam zaprzeczyć, że podobało mi się w nim to, że zwykle zachowywał się jak dzikie zwierzę, lecz zdawałam sobie sprawę, że jeśli chciał żyć w tym świecie, musiał zdecydowanie przestać zwracać na siebie taką uwagę. Nie chciałam go oczywiście zmieniać, tylko nauczyć, jak należy się maskować... a trening, na którym jest dużo śmiechu i radosnej rywalizacji, wydawał mi się całkiem dobrą opcją. No bo na szkołę jest za stary.

Tylko że...

Okej, sama cieszyłam się jak głupia, że tam wracam. Może i nie uważałam ludzi z treningów za jakichś moich szczególnie mocnych przyjaciół, a z trenerem miałam parę spięć sugerujących, że może niekoniecznie mnie lubi, ale zawsze gdy tam byłam, czułam się po prostu dobrze. Dziwaczne poczucie humoru pozostałych ćwiczących działało cuda z moim choćby i najgorszym samopoczuciem, a nawet mimo tego, że z nie każdym się tam dało przyjaźnić, dobrze nam się rozmawiało. Z trenerem też, jeśli nie miał akurat gorszego dnia. Danie komuś szablą przez łeb również ma działanie terapeutyczne. Ale przecież byłoby za dobrze, gdyby nie czekała tam na mnie żadna przeszkoda...

Ta jedna konkretna przeszkoda, której trochę się obawiałam, nosiła imię Wiktoria i na pamiętnym balu gimnazjalnym została przeze mnie przerzucona przez stół, o czym nadal może pamiętać i żywić pewną urazę. Z Wiktorią poznałyśmy się przecież na treningach i jeszcze zanim postanowiła się na mnie nie wiadomo o co obrazić, pojawiało się między nami sporo spięć właśnie w takich okolicznościach. Już jako przyjaciółki zachowywałyśmy się tutaj dziwnie...

Chociaż chyba źle to powiedziałam. To ona zachowywała się dziwnie, obrażając się na mnie i wściekając za każdym razem, gdy okazywałam się od niej lepsza. Ćwiczyłyśmy mniej więcej tyle samo czasu, ona jakieś dwa miesiące dłużej, choć ja zdecydowanie regularniej. Bardzo nie lubiłam tego, jak się wobec mnie zachowywała – jak druga instruktorka, która miała prawo mnie pouczać i chwalić w taki sposób, bym poczuła, że tak naprawdę ma mnie za nic. Pamiętam, jak się na nią o to złościłam – zwłaszcza o to, jak w pewnym momencie podczas walki powiedziała mi, że „wreszcie staję się dla niej godną przeciwniczką", co pewnie miało być komplementem, ale podziałało w zgoła odwrotny sposób. Dziewczyna zawsze miała parcie, by być w tym sporcie bezdyskusyjnie najlepszą, ale choć mnie to irytowało, podchodziłam do tego z pewnym przymrużeniem oka, bo wiedziałam, jaką ma sytuację w domu. Jej zachowujący się jak wielkomiejska szlachta, bardzo surowi rodzice uważali, że szermierka, choć ona uważała ją za swoją pasję, nie jest jej do niczego potrzebna, bo sprawia, że gorzej się uczy i przez nią nie może zajmować się ambitniejszymi kursami dodatkowymi, takimi jak gra na fortepianie, do której ją zmuszali, choć jej wprost nie cierpiała. Tak naprawdę wręcz nieuprzejmie bogaci, skrupulatnie wydzielali jej pieniądze na pojedyncze treningi, i to tylko wtedy, gdy odnosiła jakiekolwiek sukcesy, bo jeśli szło jej przeciętnie, uznawali, że szkoda tu ich fatygi. Wiedziałam, że to stąd może brać się jej zachowanie – jeśli nie była najlepsza, nie miała możliwości rozwijania tej swojej wielkiej pasji, więc nic dziwnego, że miała aż takie parcie na sukces, ale... nie rozumiem, że nie widziała w swoim zachowaniu niczego złego. No bo ja jednak byłam jej najlepszą przyjaciółką przez długi czas i sama za żadne skarby bym jej tak nie potraktowała, jak jej zdarzało się nagminnie. Ale co poradzić, już przekonałam się, że mamy zupełnie inne poglądy na przyjaźń.

No więc, skoro już wtedy była dla mnie wredna, to co będzie teraz...?

Nie, nie uważałam, że cokolwiek będzie mi wychodziło po prawie roku przerwy. Ćwiczyłam wprawdzie w domu na tyle, na ile było to możliwe, ale przecież nie zastąpi to pełnowymiarowego treningu. Nie miałam pojęcia, jak często ona się tu pokazuje, ale domyślałam się, że miała pod tym względem nade mną sporą przewagę. I owszem, wnerwiało mnie to tak, że aż miałam ochotę warczeć i szczerzyć wilcze kły, no ale przecież nie zniżę się do jej poziomu i nie zacznę jej tego okazywać, tak jak ona to robiła przez te wszystkie lata, prawda?

Chyba że zostanę sprowokowana.

Domyślałam się, że gdybym zdradziła te rozterki Ladonowi, z pewnością by mnie zawrócił w miejscu, związał i zamknął w piwnicy, by mieć na mnie oko, bo przecież miałam jak ognia unikać sytuacji, w których mogłam się zdenerwować, a przy Wiktorii już nie raz udowodniłam, że trzymanie nerwów na wodzy zupełnie mi nie wychodzi, no ale... nie zrezygnuję z ulubionego sportu tylko dlatego, że jakaś jędza się tam kręci.

Tak się złożyło, że szkoła, w której odbywają się treningi, znajduje się praktycznie na moim osiedlu – oddziela ją od niego jedynie wąska, lecz dość ruchliwa ulica. Mam do niej jeszcze bliżej niż do starej stacji, obok której przycupnęła – gdy drzewa rosnące pod blokiem tracą liście, mogę przez lornetkę podglądać, co dzieje się w klasach – lecz na szczęście jest tam jednocześnie na tyle daleko, by nie docierały do mnie żadne dźwięki. Budynek sam w sobie należy do kolejnych miejskich ciekawostek, których tajemnice odkrywałam niegdyś z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy...

Szkoła powstała jakoś w latach osiemdziesiątych jako zawodówka przyległa do znajdującej się za nią ogromnej, obecnie lekko podupadającej fabryki. Jest wielka i bardzo zaniedbana, odkąd to przemianowano ją na zwyczajne liceum, bo szkoły ponadgimnazjalne nastawione na uczenie konkretnego zawodu stały się niemodne. Obecnie chodziły do niej osoby, które nie dostały się do żadnego innego liceum w mieście, co łatwo pozwala się domyślić, że poziom tam nie jest szczególnie wysoki. Wnętrze zawsze mnie fascynowało, bo przypomina nieco powiększoną wersję mojej podstawówki...

Chyba już po samym tym możecie łatwo się domyślić, że nie jest tam zbyt ładnie, ale przyznam, że takie perełki doskonale działają na moje poczucie humoru.

Przeszliśmy przez ulicę i wspięliśmy się po kilku wyłożonych śliskimi kafelkami schodkach do drzwi. Gdy tylko je otworzyłam, w nos zaatakował mnie znajomy zapaszek skarpetek i mokrej ścierki, lecz uświadomiłam sobie, że już nie powalał mnie aż tak na kolana. Nijak nie umywał się do smrodku kamienicy, jaki roznosił się w mojej szkole.

Ladon miał chyba zupełnie inne zdanie.

– Nie dość, że każesz mi się męczyć, to jeszcze musi tutaj tak walić – burknął pod nosem, dodatkowo rozzłoszczony tym, że niekoniecznie udało mu się za jednym zamachem zmieścić w drzwiach ze wszystkimi pakunkami.

– Przyzwyczaisz się. Po paru minutach wyżera komórki węchowe i już tak tego nie czuć – uspokoiłam go z szerokim uśmiechem.

Rzucił mi kolejne mordercze spojrzenie, którym zupełnie się nie przejęłam. Ruszyłam korytarzem w stronę sali gimnastycznej, na której zwykle odbywały się treningi.

Żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu, należy przejść przez całą szkołę, która naprawdę jest absurdalnie wielka i niesamowicie skomplikowana, zupełnie jakby na przestrzeni lat dobudowywano kolejne jej fragmenty pod zupełnie inny projekt. Pamiętam, jak zgubiłam się w niej za pierwszym razem i chyba z pół godziny szukałam wyjścia, aż nie natknęłam się na gburowatą woźną, która mi je łaskawie wskazała... Teraz, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu, musieliśmy zejść bo żelbetowych schodkach do mieszczącej się w piwnicy ciemnej szatni, wspiąć się z powrotem na pomalowany na żółto korytarz na parterze, z niego zakurzoną klatką schodową, na której straszyła łysa jarzeniówka i nie pasująca do zupełne niczego czerwona okleina na barierce schodów, przeszliśmy na pierwsze piętro, dla odmiany zielone. Stamtąd niskim kwadratowym łącznikiem, w którym nie działało światło, dostaliśmy się do równie niskiego, ciemnego i szerokiego korytarza, który prowadził dalej, łącząc się z jednym z budynków fabryki. Na szczęście drzwi na salę gimnastyczną mieściły się już za pierwszym zakrętem, po lewej stronie. Tuż przed załomem korytarza znajdowało się wejście do nieco niechlujnych szatni i jeszcze bardziej syfiastych łazienek o potłuczonych kafelkach na podłodze, pod którymi na parterze mieściła się rozdzielnia elektryczna, co dawało całkiem przyjemne efekty dźwiękowe akompaniujące przebieraniu się. Pamiętam, że panicznie się tego bałam jako dziecko...

A tak, właśnie, w kwestii Wiktorii nie wspomniałam o najważniejszym. Właściwie to ja ćwiczyłam dłużej, bo przyszłam tu już jako siedmiolatka, tylko miałam potem cztery lata przerwy. No ale cóż... To ona była przecie mentorką i mistrzynią świata, gdzie mi tam do niej, co nie?

Minęłam wejście do szatni i wprowadziłam Ladona na dość małą salę gimnastyczną. Brudne, niegdyś zapewne białe ściany i brzęczące, okratowane jarzeniówki na suficie, z których chyba nigdy nie działały wszystkie, mocno kontrastowały z niedawno odnowionymi panelami na podłodze i nowymi drabinkami. Wśród dzikich wybuchów radości przywitałam się ze zgromadzonymi wokół sterty rzuconego na podłogę sprzętu chłopakami, ściskając każdego z całych sił. Nawet trener ucieszył się na mój widok, co uznałam za całkiem dobry znak. Przedstawiłam im pokrótce Ladona, wybuchy zdziwienia na hasło „to mój starszy brat" kwitując słowami „dłuższa historia". Zostawiłam półdemona na pastwę nowych kolegów, wzięłam torbę z ubraniami i poszłam jako pierwsza do szatni. Od zawsze udostępniano nam tylko jedną i dziewczyny miały w niej pierwszeństwo, więc domyślałam się, że tam je spotkam.

Z trudem otworzyłam drzwi ramieniem i wcisnęłam się do dość ciasnego wnętrza, którego niemal całą przestrzeń zajmował pociągnięty olejną farbą stelaż z wieszakami, noszący na swojej wiekowej konstrukcji ślady częstego spawania. W sumie nawet mnie ciekawiło, jakim cudem komuś udało się doprowadzić coś składającego się z metalowych rur grubości mojego przedramienia do takiej ruiny, by wymagało tak poważnych napraw...

– Cześć – rzuciłam od progu.

Magda i Monika zaraz na mnie skoczyły, uszczęśliwione moim widokiem. Obie ćwiczyły już od jakichś dwóch lat, więc znałam je dość dobrze, lecz czające się w kącie Agnieszka i Karolina były dla mnie pewną nowością. Przedstawiłam im się, starając pokazać, że nie należy się mnie bać, i...

– Cześć – burknęła Wiktoria, przepychając się obok mnie do wyjścia. Mało mnie przy tym nie przewróciła ramieniem.

– No cześć! – zawołałam do niej słodko, doskonale odgrywając wielką radość z tego, że ją widzę.

Zignorowała mnie i walnęła drzwiami tak mocno, że aż niemal wypadły z zawiasów.

– Rany, a tą co ugryzło? – wykrztusiła Monika po chwili pełnej niemego zdziwienia ciszy. – Przed chwilą jeszcze się z nami śmiała.

– Obawiam się, że Wiktoria już mnie nie lubi – odparłam beztrosko, wzruszając ramionami. – Długo by opowiadać. Pewnie byłoby prościej, gdybym sama wiedziała, o co jej chodzi.

– Bez obrazy, ale ona zawsze była dziwna – mruknęła Magda. – I wredna.

– Aj tam, wredna. – Przebrałam się szybko i zebrałam resztę potrzebnych rzeczy. – Trener raz tak ją ładnie określił... – Urwałam, z obawą zerkając na dwie nowe. Nie wiedziałam, na ile są wtajemniczone w nasze niewyszukane określenia. Każdy w grupie miał swoje „prawdziwe imię" – dwuczłonową nazwę określającą najlepiej jego charakter i zdolności. Nie wszyscy wiedzieli, jak są nazywani za plecami, bo nie zawsze było to miłe, a nowych zwykle chroniliśmy przed tym, dopóki nie oswoili się nieco z naszym dziwacznym, chwilami mocno okrutnym poczuciem humoru.

– Spokojnie, my już sporo wiemy – zaśmiała się Agnieszka. – To na ciebie mówią Oburęczny Berserker?

Tak, moje prawdziwe imię nie jest może bardzo wyszukane, ale dobrze oddaje to, jak walczę. Mam proporcjonalnie o wiele więcej siły, niż powinnam, co pewnie zawdzięczam wilkołactwu, łatwo puszcza mi cierpliwość i jestem oburęczna. Częściej walczę lewą ręką, ale parę razy zrobiłam podczas walki akcję z przerzucaniem broni do prawej dłoni, gdy się zmęczyłam. No ale prawie wszystkie pełnokrwiste wilkołaki mają tak samo rozwinięte obie połowy ciała, nie jest to nic dziwnego dla mojego gatunku.

– Tak, to ja – potwierdziłam. – Na Wiktorię mówimy za jej plecami Atencyjna Sucz. Tylko nie przekazujcie jej tego...

Po wybuchu wesołości wybrałam się ponownie do sali.

Faceci przebierali się dziesięć razy dłużej niż dziewczyny, miałyśmy więc czas na to, by ze sobą pogadać. Wiktoria ostentacyjnie mnie ignorowała, lecz nie widziałam, by była na mnie wybitnie zła – również włączała się do rozmów, więc uznałam to za dobry znak. Nie miałam ochoty na kolejną porcję zachowywania się jak rozwydrzone dzieci.

To było raczej do przewidzenia, że będzie więcej śmiechu i rozmów niż ćwiczenia jako takiego. Wszyscy stęsknili się za mną równie mocno, jak ja za nimi, więc nikt nie mógł w spokoju skupić się na wykonywaniu rozgrzewki, zanim nie dowiedział się, co działo się u mnie przez ten czas, gdy się tu nie pokazywałam. Dodatkowo Ladon wzbudził niemałą sensację, zwłaszcza gdy okazało się, że jest o wiele bardziej wysportowany niż podejrzewałam i zaskakująco łatwo zaadaptował się w grupie. Ucieszyłam się, gdy zobaczyłam, że już po powrocie z szatni się rozmawia z chłopakami i trenerem tak, jakby znali się od lat. Faceci jednak są naprawdę łatwi w obsłudze, wiem, co mówię... Niby z dziewczynami też tak jest, że wystarczy raz zobaczyć się w samych gaciach, a już można robić za nieodłączne przyjaciółki, no ale nie aż do tego stopnia...?

Po rozgrzewce zamiast normalnych ćwiczeń zdecydowaliśmy się na sparingi. Trenera mój braciszek poważnie zaintrygował, zwłaszcza gdy powiedział, że szermierkę ćwiczy od lat, więc chyba po prostu chciał zobaczyć, co takiego on potrafi. Nie znaleźliśmy mu wprawdzie idealnie dobranego stroju, ale to, co skompletowaliśmy, musiało wystarczyć. Wszystkim opadły szczęki, gdy okazało się, że Ladon serio jest w tym dobry. Ja sama się nie spodziewałam, że aż tak.

Gdy trener się zdenerwował, że nic nie robimy, tylko im się przyglądamy, również poszliśmy się ubrać i wybrać jakąś broń.

Szermierka klasyczna jest o tyle lepsza od sportowej, że możemy nosić czarne ubrania i używamy cięższej broni. Ponadto zachowujemy się tak, jakby była ostra – priorytetem nie jest zadanie szybkiego trafienia, tylko uniknięcie go ze strony przeciwnika, co wymusza na nas o wiele lepszą znajomość techniki. Ponadto szable, jakich używamy na zawodach, wymagają pełnego zestawu ochraniaczy, gdyż ważą już tyle, że można nimi sobie zrobić poważną krzywdę. Oprócz nich i szpad pruskich używamy również kolnych rapierów – całkiem zabawnej broni, która jest ciężka, długa niemal jak ja wysoka i używana w komplecie ze służącym głównie do obrony sztyletem, zwanym potocznie lewakiem (co przynosi sporo śmiechu, gdy trzymam go w prawej ręce). Rapier z oczywistych względów wolałam sobie odpuścić – prawy nadgarstek nadal lekko mnie pobolewał, a ponadto był zesztywniały i jakiś taki obcy, więc wolałam go na razie nie przeciążać. Wahałam się dłuższą chwilę nad szpadą i szablą, lecz zdecydowałam się na tą pierwszą, widząc, że reszta grupy jest w tej kwestii raczej jednogłośna.

Szpadę lubię najmniej. Nie jest tak, że za nią nie przepadam, no ale... rapier jest wielki i można nim komuś zrobić krzywdę, a szablą można przypierdzielić przeciwnikowi przez głowę tak, że aż się zatrzyma, więc chyba wiadomo, co bardziej pasuje do mojego „prawdziwego imienia". Szpada jednak ma pewną ciekawą zaletę, gdyż... w szermierce klasycznej dopuszcza się podczas pojedynku na tą broń wejście w zwarcie, w którym dozwolone jest wszystko prócz dźwigni łamiących. Ja sama za dużych szans w tym nie mam ze względu na swoje mikre wymiary, ale nie powiem, że nie upodobałam sobie techniki z odsuwaniem broni przeciwnika wolną dłonią i wbiegania w niego tak, by nic już nie mógł zrobić.

Tak, wiem, to nudna technika, ale skuteczna. Nie używam jej zbyt często... w przeciwieństwie do Wiktorii, w której przypadku przemieniła się ona we wręcz główną metodę na łatwe zwycięstwo. W dodatku wyglądającą niekoniecznie tak, jak powinna, lecz przypominającą bardziej zwinięcie się w kulkę i rzucenie przeciwnikowi pod nogi. Wychodzi to zabawnie, choć zwykle jej się udaje z tego względu, że trafienia obopólne są niedozwolone i powodują ujemne punkty, więc każdy odruchowo cofa dłoń z bronią, woląc już zostać trafionym przez tą wariatkę niż skończyć walkę z minusem. Przegrana dawała po prostu zero punktów na zawodach, więc nie szkodziła tak bardzo.

No ale nie zamierzałam walczyć z Wiktorią, jeśli sama mnie o to nie poprosi. Po co się przemęczać?

Najpierw zmierzyłam się z Moniką, potem zaś zrobiłam sobie krótką przerwę – kondycji nie miałam żadnej po tym prawie roku lenistwa. Przyglądałam się pozostałym walkom i temu, jak Ladon nadal męczył trenera (z tego, co zrozumiałam, wciąż z nim wygrywał). Było mi całkiem przyjemnie...

Do czasu. Bo ja nie zamierzałam wyzywać Wiktorii na pojedynek, ale ona miała o tym zupełnie inne zdanie.

– Hej, walczysz? – spytała pozornie beztrosko.

Uniosłam na nią ciekawie wzrok, nie mogąc aż uwierzyć w to, że mnie z kimś nie pomyliła. Jak babcię kocham – ona się... uśmiechała. I to przyjaźnie. Łatwo mogłam wykalkulować, że po prostu ma nadzieję na zrobienie mi obciachu przed całą grupą i to ją wprawia w taki dobry humor, ale sam fakt pozostawał interesujący.

Nie wiedziałam chwilę, co powinnam odpowiedzieć. Szukałam jakiejś wymówki na kształt „ej, jeszcze nie odpoczęłam", ale pech chciał, że wtedy właśnie trener wpadł na jeden ze swoich wybitnie doskonałych pomysłów.

– Leah i Wiktoria walczą na punkty, reszta sędziuje – zarządził. Minę miał przy tym taką, jakby naprawdę nie zauważył do tej pory panującego między nami napięcia.

Szlag.

– Mogę mieć do ciebie prośbę? – zagadnęłam dziewczynę, zanim ustawiłyśmy się na dwóch końcach prowizorycznie utworzonej planszy.

Spojrzała na mnie pytająco, więc wyznałam:

– Parę dni temu zdjęli mi gips. Mogłybyśmy nie wchodzić w zwarcie? Nie chcę sobie znowu uszkodzić tej ręki.

Nie odpowiedziała, ale krótkie skinięcie głową mogłam chyba uznać za zgodę. Zasalutowałyśmy bronią na komendę, założyłyśmy maski, ustawiłyśmy się w postawach...

No i zaczął się pogrom.

Zawsze byłyśmy na podobnym poziomie. Ja byłam o tyle lepsza, że więcej podczas walki myślałam, kalkulowałam, rozważając różne opcje i chcąc się również czegoś nauczyć, a nie tylko bezmyślnie rozgnieść przeciwnika. Wolałam przegrać niż dopuścić do trafienia obopólnego, tak jak to było w naszych zasadach oceniania bardziej pożądane. W końcu nie ma większego obciachu niż zginąć w walce jednocześnie, co nie?

Wiktoria zaś była bardziej wytrzymała, ciut wyższa i cięższa. Co nieraz dawało jej przewagę. I o wiele silniejsza...

Podchodziłam raczej ostrożnie, starając się wyczuć, co zrobi. Nie lubiłam rzucać się bezmyślnie na przeciwnika, choć czasem miałam wrażenie, że w ofensywie radzę sobie lepiej. Obserwowałam ją, czekając. Obroniłam się przed długim wypadem zasłoną czwartą i spróbowałam odpowiedzieć na jej bark, lecz wycofała się szybko. Również zaatakowałam, chcąc wykorzystać swój impet, lecz poślizgnęłam się na panelach, które kompletnie niestety się do tego sportu nie nadawały, i wolałam się wycofać na moment, żeby nie upaść.

No i wtedy właśnie Wiktoria postanowiła wejść w zwarcie.

Jej typowa zagrywka ze skróceniem dystansu, przyłożeniem swojej broni do piersi, odsunięciem mojej dłonią i rzuceniem się na mnie niemal całym swoim ciężarem była łatwa do przewidzenia, lecz zasadniczo nie miałam jak się przed nią obronić. Wyciągnęłam odruchowo prawą dłoń, pchnęłam ją w maskę, żeby się zachwiała, lecz nadgarstek zareagował dość mocnym bólem, więc odpuściłam o wiele za szybko. Syknęłam, otrzymałam trafienie i wycofałam się ze złością.

– Trzy-dwa! – obwieścił trener.

– Prosiłam cię o coś – warknęłam do przeciwniczki. – Naprawdę nie mogę tak walczyć...

– To nie moja sprawa – odparła, wzruszając ramionami. – Tym lepiej dla mnie.

A to suka...

Przyznam, zagotowało się we mnie, a siedzący gdzieś w moim wnętrzu czarny wilk oblizał się niecierpliwie. Ale jeszcze trzymałam nerwy na wodzy.

Postanowiłam być jeszcze ostrożniejsza, lecz nie pomogło to wiele, gdyż Wiktoria rzuciła się do zwarcia o wiele szybciej. Tym razem to ja ją trafiłam, w dogodnym momencie odskakując w tył, dzięki czemu praktycznie sama nadziała się na moją broń. Za kolejnym razem udało mi się wykonać ponownie podobny manewr, dzięki czemu zaczęłam wygrywać, lecz gdy kolejny raz rzuciła się do zwarcia, nie zdołałam się utrzymać.

Wbiegła we mnie szybciej niż poprzednio, spróbowała mnie przewrócić całym swoim ciężarem, widząc, że bez tego jej się nie uda – pomimo bólu w nadgarstku zdołałam odsunąć jej broń podobnie jak ona moją. Chwilę trwałyśmy w impasie, gdy starałam się utrzymać na nogach za wszelką cenę, wreszcie jednak zdołała mnie podciąć, gdy skupiłam się na bólu, przez co straciłam kolejny punkt.

– Kuźwa! – wyrwało mi się, gdy na podłodze masowałam nadgarstek. – Uspokój się, prosiłam cię o coś!

– Wiktoria – warknął trener. – Mogłabyś...?

Zwykle samo to wystarczyło, by każdego z nas osadzić w miejscu, lecz Wiktorii robienie ze mnie słabej idiotki sprawiało chyba zbyt wielką frajdę, skinęła więc tylko potulnie głową, nie przestając się jednak uśmiechać.

No i ja zasadniczo już wiedziałam, że to może skończyć się w tylko jeden sposób.

Stan walki: jeden-jeden. Tym razem obie byłyśmy ostrożniejsze – wynik tego starcia dla nas obu był czymś na kształt ostatecznego triumfu nad rywalką. Wymieniłyśmy kilka pchnięć, lecz większość z nich była jedynie pozorowana, bo byłyśmy zbyt daleko od siebie, by cokolwiek zdziałać. Przyszedł jednak ten moment, gdy Wiktoria kolejny raz się na mnie rzuciła.

A ja tylko na to czekałam.

Wpadła na mnie z całym swoim impetem, blokując mi rękę z bronią... tylko że ja już nie chciałam jej trafiać. Wykręcić nadgarstka tak, by dźgnąć ją sztychem, z pewnością nie mogłam, ale co innego z zabawieniem się w zrobienie drobnego kuku...

Przypierdzieliłam jej z zamachu głowicą szpady w maskę, aż się pochyliła i odsunęła. Następnie sprzedałam jej – również w maskę – przepięknego kopa z wyskoku, od którego pewnie wypierniczyłabym się jak marzenie, gdybym spróbowała czegoś takiego na spokojnie i całkiem trzeźwo. Gdy już poleciała w tył jak zdmuchnięta i runęła na ziemię, skoczyłam na nią i zaczęłam okładać pięściami jak nokautujący bokser.

Tak, oglądałam podobne akcje na zawodach. Ale nie przypuszczałam, że tak umiem...

– Hej! – Trener nas rozdzielił, gdy tylko udało mu się otrząsnąć. Odciągnął ode mnie oszołomioną Wiktorię, mnie zaś Ladon złapał wpół i przytrzymał mocno, by nie przyszło mi do głowy się wyrwać.

– Jesteśmy niepełnoletnie! Nie wolno jej mnie bić! – zapiała Wiktoria, gdy zdjęła maskę z zaczerwienionej złością twarzy.

Ryknęłam takim śmiechem, że mało się nie udusiłam.

– Sama wchodziłaś w zwarcie – warknął na nią trener. – Nic ci nie jest?

– Wcale nie...! – Urwała w połowie, zorientowawszy się, że zaprzeczaniem tylko by się pogrążyła. I tak ciekawe, że w ogóle przyszło jej to do głowy. – Nienawidzę cię! – wydarła się wreszcie na mnie, wstała i odmaszerowała wściekle do szatni, po drodze rzucając maską o podłogę.

Wszyscy wymieniliśmy spojrzenia mówiące jasno: „co tu się właśnie stało?".

– Em... Sprowokowała mnie? – mruknęłam cicho.

– Bardzo ładny był ten kopniak, ale mimo wszystko jego mogłaś sobie darować – powiedział cicho trener.

Właśnie wtedy Ladon zaczął się niekontrolowanie śmiać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top