Rozdział 33

– Kurna, przecież ja nawet nie wiem, czy ona nadal tu mieszka – warknęłam pod nosem, zamykając drzwi od mieszkania z odrobinę większą siłą, niż wypadało.

Ta, tylko na co mi to było? Przecież w okolicy nie widziałam nawet współczującego sąsiada, któremu zebrałoby się na wysłuchanie o moich problemach. Zupełnie jakby wszystko w okolicy sprzysięgło się, bym została ze swoimi rozterkami zupełnie sama.

Chociaż... Gdybym zadzwoniła do Gabrysi, to pewnie chętnie by ze mną pogadała. Ale nie byłam pewna, czy aby o takie zrozumienie mi tutaj chodziło. Emosia w końcu nadal była nastawiona do całej sprawie optymistycznie i radośnie jak naćpany skowronek. Moje pesymistyczne wynurzenia nawet by do niej nie dotarły.

Ciepnęłam pęk kluczy do torebki, by tam zaginął wśród setki rzeczy, z których każda była niesamowicie potrzebna, choć sama nie wiedziałam do czego. To tak specjalnie, bym wracając mogła sobie jeszcze trochę poprzeklinać, gdy okaże się, że nie mogę ich znaleźć... Powoli ruszyłam schodami, dokładnie oglądając każdy stopień przed postawieniem na nim stopy. Dłonią wodziłam po szorstkiej, niedawno malowanej metalowej barierce, w głębokim poważaniu mając setki czających się na niej bakterii.

A może jak złapię jakiegoś syfa, to umrę i nie będę musiała brać udziału w tej czarnej komedii?

Tak jest, to wszystko wyglądało jak jakiś koszmarny dowcip, który śmieszył każdego wokół, oprócz mnie. No bo jak ja będę wyglądała? Nikt, a już zwłaszcza główna zainteresowana nie pomyśli, że przychodzę do niej z jakiegoś ważnego powodu. Nie mogłam powiedzieć jej zbyt wiele, by nie zdradzić swojej watahy, nie mogłam zbyt dokładnie wyjaśnić, co konkretnie się dzieje, by nie wpadła w panikę, więc nie ma co ukrywać – wyjdę po prostu na sentymentalną koleżaneczkę, która sama zaprzepaściła trzy lata temu świetnie rozwijającą się przyjaźń, a teraz przypełzła błagać o wybaczenie. Choć wiedziałam, że to nieprawda, i tak czułam do samej siebie jakiś dziwny niesmak.

To znaczy... Cholernie brakowało mi tej naszej przyjaźni. Chętnie bym ją odbudowała, gdyby tylko istniała taka możliwość, ale już dawno przecież ustaliłam, że nie było w tym jedynie mojej winy. W tym końcowym etapie może i tak, choć to też nie były sprawy, na które miałam większy wpływ, ale Klementyna nadwyrężyła moje zaufanie już wcześniej, więc ona też miała spokojnie za co przepraszać.

Dobra, zamknij się, Leah. Nie idziesz tam, by bawić się w brazylijską telenowelę, tylko musisz po prostu dziewczynę ostrzec, by nie dostała zawału dzisiejszego wieczoru, gdy zostanie porwana przez jakieś magiczne nie wiadomo co. Prościzna, prawda?

Jasne.

Pogoda, jak prawie każdego dnia tego cholernie upalnego lata, była aż przesadnie słoneczna. Liście wysokiego klonu, rosnącego przed blokiem na wysokości mojej klatki schodowej, zaczynały się lekko złocić, lecz ciężko mi było określić, czy to wina nieuchronnie nadchodzącej jesieni, czy raczej nieludzkiej temperatury. Powietrze było gęste i parne, jak tuż przed burzą, lecz na intensywnie niebieskim niebie przynajmniej w zasięgu mojego wzroku nie było żadnej chmurki, choćby takiej ślicznej białej, przypominającej watę cukrową, z której nie było co spodziewać się żadnego deszczu. Chora miejska zieleń powoli zaczynała przegrywać z suszą, co można było łatwo rozpoznać po dominującej nad trawnikami spękanej ziemi.

Szlag, a może zanosiło się na magiczną burzę? W końcu nasi wrogowie myślą, że dzisiaj zatriumfują, więc mogło zebrać im się na trochę fajerwerków.

Coś tak zaczynałam też przeczuwać, że nie zatriumfują tylko w teorii...

Zaklęłam w myślach, odpędziłam niewesołe rozważania i ruszyłam wąską, dziurawą jak sitko osiedlową uliczką. Minęłam trawnik i dwa inne bloki i wyszłam na sporą wolną przestrzeń, wraz ze stojącym po mojej prawej stronie hipermarketem dzielącą osiedle na nierówne części. W czasach naszej przyjaźni ustaliłyśmy z Klementyną, że to podział na nasze części blokowiska. Moja była znacznie większa, lecz w praktyce przebywałyśmy na niej o wiele rzadziej, choć nie umiem powiedzieć dlaczego tak się działo. Może po prostu znałam ją zbyt dobrze i przez to uznawałam za nudną? No i lepiej w końcu broić na terenie, na którym nikt cię nie kojarzy.

Zacisnęłam dłonie w pięści i kolejny raz postarałam się odgonić wspomnienia. Tylko tego brakowało, bym zupełnie rozkleiła się nad utraconym bezpowrotnie dzieciństwem... Z perspektywy czasu widzę, że to chyba właśnie koniec naszej przyjaźni był takim umownym początkiem dorosłości. A dorosłość coraz mniej mi się podobała.

Przeszłam pomiędzy kilkoma szarymi blokami i skierowałam się do dwóch ostatnich na osiedlu, za którymi znajdowało się już jedynie parę domów szeregowych i szeroki zaczątek porzuconej wieki temu obwodnicy, wskazujący granicę, gdzie zaczynały się typowe przedmieścia. Moim celem był budynek, który odrobinę się wyróżniał – nie dość, że pomalowano go na pomarańczowo, to jeszcze miał tylko trzy piętra.

Zrobiło mi się jeszcze smutniej, gdy zauważyłam mnogość szczegółów, na które do tej pory nie zwracałam uwagi, głównie dlatego, że od czasu końca naszej przyjaźni zapuszczałam się tu bardzo rzadko. Kolory naraz wydały mi się o wiele bardziej przytłumione niż we wspomnieniach, jakby rozmyte. Rosnąca w jednym z przyblokowych ogródków grusza, którą wielokrotnie maltretowałyśmy w poszukiwaniu niekoniecznie już dojrzałych owoców, wyglądała na nieco niższą i bardziej zabiedzoną, niż zapamiętałam. W innym ogródku, gdzie kiedyś uparłyśmy się zbudować z ukradzionych desek tajną bazę, nie dostrzegłam już żadnego śladu naszej działalności. Kiedyś zarośnięty i ewidentnie opuszczony, teraz został uprzątnięty i rosło w nim nawet parę kwiatów. Niewielkiego drzewka, tworzącego przyjemny parasol, jednak nie wycięto. W jakiś sposób sprawiło to, że poczułam się choć odrobinę lepiej...

Ale i tak było mi źle, cholera. Nie podobało mi się, że muszę to robić. Nie dość, że zaraz miałam rozdrapać stare rany, to jeszcze wieczorem iść odbijać byłą koleżankę w pojedynkę? I ja się sama na to zgodziłam? Boże, gdzie ja miałam mózg, co? Przecież mogę tam umrzeć, do diabła! Nikt nie zdąży zareagować, a nawet gdyby chcieli mi pomóc, to w jaki sposób możemy mierzyć się z wyvernem?

Chyba powinnam zostać w domu i skupić się na testamencie, a nie bawić się w system wczesnego ostrzegania.

Stanęłam wreszcie przed drzwiami do ostatniej klatki schodowej i zmierzyłam nowoczesny domofon z numeryczną klawiaturą dzikim wzrokiem, jakbym spodziewała się, że porazi mnie prądem, gdy tylko spróbuję go dotknąć. Po dłuższej chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że za Chiny ludowe nie pamiętam, jaki właściwe mieszkanie mogło mieć numer, westchnęłam więc nad swoją sklerozą i zajrzałam do środka przez lekko przyciemnianą szybę eleganckich drzwi. Z braku lepszego pomysłu pociągnęłam za klamkę.

Szlag, otwarte. A już miałam nadzieję, że uda mi się wykpić z obowiązków tłumaczeniem, że nikogo nie zastałam...

Wlazłam do środka i zaraz potknęłam się o niewielki schodek, o który niemal zabijałam się za każdym cholernym razem prawie trzy lata temu. Zezwałam go przykładnie, potraktowałam wyciągniętym środkowym palcem i ruszyłam na pierwsze piętro, nie znalazłszy sposobu, by dalej przedłużać z w miarę czystym sumieniem. Po minucie namysłu przeszłam na piętro drugie. Kurna, wstyd przyznać, ale nie pamiętam, gdzie dziewczyna mieszkała...

Może ja serio mam tego Alzheimera? Ale to jeszcze nie za wcześnie?

Drzwi na szczęście wyglądały tak, jak je zapamiętałam – tanie, obite drewnopodobną boazerią machniętą błyszczącym lakierem, jaki w sklepach zwykło się obarczać ładnie brzmiącą nazwą „autentyczna sosna". Jak łatwo się domyślić, z kolorem sosny miało to niewiele wspólnego. Uniosłam rękę, by zapukać, sklęłam się w myślach i wyciągnęłam palec do dzwonka, powstrzymałam się w ostatnim momencie.

A co, jeśli ona faktycznie już tutaj nie mieszka? Nikt nie pomyślał, by sprawdzić jej aktualny adres. Stado po prostu z góry założyło, że Klementyna nie mogła się przez ten cały czas wyprowadzić, i koniec. Co ją powstrzymywało przed ponowną przeprowadzką do innego miasta, jak kiedyś? Nikt nie wziął pod uwagę tego, że zamiast atrakcyjnej blondynki, drzwi może otworzyć mi tęgi jegomość w różowym szlafroku, wielce niezadowolony z tego, że zakłócam mu przedobiednią sjestę.

Ale dobra, raz się żyje. Tędzy faceci w różowych szlafrokach może zwykle żywią mordercze zamiary wobec nieproszonych gości, ale z reguły nie biegają szczególnie szybko. Chyba.

Wdusiłam do oporu guzik dzwonka, a serce niemal podeszło mi do gardła. Ciekawe, że zawsze myślałam, że to tylko takie powiedzenie...

Otworzyła wysoka, ciemnowłosa kobieta. Spojrzała na mnie ciekawie, przekrzywiając głowę, jakby usiłowała przypomnieć sobie, skąd też może mnie znać. Ja, chociaż pamięci do twarzy kompletnie nie mam (o ile do czegokolwiek mam...), z wielkim trudem doszukałam się w niej czegoś znajomego, powiedziałam więc szybko:

– Dzień dobry, ja do Klementyny.

– Kleo, jakaś koleżanka do ciebie! – krzyknęła wgłąb mieszkania, odsuwając się lekko i zapraszającym gestem wskazując mi wnętrze. – Wejdź.

Jak miło, że nikt mnie tutaj nie kojarzy. Poczucie własnej wartości spadło mi do minus czterdziestu trzech. Udając, że nic się nie stało, z lekką obawą wlazłam do ciemnego przedpokoju, zmuszając usta do słodkiego uśmiechu.

Zauważyłam, że wiele się nie zmieniło. Przedpokój nadal był ciemny i częściowo wyłożony boazerią do złudzenia przypominającą tę na drzwiach. Za tandetnymi białymi drzwiami kryła się łazienka, w której nigdy nie byłam, po prawej stronie zaś miałam wejście do przytulnej kuchni. W sporym lustrze odbijało się nowoczesne wnętrze salonu, utrzymanego w tonacji krwistej czerwieni i różnych odcieni szarości. Znajdujące się po mojej lewej stronie drzwi do pokoju Klementyny były zamknięte, więc spięłam się cała w oczekiwaniu. Miałam głupie wrażenie, że nabuzowany adrenaliną wilk w moim wnętrzu poruszył się niespokojnie gdzieś tuż pod skórą.

Wreszcie niezwykle stylowe wrota z wprawioną mętną szybą drgnęły, ukazując ciepły żółty kolor ścian pomieszczenia, które się za nimi kryło. Ze smutkiem przypomniałam sobie, że niegdyś było tam niebiesko. Upomniałam się szybko, gdyż na pierwszy plan zaraz wyszła Klementyna.

Nie jestem pewna, czy zdołałabym rozpoznać ją na ulicy. Tak jak ja – zmieniła się zupełnie, i to w całkiem podobny sposób. Choć niegdyś pozowałyśmy na dzielne chłopczyce, teraz obie stałyśmy się młodymi kobietami, a po niej widać to było wprost wybitnie. Luźną sportową bluzę zastąpiła bluzką z białej koronki, dżinsy białą plisowaną spódniczką, dobrze eksponującą długie nogi. Okulary zamieniła na soczewki, przez co o wiele lepiej było widać intensywnie niebieską barwę jej oczu, a włosy rozjaśniła do bardzo jasnego, prawie że białego blondu, o wiele jaśniejszego i chłodniejszego niż mój. Wydało mi się też, że jest nieco niższa, niż to zapamiętałam.

– Leah? – spytała z lekkim niedowierzaniem, marszcząc brwi. Pewnie z toną makijażu na twarzy i w czarnej sukience w białe kropeczki byłam nieco niepodobna do tej starej mnie, ubierającej się w bojówki i za wielkie koszulki z logami zespołów metalowych.

– Cześć. – Uśmiechnęłam się, bo nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić.

– Wejdź. – Na szczęście dość szybko opanowała zdziwienie i wskazała mi swój pokój. – Jest lekki bałagan, ale nie przejmuj się, po prostu... nie spodziewałam się ciebie.

Ona to nazywa bałaganem? Nie widziała, jak ja umiem zapuścić całe mieszkanie w ciągu dwóch dni... Ugryzłam się w język, zanim powiedziałam to na głos.

Naprzeciwko wejścia znajdowała się kanapa, lecz poczułam dziwny opór przed siadaniem. Zbyt mocno bałam się tej rozmowy, by tak po prostu odbierać sobie przewagę, jaką miałam dzięki spoglądaniu na nią z góry, gdy usiadła na obrotowym krześle przy biurku.

Jak ja mam jej to wszystko powiedzieć, ja pierniczę?!

– Po co przyszłaś? – spytała prosto z mostu, gdy cisza zaczęła się przeciągać.

Okej. Nie zabrzmiało to szczególnie przyjaźnie. Częściowo odechciało mi się być miłą.

– Mam sprawę – powiedziałam.

– Serio? – parsknęła, w jej oczach pojawiła się nagle złość. – Trzy lata się nie widziałyśmy i nagle masz sprawę?

Zabolało. I to na tyle, że teraz już całkowicie odechciało mi się być miłą.

– Tak, mam sprawę. I to bardzo ważną, więc lepiej by było, gdybyś mnie posłuchała – wyrecytowałam, zmuszając się do spokoju.

Niestety nie dała mi kontynuować, tylko roześmiała się sucho.

– Posłuchaj to ty lepiej siebie. Najpierw sama zrujnowałaś naszą przyjaźń, odrzuciłaś mnie, a teraz przychodzisz z jakąś prośbą? – Skrzyżowała ramiona na piersi.

A mi pękła żyłka.

– Nie ja wyprowadziłam się bez słowa do innego miasta i pozwoliłam swojej najlepszej przyjaciółce stać się pośmiewiskiem połowy szkoły, gdy jak głupia chodziła od osoby do osoby i pytała, co się z tobą stało i dlaczego cię nie ma – wycedziłam. Mój głos zbyt mocno zaczynał przypominać wilczy charkot, wbiłam więc paznokcie w miękkie wnętrze dłoni, usiłując choć częściowo doprowadzić się do porządku.

Klementynę na moment zamurowało, więc leciałam dalej, nie dając sobie chwili na zmianę zdania.

– Posłuchaj, bo tu nie chodzi o jakieś moje prośby, tylko o twoje życie. Wiem, że to zabrzmi dla ciebie jak czysta abstrakcja, ale w mieście dzieją się rzeczy, które ciężko jest wyjaśnić. W dużym skrócie: chodzi o zjawiska określane jako nadprzyrodzone.

– Że co? – Teraz ewidentnie zastanawiała się, kiedy to zdążyło mi aż tak bardzo odbić.

– No to – palnęłam ze swoją pełną złośliwością. – Można powiedzieć, że ten nadprzyrodzony świat toczy chwilowo wojna. Wroga frakcja chce potraktować cię jak zakładnika, a moja frakcja postanowiła na to przyzwolić, gdyż to pomoże nam poznać wroga. Nic ci się nie stanie, odbijemy cię w porę i nikomu włos z głowy nie spadnie, ale mówię ci to, byś była spokojna. I nie walczyła z nimi, bo nie wiesz, czym tak naprawdę są. Przygotuj się na wycieczkę do parku w dziwnym towarzystwie, weź jakąś kurtkę, bo pewnie zmarzniesz, no i... uważaj na siebie. – Pomasowałam dłonią czoło. Nagle zaczęła boleć mnie głowa. – Boże, jak to brzmi...

Nie wiem, która z nas miała większe wrażenie, że zwariowała.

– Czy ty się słyszysz? – wykrztusiła wreszcie Klementyna. Zacisnęła dłonie na podłokietnikach krzesła tak mocno, że aż pobielały jej palce.

– Nie musisz mi nawet teraz wierzyć. – Wykonałam obronny gest. – Wystarczy, że przyjmiesz to do wiadomości, a wieczorem przekonasz się sama. – Uznawszy, że temat jest już skończony, skierowałam się w stronę drzwi. Zatrzymałam się jeszcze z dłonią na klamce. – Pamiętaj tylko, że cokolwiek się stanie, duże wilki są w porządku. Może będą lekko przerażające, ale one są tymi dobrymi i ich się trzymaj, okej?

Nie potwierdziła, tylko wpatrywała się we mnie oczami wielkimi jak pięciozłotówki.

– No to cześć – burknęłam jeszcze, widząc, że nic więcej nie ugram. Na piękne wznowienie przyjaźni w stylu przesłodzonych wyobrażeń Gabrysi zdecydowanie nie było tutaj miejsca.

Wyszłam na klatkę schodową i bez słowa więcej zamknęłam za sobą drzwi, przełykając z trudem zalegającą w gardle gorycz.

***

Pamiętasz wszystko, co masz zrobić?

Quills, wraz z resztą stada i całkiem sporą grupą wyrzutków z dawnej sfory Aresa chowający się w najgłębszych chaszczach parku i jego okolicach, powoli zaczynał mi działać na nerwy.

Jezu, Quills, ten plan mieści się w jednym zdaniu. Naprawdę sądzisz, że mogłabym coś pomieszać? – jęknęłam, wywracając ślepiami.

Siedziałam sobie w plamie cienia przy wielkim dekoracyjnym kamieniu, chowając się przed ciepłym światłem ulicznej latarni. Kilka metrów przed sobą miałam ciężkie, ozdobne ogrodzenie, porośnięte nadającym mu swoistej miękkości bluszczem, a dalej pozornie nieprzenikniony mrok, panujący w miejskim parku.

Upewniam się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik – wytłumaczył cierpliwie Alfa. – Czyli pamiętasz?

– Tak, pamiętam.

– W takim razie powtórz.

– Jesteś upierdliwy jak nadpobudliwa przedszkolanka! – ochrzaniłam go, pokazując kły z grubsza w jego stronę. A przynajmniej tak mi się zdawało, że gdzieś tam siedzi. – Mam spokojnie przejść w umówione miejsce o umówionej porze i czekać tam na rozwój wydarzeń – wydeklamowałam posłusznie.

Dobrze. To powtórz jeszcze ostatnią część.

– Co? Czekać na rozwój wydarzeń? – Parsknęłam sarkastycznym śmiechem. – Quills, a myślowe uszy to kiedy myłeś?

– Chcę, żebyś to sobie dobrze utrwaliła – wyjaśnił, cedząc słowa wyraźnie i powoli tak, by mieć pewność, że na pewno do mnie dotrą. – Nie atakuj, jeśli nie dostaniesz takiego rozkazu lub nie znajdziesz się w bezpośrednim niebezpieczeństwie.

– No przecież wiem! – Miałam przemożną ochotę, by nakryć sobie oczy łapami i udawać, że mnie nie ma.

Po prostu dobrze cię znamy – odezwał się Embry. – I wiemy, że nie zawsze umiesz być grzeczna, nawet jeśli sytuacja tego wymaga.

– Ta, bo ty umiesz – burknęłam, popisując się niezwykłą dojrzałością. Czy ja siebie przypadkiem nie nazwałam dzisiaj młodą kobietą? W tej chwili bliżej mi było do wyszczekanej gówniary.

Ja nie jestem czarnym półdemonem. I bez obrazy, ale gdy rzucę się komuś do gardła, to wychodzę z tego cało, a z tobą bywa różnie.

No teraz to mi po prostu dosrał!

Na twoim miejscu szukałabym już dobrego stomatologa, bo jak cię dorwę...

– Spokój! – Quills bezczelnie przerwał moją przerażającą groźbę. – Już czas. Ruszaj, Leah. Chyba jesteś już gotowa.

– To fajnie, że ktokolwiek tu we mnie wierzy.

Podniosłam się z trawnika, otrzepałam profilaktycznie i niespiesznie podeszłam do eleganckiej bramy z kutego żelaza.

Uważaj na siebie, siostrzyczko – mruknął jeszcze Ladon.

Zawsze na siebie uważam – prychnęłam, choć sama doskonale wiedziałam, że to wcale nie była prawda.

Nic nie potrafiłam poradzić, gdy odzywał się we mnie czarny półdemon, a oni wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Byłam chyba najbardziej chwiejną przynętą, jaką oba światy mogły sobie wyobrazić, ale co mogłam na to poradzić?

W jednej chwili zrobiło mi się tak źle, że właściwie tylko cudem powstrzymałam się od płaczu. Prawda była taka, że cholernie się bałam. Że miałam dosyć, że byłam tym wszystkim wyczerpana i niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak powrotu do dawnego życia. Tej beztroski, którą przypomniało mi spotkanie z Klementyną. Tego niemożliwego do opisania czegoś, co charakteryzowało tamte czasy, za czym tak cholernie tęskniłam, że aż czułam ból w piersi. Marzyłam, by cofnąć się w czasie, nawet jeśli oznaczałoby to konieczność ponownego zmagania się z wewnętrznym wilkiem, nad którym tak ciężko mi było zapanować...

To przecież nie różniło się tak bardzo od tego, jak teraz walczyłam z naturą półdemona, prawda?

Wszystko będzie dobrze. Wiem, że kiepsko to teraz brzmi, ale uwierz, że już ja tego dopilnuję – warknął Ladon. Kątem oka przez moment dostrzegałam przebłysk śnieżnobiałego futra, kiwnęłam więc z wdzięcznością łbem w jego stronę.

Wcześniej dość długo ustalaliśmy strategię – każdy członek stada otrzymał swoją pozycję, określone zadania, każdy musiał pilnować zarówno swojego kwadratu, jak i dwóch sąsiednich, by w razie potrzeby wspierać swoich braci. Teoretycznie nasz plan nie miał żadnej dziury, niemożliwym było, by cokolwiek nam uciekło – obojętnie czy było bladgorem, czy wyvernem – ale i tak miałam kiepskie przeczucia. Nasze świetne plany zwykle nie wychodziły wcale tak świetnie, jak w wyobraźni.

Było nas cholernie dużo. Geri wykazał się pomysłowością i bez prośby Quillsa zorganizował sporą część sfory Aresa do pomocy – oprócz standardowego składu mieliśmy do pomocy również Szarego, Tomka, który kazał nazywać się po imieniu, uparcie twierdząc, że nigdy nie miał wilkołaczej ksywki i żadnej nie zamierza przybierać, Kasię-Katarzynę, mocno obrażoną na wszystkich wokół, bo przecież ona się na przynależność do sfory innej niż ta Aresa nie zgadzała, ale także kilku innych, których nie miałam okazji poznać bliżej: ponurego brata Geriego – Frekiego, nieco nadpobudliwego gościa, na którego wszyscy mówili Ugryź lub Lord, i drobną Ilzę. Wiktoria nie raczyła się pojawić, choć Geri podobno dość mocno na nią naciskał. Przypuszczałam, że jej niechęć do pomocy mogła mieć coś wspólnego z moją poniekąd główną rolą w całym przedsięwzięciu, ale nie skupiałam się na tym za mocno. Po pierwsze: miałam nie roztrząsać tego dłużej i schować dziewczynę do szuflady z napisem „mam to tam, gdzie słońce nie dociera", a po drugie... chwilowo byłam zajęta drżeniem o własne życie.

Uspokój się, Leah – odezwał się Geri. – Zrobimy wszystko, by nikomu nic się nie stało.

– Ale komplikacje są możliwe – odburknęłam pesymistycznie. – A ja nadal mam uszkodzoną łapę. I nadal jestem z was najsłabsza.

– Najsłabsza? – parsknął Seth. – A Gabrysia i Ilza?

– Nie jestem słaba! – Siedząca w jego pobliżu Ilza jak srebrzysta strzała wyskoczyła z krzaków, ugryzła go mocno w ogon i zniknęła tak szybko, że choć bardzo chciał, nie zdołał odpowiedzieć jej tym samym. – Jestem Pełnokrwistą, jak wy wszyscy!

– Nie wszyscy – westchnęła ciężko Gabrysia. – Naprawdę wam nie przeszkadzam?

– Jesteś tylko obserwatorem i jeśli to uszanujesz, nie masz szans przeszkadzać – odpowiedział jej spokojnie Quills. – Po prostu nie mieszaj się. Oglądaj nas i zapamiętuj, w jaki sposób działamy, a kiedyś będziesz mogła walczyć razem z nami.

– No to supcio!

Nawet ja rzadko mam aż takie wahania nastrojów...

Trąciłam nosem ozdobną bramę parku i warknęłam ze złością, gdy okazała się zamknięta. Cholera, od kiedy to ktokolwiek kłopocze się z takimi rzeczami? Odkąd żyję, park przez całą dobę był otwarty na oścież. Owszem, miało to sporo wad, jak na przykład to, że w nocy lepiej było się w nim nie kręcić, bo stawał się wylęgarnią wszelkiego rodzaju przysłowiowego elementu, ale przynajmniej można było w razie potrzeby wcisnąć się do niego bez zbędnego przedłużania, no... A teraz? Co ja mam niby zrobić?

Inne bramy też są zamknięte – podpowiedział Embry. – Przechodziliśmy przez ogrodzenie.

– Jakby nie było mi mało tego, że szykuję się do trumny, to jeszcze muszę się w wiewiórkę bawić – zaskamlałam żałośnie.

Pośpiesz się, bo będziesz na miejscu ostatnia. Wszyscy czekają już na pozycjach – syknęła Kasia-Katarzyna. – I nie mów na mnie Kasia.

– Rany, to jak ma na ciebie mówić? – zdenerwowała się Ilza. – Tasia? Gasia?

– Może być Tasia właściwie.

– Ale przecież to jest głupie...

– Dziewczyny! – upomniał je Quills.

Tyle nowych myśli w mojej głowie, a ja nie mam czasu, żeby choćby spróbować się do nich przyzwyczaić... Liczyć na to, że nie będą mnie rozpraszać, to jak każdej nocy karmić się nadzieją, że słońce wstanie na zachodzie.

Zmierzyłam niechętnym wzrokiem ciemność czającą się za bramą. Światło latarni znikało za linią wytyczaną przez ogrodzenie jak ucięte nożem, a mrok zdawał się przyglądać mi z równą intensywnością, jak ja jemu.

Gdy zbyt długo patrzysz w czeluść, czeluść zacznie przypatrywać się tobie – szepnęłam, czując, jak sierść staje mi dęba wzdłuż całej linii kręgosłupa.

Cytaty z Nietzschego? Wiedziałem, że serio jesteś z Hitlerjugend. – Paul zarechotał prostacko.

Chętnie zarzuciłabym teraz kazaniem, że Nietzsche miał z ideologią nazistowską tylko tyle wspólnego, że Hitler się na nim wzorował, ale chwilowo jestem w zbyt wielkim szoku, że w ogóle kojarzysz, że ktoś taki istniał. I jeszcze cytaty rozpoznajesz... – Pokręciłam z politowaniem łbem z grubsza w jego kierunku.

No i postarałam się wreszcie skupić na zadaniu, a nie na rozbiegających się z nerwów myślach sfory.

Opanowałam coraz mocniej dającą się we znaki chęć ucieczki z panicznym piskiem i najzwinniej jak potrafiłam przeskoczyłam przez ogrodzenie. Uznałabym za cud to, że nie zaczepiłam o nie żadną częścią ciała i nie wyrąbałam się na pysk w rabatkę z różami, ale byłam zbyt zestrachana, by przypominać sobie dodatkowo o własnej niezdarności. To, że chwilowo poszła spać, mogło jedynie wyjść mi na dobre.

Byłam już przyzwyczajona do dziwnych zjawisk. Poważnie – po ostatnich przygodach i magicznych anomaliach, na które natykaliśmy się na każdym kroku, powinnam podchodzić do kolejnych nowości ze stoickim spokojem... ale tak się złożyło, że jednak mi to jeszcze nie spowszedniało. Przypadłam do ziemi i zamarłam nieruchomo, gdy gdzieś niedaleko rozbłysło lodowate światło, w dziwny sposób podkreślające kształty rosnących w pobliżu roślin. Miałam wrażenie, że to każda cząsteczka powietrza zaczęła fosforyzować lekko niebieskawym blaskiem, starając się do pewnego stopnia zastąpić niedziałające latarnie, co nadawało otoczeniu atmosfery rodem z niezbyt prawdopodobnego snu.

Co to było?! – zdenerwował się ktoś. Choć wilki starały się zachować spokój, jeden niepewnie zakręcił się w krzakach i zawarczał głośno.

Cisza! – rozkazał Alfa. – Nic się nie dzieje!

– Ona weszła w jakąś fotokomórkę?

– Jak nic się nie dzieje?!

– To tylko światło!

Wyprostowałam się bardzo powoli, nasłuchując uważnie, czy coś nie czaiło się w moim pobliżu. Wyglądało na to, że jest czysto, lecz nie udało mi się już zmusić zjeżonej sierści do wygładzenia.

Miejski park zawsze wydawał mi się miejscem niezwykłym, bo najbardziej ze wszystkiego przypominał chyba połączenie arboretum ze specyficznym ogrodem botanicznym. Niewiele drzew jest tutaj wyższych niż sześć metrów, lecz rosną na tyle gęsto, by ich w większości liściaste gałęzie tworzyły nad alejkami niemal szczelne sklepienia, za dnia jak witraże podświetlane promieniami słońca. Alejki wyłożono okrągłym brukiem i poplątano tak, by wyglądały jak ogromny labirynt – potrafią krzyżować się, rozszerzać i zwężać nieoczekiwanie, ale też wznosić gwałtownie jako mosty nad wąskimi korytami dwóch rzeczek, wijących do znajdującego się pośrodku terenu stawu poplątanymi serpentynami. Zamiast wytyczonych od linijki rabatek z przesadnie kolorowymi kwiatami, najwięcej było tu paproci i różnych odmian egzotycznie wyglądających roślin o ogromnych, mięsistych liściach. Przy każdej ławce z lakierowanego drewna stała wzorowana na dziewiętnastowieczną latarnia z kutego żelaza, lecz jeszcze nigdy nie widziałam, by którakolwiek z nich działała. Fosforyzujące powietrze sprawiało, że wszystko to wyglądało jeszcze bardziej magicznie niż normalnie, a do tego zyskiwało jeszcze tę drobną, charakterystyczną nutę, która potrafiła wprawić w trwogę nawet najdzielniejszego wilka wielkości niedźwiedzia.

Ja najdzielniejszym wilkiem wielkości niedźwiedzia wcale nie byłam.

Nie słyszałam nic prócz własnego przyspieszonego oddechu i nierównego stukania pazurów na bruku. Siliłam się na to, by nie kuleć zbyt mocno – nie pokazywać swojej słabości nikomu, kto mógłby mnie akurat obserwować – lecz za każdym razem, gdy opierałam na prawej łapie ciężar ciała, nadgarstek przeszywał mi nieprzyjemny ból. Powinnam się cieszyć, bo dopiero co nie byłam w stanie w ogóle tak chodzić, lecz coś nie poprawiało mi to humoru. W walce z pewnością będę jedynie przeszkadzać.

Zeszłam z jednego z mostków, skręciłam w lewo i klucząc okrężną drogą, skierowałam się w stronę stawu. Pomiędzy drzewami widziałam już wybudowany wokół niego kamienny murek i lodowate, błękitne światło, wydobywające się z nieruchomej wody. Jak oni to zrobili?

Iluzja – syknął Ladon. – Ale na tyle dobra, że nie umiem jej rozpracować.

Ciekawe, co ta biedna, uważająca mnie za wariatkę Klementyna sobie teraz myśli?

Była tam. Siedziała sztywno na ławce pod jedyną działającą latarnią, nerwowo wyłamując palce i zerkając rozszerzonymi ze strachu oczami na pochylającego się nad nią bladgora. Potwór był jakiś inny niż pozostałe – nie dość, że wydał mi się nieco większy, to jeszcze nigdzie na jego ciele nie widziałam iskier i pełgających płomieni. Ba! Z odległości, w jakiej się znajdowałam, zdawało mi się wręcz, że wije się wokół niego lodowata mgła, a spomiędzy niektórych łusek wystają mu ostre sople lodu. Nie przypuszczałam, że coś takiego jest możliwe...

Ale nie przypuszczałam też, że wrogowie mogą się na to nabrać. Tak zaufali, że złapiemy się w ich pułapkę, że kompletnie zignorowali, iż możemy zastawić własną? Jak na razie wszystko właśnie na to wskazywało, lecz coś i tak kazało mi mieć się na baczności. Wydawało mi się, że ta pozorna cisza to raczej zły omen.

Chociaż... pozorna? Ja naprawdę nie słyszałam nic oprócz nas. Zupełnie jakby park został w jednej chwili wyrwany z wiecznie tętniącego życiem centrum miasta i rzucony w pustkę.

Zatrzymałam się na końcu ścieżki, wahając się nad wejściem w krąg światła wyznaczany przez latarnię. Coś powstrzymywało mnie przed wyjściem na brukowany plac wokół stawu i nie potrafiłam z tym czymś walczyć. Czekałam, niecierpliwie strzygąc uszami, pragnąc uchwycić w zasadzie cokolwiek. Zagubienie zaczynało mnie powoli dławić. Czy to wróg nie powinien wykazać się jakąś inicjatywą? Zrobić cokolwiek?

Bladgor zauważył mnie pierwszy. Parsknął, a z jego nozdrzy wydobyła się smużka niebieskiego dymu. Klementyna odruchowo powędrowała za jego spojrzeniem i drgnęła, odsuwając się na samą krawędź ławki, byle dalej ode mnie. Dłuższą chwilę zajęło jej uspokojenie się na tyle, by zdołała się wyprostować i przestać trząść – widocznie przypomniała sobie, że mówiłam coś o tym, że duże wilki są dobre. Być może jednak nie spodziewała się, że duże wilki mogą być aż tak duże... Bez przekonania zamerdałam ogonem, mając nadzieję, że uzna to za oznakę przyjaźni.

Chociaż... Kurde, kto by się nie bał gigantycznego wilka, który do tego był czarny jak diabeł? Chyba nie ma osoby, która uwierzyłaby na słowo, że to dobry wilczek. Z jakiegoś powodu czarne zwierzęta budzą w ludziach największy respekt.

– Bo czerń to nie kolor, lecz brak koloru. A brak koloru oznacza nicość i zapomnienie, prawda?

Przypadłam do ziemi, wyszczerzyłam wściekle kły i kłapnęłam szczękami, wydając z siebie coś pomiędzy warkotem a wściekłym rykiem.

Mężczyzna znajdował się o wiele bliżej, niż bym sobie tego życzyła. Wysoki, ubrany w czarny płaszcz sięgający mu niemal do kolan, stał zupełnie rozluźniony, chowając dłonie w kieszeniach. Uśmiechnął się kpiąco na widok mojej reakcji, tłumiąc sarkastyczny śmiech. Mógł mieć jednocześnie dwadzieścia, jak i czterdzieści lat – pociągła twarz o ostrych, pozornie młodzieńczych rysach była blada i pobrużdżona głębokimi zmarszczkami. Jasne jak słoma włosy sięgały mniej więcej do ramion, częściowo zaczesane tak, by ukryć spory opatrunek na prawej stronie szyi, spod którego wyzierało kilka czarnych w słabym świetle pręg. Sądząc po tym, w jaki sposób stał i jak ostrożnie poruszał głową, rana musiała sprawiać mu ogromny ból...

Tylko że ten człowiek nie był człowiekiem, w czym upewniłam się gdy zauważyłam, że jedno oko ma intensywnie błękitne, drugie zaś jasnoczerwone, jak świeża tętnicza krew.

– Nie, nie jestem człowiekiem – odpowiedział spokojnie, jakby doskonale wiedział, o czym akurat myślałam. – Ale podejrzewam, że tego się spodziewałaś.

W takim razie kim on niby jest? Czy raczej czym? – warknęłam, cofając się ostrożnie. Mięśnie miałam napięte jak postronki, gotowa w każdej chwili zaatakować, jak i rzucić się do ucieczki.

Sfora milczała.

– Na to pytanie również powinnaś znać odpowiedź.

Zmartwiałam.

Ty wiesz, o czym myślę? – zdenerwowałam i jeszcze raz kłapnęłam na niego kłami. – Won z mojej głowy!

– Wiem tylko to, co sama chcesz mi przekazać. Mam trochę kultury, więc nie zamierzam grzebać ci w myślach. Żywię nadzieję, że to docenisz. – Ukłonił się teatralnie, w krzywym uśmiechu błyskając niebezpiecznie zaostrzonym kłem.

Nie mam pojęcia, czym możesz być.

Zaczęłam się modlić, by w tym momencie nie odezwał się nikt ze sfory. Pora na pogaduszki już była – choć przed chwilą chciałam, by zaradzili coś na moją niewiedzę, tak teraz... Tylko tego brakowało, bym niechcący zdradziła obecność mojej jedynej szansy na ratunek...

– Zastanów się dobrze. – Mężczyzna postąpił krok w moją stronę, zachęcająco rozkładając na boki ramiona, jakby chciał mnie w ten sposób upewnić, że z jego strony nic mi nie grozi.

Jasne, bo uwierzę.

Chciałam go okrążyć i zaatakować od tyłu. Chciałam w zasadzie zrobić cokolwiek, byleby tylko nie brnąć w tego typu niepotrzebne gierki, lecz po odsunięciu się o jeszcze parę milimetrów zorientowałam się, że dotarłam do sporego ozdobnego kamienia z tablicą pamiątkową. Przyparta do niego całym bokiem, nie miałam szans na szybki manewr, a on zbliżał się z każdym krokiem...

Co więc mogłam zrobić? Zawęszyłam w powietrzu, lekko mrużąc ślepia dla lepszego skupienia. Tropiciel był ze mnie żaden, ale przecież musiałam coś czuć...

W nos uderzyła mnie oszałamiająca mieszanka zapachów, z których sporą część znałam. Kadzidło. Zakrzepła krew. Palone liście. Ozon po burzy. Mokra skała. Dym z ogniska. Jednak zebrane razem...

Powiedziałabym, że jesteś wampirem, ale... – Zawahałam się. Woń była w jakimś procencie znajoma, podobna do tej, jaką czułam od Dominiki, lecz kilka dodatkowych nut, chociaż okazały się aż do przesady dla mojego nosa przyjemne, zupełnie mnie zdezorientowało. W tych pomieszanych zapachach było coś, co jednocześnie mnie przyciągało, jak i kazało uciekać w popłochu, bo obiecywać mogło jedynie pradawną potęgę, z którą lepiej było się nikomu nie mierzyć.

Tak, było tam sporo tego dziwnego, kojarzącego się z farbą drukarską i mokrym cementem aromatu, jaki czułam wokół krateru.

– Ciepło. – Facet naprawdę miał ostre kły. Może i nieprzerośnięte, ale ostre. Wszystkie cztery. – Tylko że gdybym był wampirem, pewnie nie umiałbym zrobić tego. – Uniósł lewą dłoń tak szybko, że aż rozmyła mi się przed oczami. Uskoczyłam i przewróciłam się haniebnie na bruku, w ostatnim momencie umykając sporej kuli ognia.

Kuźwa! – wyrwało mi się. – Przecież ogień miał zabijać wampiry!

– Wampiry tak. – Czerwone oko rozbłysło. Szybko schował dłoń do kieszeni płaszcza, by ukryć przed moim wzrokiem niezbyt ładną oparzelinę, ale nie był wcale aż tak zręczny, by mój wspomagany wyrzutem adrenaliny wzrok tego nie zarejestrował. – A kto potrafi nad ogniem panować?

Kurwa – warknął cicho Ladon, przez co wiedziałam już, że moje niewesołe podejrzenia nie są wcale urojeniem.

Przecież, cholera, o tym była od samego początku mowa. Tego najbardziej się obawialiśmy.

Jesteś wyvernem – syknęłam, zbierając się z ziemi. – Ale co to ma wspólnego z wampirami, że powiedziałeś „ciepło"? Wy przypadkiem nie zabijacie wampirów?

Jak na razie granie na czas, by ktoś mądrzejszy ode mnie wymyślił wyjście z sytuacji, całkiem nieźle mi szło.

– Bo jestem wyvernem, którego ugryzł wampir. – W jednej sekundzie spoważniał, jakbym trafiła w bardzo czułą strunę. Dłonie ukryte w kieszeniach płaszcza zacisnęły się w pięści, a czerwone oko zdawało się już wręcz płonąć. – Lepiej powiedz, czym ty jesteś, wilcza dziewczyno?

Usłyszałam, że znajdująca się teraz za mną Klementyna głośno wciągnęła powietrze. Ułożyła sobie teraz fakty? Na szczęście powstrzymałam się od obejrzenia za siebie.

Jestem tym, co widzisz – wycedziłam. – Jestem czarnym wilkiem.

– Czarnym półdemonem – poprawił mnie, w ciągu paru sekund odzyskując utracony spokój. – Wyrzutkiem. Odszczepieńcem. Kimś, kto nigdy nie będzie miał swojego miejsca na ziemi i doskonale zdaje sobie z tego sprawę, czyż nie?

To nie twoja sprawa.

– Powiedz tylko, że nie mam racji, Proroku.

Proroku?

Nie mam bladego pojęcia, kim jesteś i czego ode mnie chcesz! – Zawarczałam z głębi piersi. Modliłam się, by zachować spokój, by nie dać się sprowokować...

– Jak sobie życzysz. – Wzruszył ramionami i skrzywił się, jakby sprawiło mu to ból. Pewnie sprawiło, sądząc po tym wielkim opatrunku i stanie skóry wokół niego. – Jestem Vuko, do usług.

Miło mi – prychnęłam. Mięśnie zaczynały mi drżeć od utrzymywania niewygodnej pozycji. – Czyli czego chcesz, bo chyba nie dosłyszałam?

Cholera, ja to chyba jednak nie mam instynktu samozachowawczego. Prowokować wyverna? Mądrze, nie ma co. Tylko, do diabła, nie umiałam się powstrzymać.

– Chcę, byś mnie wysłuchała – wyjaśnił, wzdychając ciężko. Chyba sam nie był zadowolony z tego, co musiał powiedzieć. – Wysłuchasz szaleńca, czarna wilczyco?

Przekrzywiłam pytająco łeb. Nie marzyłam o niczym innym prócz tego, by wreszcie ktoś rozpoczął atak. By czas ruszył z miejsca, wilki wyskoczyły ze swoich kryjówek, a wszystko rozegrało się szybko i bezboleśnie. Tylko że...

Czułam smutek bijący z jego słów. Smutek, którego nie rozumiałam, ale któremu nie potrafiłam się oprzeć. Dlaczego?

Czy on nie powinien chcieć nas wszystkich pozabijać zamiast rozmawiać?

Wysłucham – powiedziałam powoli. – Choć pewnie zgadzając się na to pokazuję, że jestem o wiele bardziej szalona niż ty.

– Pięknie powiedziane. – Uśmiechnął się krzywo, lecz w oczach wciąż miał coś takiego, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nagle się tam rozpłakał. Nie pasowało mi to do oblicza potężnego faceta, ale...

Nic już nie wiedziałam.

– A więc wysłuchaj, Proroku. I zapamiętaj to, jak cię nazywam, bo choć nie powinienem mówić ci wszystkiego, nie zamierzam kłamać. To nie czas i miejsce na kłamstwa. Stawka jest zbyt wysoka, by sobie na nie pozwolić. – Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić natrętną myśl, a złociste włosy opadły mu częściowo na twarz. Skrzywił się i uniósł odruchowo dłoń do opatrunku, na którym pojawiła się krwawa plama. Jego krew miała dziwny, wiercący w nosie zapach. – Wiesz, po co ten cały ból? Ta walka, ta nienawiść? Po to, by diabeł mógł stracić nowe imię.

Co? – jęknęłam, lecz umilkłam, gdy rzucił mi poirytowane spojrzenie.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że teraz niczego nie zrozumiesz, ale pamiętaj, że to przyjdzie z czasem. Bo zawsze tak jest. A nowe imię... to Inne imię ma wprost niewyobrażalną wartość. Ono musi zniknąć. Po prostu zapamiętaj te słowa, a wszystko będzie dobrze. – Zmęczonym gestem potarł twarz. – Nie, nie powinienem ci tego wszystkiego mówić. Tylko że po prostu nie potrafię inaczej, bo i ty nie jesteś taka, jak powinnaś.

Tak, nic z tego nie rozumiem – szepnęłam. Nawet nie zauważyłam, w którym momencie położyłam się na lodowatej ziemi i złożyłam pysk pomiędzy wyciągniętymi przednimi łapami. Jak zapatrzony w swojego pana pies.

Kłamałam. Bo zaczynałam coś z tego rozumieć... tylko nie byłam pewna, czy nie było to spowodowane moim szaleństwem. Czy faktycznie coś mi świtało, czy to jedynie poruszona tymi słowami nitka z dawno zapomnianego snu? Skojarzenie, które nie miało odniesienia w rzeczywistym świecie.

– Rozumiesz o wiele więcej, niż powinnaś. Tylko że coś poszło nie tak. – Czerwone oko zdawało się mnie hipnotyzować. – Rozumiesz... ale zbyt późno. Powinnaś to zrozumieć sama o wiele, wiele wcześniej. Tego już jednak żadne z nas nie zmieni. – Zaczerpnął drżącego tchu. – Pamiętaj, czarna wilczyco. To, że diabeł kupi sobie Inne imię, nie zmieni tego, że będzie diabłem. Choćby sam nie pragnął niczego bardziej niż normalności. Pamiętaj, że Innych imion jest wiele... lecz nie bój się Innego imienia Vuko. Powinnaś bać się Prawdziwego imienia Ylnether, choć teraz nie możesz go znać. Bo to nie jest Inne imię. Inne imię jest dobre, lecz niewłaściwe. Po prostu... zapamiętaj to sobie.

Ylnether... Obróciłam obce imię w myślowych palcach, przyglądając mu się uważnie ze wszystkich stron. Miało w sobie coś... jakąś magię, energię, coś, co obudziło we mnie pokład tęsknoty, z której nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Tęsknoty tak silnej, że zapragnęłam zwiesić łeb, zwinąć się jak kopnięta w splot słoneczny i zaskowyczeć z bólu. Z przejmującej straty, rozpaczy...

Imię. Tylko imię... Ale nieraz słyszałam, że imiona mają w sobie wielką moc.

– Rozumiesz, wilczyco? Bardzo ważne jest, byś to zapamiętała. Zapamiętasz? – Vuko dopytywał się gorliwie, zbliżywszy do mnie niepostrzeżenie. Teraz zabrzmiał wręcz na zdesperowanego. Pewnie gdybym była w ludzkim ciele, potrząsnąłby mną za ramiona.

Zapamiętam – obiecałam słabym głosem.

– Zapamiętaj – syknął. – Musisz być silna. Obojętnie, co się stanie... ty jedna musisz przetrwać, rozumiesz? Nie ma nic ważniejszego. Dla mnie nie ma już nadziei, lecz ty... – Choć powinnam odgryźć mu rękę w okolicy kolan, z jakiegoś powodu pozwoliłam, by złapał mnie za pysk i uniósł go tak, bym musiała spojrzeć mu prosto w oczy. – Umiera Prorok. Niech narodzi się Prorok. Gdy będziesz potrzebowała... po prostu zawołaj.

Odsunął się ode mnie tak gwałtownie, że aż poleciałam wprzód, a wtedy rozpętało się piekło.

Ognisty bicz, groteskowo wyglądający w łapie lodowego bladgora, przeciął powietrze z przeszywającym świstem. Embry pojawił się właściwie znikąd, w ostatnim momencie mało ostrożnie przyduszając Klementynę do ziemi, co uratowało ją przed nieuniknioną dekapitacją. Quills i Ladon bark w bark rzucili się na Vuko, nie pozwalając mu na ucieczkę, Geri i Freki skupili się na demonie, pozostałe wilki zwartą falą wyskoczyły z zarośli. Wokół zakotłowało się od lśniących ślepi, wyszczerzonych kłów i ostrych pazurów, szara sierść błyskała w słabym świetle, a smukłe sylwetki zlewały się w jedno.

Chciałam krzyknąć, żeby przestali. Żeby zatrzymali się wszyscy, by skupili się na bladgorze, bo Vuko przecież nie chciał nam zrobić krzywdy, ale nie byłam w stanie się ruszyć. W odrętwieniu oglądałam, jak potężny bladgor pada, a na miejscu wysokiego, szczupłego mężczyzny pojawia się chmura ognia.

Człowiek o różnobarwnych oczach powinien przemienić się w bestię. Pamiętałam wspomnienie wyverna, które pokazał mi kiedyś któryś z członków stada, pamiętałam drapieżne piękno i potęgę ogromnego skrzydlatego gada. Chciałam zobaczyć to na żywo. Tak bardzo chciałam... lecz wyvern ugryziony przez wampira po prostu zniknął, jakby rozpłynął się w zasłonie z płomieni.

Sypiące błękitnymi iskrami cielsko demona rozpadło się w pył. Światło na dnie sadzawki zniknęło, jedyna latarnia zamigotała i zgasła. Zapadła zupełna ciemność. Pomimo niezwykłego wilczego wzroku, chwilę zmarnowałam na przyzwyczajenie się do mroku, zanim podjęłam jakiekolwiek działania.

Wszyscy cali? – dopytywał Geri.

Zniknął. Co się z nim stało? To też jakaś iluzja?

– Kto to był?

Embry rozglądał się, w ludzkim ciele pomagając Klementynie podnieść się na nogi. Podrapana od ciężkiego upadku dziewczyna patrzyła po nas z przerażeniem, trzęsąc się pod narzuconą na ramiona męską kurtką. Chyba nie wierzyła w zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, którymi chłopak ją karmił.

Dlaczego zaatakowaliście tak późno? – Zdenerwowana spojrzałam w stronę Alfy. – Pewnie gdyby nie to, nie zdołałby nam uciec.

– Późno? Zaatakowaliśmy od razu, gdy tylko rzucił w ciebie tą kulą ognia. – Biały wilk obejrzał się na mnie z niepokojem. – Wszystko w porządku?

Szlag, nic nie było w porządku.

I nie słyszeliście, że z nim rozmawiałam?

– Ty z nim rozmawiałaś?

Potrząsnęłam łbem. Chciałam się gdzieś schować.

Czy Vuko to „wilk" po chorwacku? Albo fińsku? – spytałam ostrożnie. – Nie pamiętam dokładnie.

– Vuko to przede wszystkim stara runa oznaczająca proroka – wyjaśnił Ladon. – Nie pamiętam jednak dokładnie jak wyglądała. Runy są zakazane nawet w Drugim Świecie.

Prorok...

Nocne niebo objęła fioletowa błyskawica. Deszcz był zaskakująco ciepły i miał przyjemny zapach ozonu, do złudzenia kojarzący się z dominującą wonią bijącą od wyverna. Jak zapowiedź rozpadającego się świata, odległy huk gromu przetoczył się po okolicy, wprawiając ziemię w przejmujące drżenie.

Odprowadziliśmy Klementynę do domu. Była w takim szoku, że właściwie nie dało się z nią normalnie porozmawiać, lecz udało mi się wymóc na niej obietnicę, że w razie gdyby poczuła się jeszcze gorzej lub potrzebowała wyjaśnień, ma zgłosić się do nas i nie szukać odpowiedzi na własną rękę. Należały jej się, w końcu widziała już za dużo, by mogło obyć się bez tego, lecz podejrzewałam, że prędzej postara się o wszystkim zapomnieć niż poprosi którekolwiek z nas o więcej rewelacji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top