Rozdział 31
Szykowałam się spokojnie na wilcze zebranie (czyli spóźniona już dobre dwadzieścia minut zastanawiałam się, czym zapchać niekończącą się pustkę w żołądku), gdy zadzwonił do mnie Quills. Poczułam się ździebko skołowana, no bo nie oszukujmy się, chyba już powinien być przyzwyczajony do tego, że z moją punktualnością, zwłaszcza w wakacje, bywa naprawdę różnie. Jakim cudem tak nagle skończyła mu się cierpliwość? Takie natrętne poganianie nie było przecież w jego stylu. W jego stylu byłby profilaktyczny ochrzan, gdy dotrę już na miejsce, a tak...
No w każdym razie łatwo dało mi to do myślenia, że prawdopodobnie wydarzyło się coś, co nie mieściło się w ramach szeroko pojętej normy (o ile o jakiejkolwiek normie można mówić w odniesieniu do zgrai wilkołaków polujących na zgraję demonów) i chyba nie wypadało mi tego olać, by potem beztrosko udawać, że nie słyszałam dzwonka.
To znaczy... nie słyszałam dzwonka. Wyłączenie go było pierwszą rzeczą, której dokonałam, gdy tylko dostałam telefon pierwszy raz do ręki. Sama nie mam pojęcia, co w ogóle mam na niego ustawione. Po prostu zorientowałam się, że ktoś dzwoni, dzięki temu, że kątem oka uchwyciłam błyśnięcie ekranu.
Odebrałam, doszedłszy do wniosku, że albinos z pewnością już by się rozłączył, gdyby nie chodziło o nic istotnego.
– Leah, jesteś już w drodze? – spytał od razu, gdy tylko burknęłam coś bliżej nieokreślonego po uniesieniu słuchawki do ucha.
– Zaraz, śniadanie jem – warknęłam, próbując posmarować bułkę masłem jedną ręką. Łatwe to nie było.
A nawet jeśli było łatwe, moją koordynację ruchową przerosło po tysiąckroć.
– To weź się trochę spręż, co? – zaproponował pozornie rozluźnionym tonem, który nie wróżył niczego dobrego. Używa go zawsze do poprzedzenia jakiejś niewygodnej prośby. – I wejdź po drodze po Gabrysię, jakbyś mogła.
A nie mówiłam? Takiego to by walnąć nieheblowaną deską...
– A jakbym nie mogła? – wymamlałam, opluwając się kawałkiem pomidora. Szlag, a miałam go na kanapce położyć, zamiast tak pogańsko jeść samego...
– Musisz – uciął Alfa. – Jeśli dobrze zrozumiałem, to coś jej leży na wątrobie. Kryzys egzystencjalny w dużym skrócie. Chociaż ona to określiła jako „kryzys egzystencjonalny".
To akurat mogłam sobie wyobrazić bez większego wysiłku.
– Doprawdy potworne – jęknęłam, wywracając oczami. – I co ty teraz z tym zrobisz?
– Weź postaraj się ją przekonać, że życie jest piękne. A jak to się nie uda, to chociaż jej wytłumacz, że to ostatni raz, gdy do czegoś ją zmuszamy, a potem będzie sobie mogła zadecydować, czy chce walczyć z nami, czy iść w piździec. Znaczy się... czy woli być człowiekiem.
– Sama uważam, że życie jest do dupy, i jestem za tym, by poszła w piździec już teraz – uświadomiłam chłopaka z pełnym okrucieństwem. – Chyba nie będę potrafiła być odpowiednio przekonująca. I co ci właściwie po jej obecności dzisiaj? Nie chce laska być wilkołakiem, to niech nie będzie, jej wybór. Ten jeden raz będzie spokojniej.
– Problem w tym, że ona jest nam dzisiaj autentycznie potrzebna. – Twardo obstawał przy swoim, za nic mając pojawiające się w moim głosie zniecierpliwienie.
– Ciekawe do czego – prychnęłam. Pomyliłam się i zamiast do lodówki, walnęłam opakowanie sera do mikrofalówki. – Poza tym, to ona przypadkiem nie chciała tym wilkołakiem być? Co jej się tak nagle odwidziało?
– Embry jej przypomniał, że jako dziewczyna ma prawo wyboru. No i masz. Wyślę ci smsem adres.
Zgrzytnęłam zębami tak donośnie, że blisko połowa z nich mnie zabolała. Niemal w tym samym momencie zacięłam się paskudnie podczas krojenia pomidora na miejsce tamtych trzech, które zdążyłam zjeść w międzyczasie.
– Czyli znowu muszę naprawiać wasze błędy, niedojdy wy moje – zaskamlałam. – Niech ci będzie, ale to ostatni raz. Pierwszy i ostatni. Chcę w ogóle wiedzieć, skąd znasz jej adres?
Odpowiedział coś, co utonęło w szelestach odsuwanej od ucha słuchawki i dźwięku przerywanego połączenia. Kulturka przede wszystkim, co nie?
A tak poza tym, dlaczego przejmować się Gabrysią? Zaraz na pewno jej ten kryzys przejdzie. Tej laski nie da się pozbyć – ona jest z tych, których możesz utopić w wulkanie, a przyniosą ci z niego jeszcze pamiątki.
Zjadłam dwie kanapki, zagryzłam resztką przedwczorajszej pizzy, dopchałam paczką żelków i chińską zupką i mogłam wreszcie opuścić kuchnię. Z dziesięć minut zastanawiałam się nad tym, czy aby na pewno chce mi się myć zęby, umalowałam się jako tako, niespecjalnie mając siłę i ochotę na coś niestandardowego i ograniczając się jedynie do zwyczajowej normy, i wreszcie stanęłam przed drzwiami.
Na to, jak bardzo mi się nie chciało, nie miałam wręcz słów.
Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym, jak się ubrać – sądząc po kolorze światła, pogoda była beznadziejna, ale nie chciało mi się wracać do okna, by się upewnić – i wreszcie ściągnęłam z wieszaka skórzany płaszcz motocyklowy. Mimo tego, że wyglądałam w nim jak kurduplowaty gestapowiec, bardzo dobrze nadawał się jako pelerynka przeciwdeszczowa...
Po tym, jak wyjątkowo smętnym krokiem zeszłam na dół, okazało się, że wcale z tą pelerynką nie przesadzałam – lało wręcz jak z cebra. Aż zatrzymałam się na dłuższy moment, wbijając żałosny wzrok w niebo, jakbym miała nadzieję, że jeśli będę wyglądała na odpowiednio zrozpaczoną, pogoda się nade mną ulituje i nieco uspokoi. Uznawszy, że już nawet jak na mnie jestem mocno spóźniona, wzięłam drżący, głęboki oddech, wypełniając płuca wilgotnym, oszałamiająco pachnącym ozonem powietrzem, i odważnie wyszłam w ścianę wody, udając sama przed sobą, że nic mi to nie robi.
To znaczy... Ja wręcz uwielbiam takie ciepłe letnie ulewy. Sąsiedzi nieraz brali mnie za chorą psychicznie, gdy podczas najgorszych oberwań chmury wychodziłam na zewnątrz i spacerowałam sobie wokół bloku, aż zaczynałam wyglądać jak wrzucona w pełnym ubraniu pod prysznic. To dla mnie jedno z najwspanialszych uczuć – dodaje mi energii, wypełnia bliżej niezdefiniowaną, ale wszechobecną radością...
Tylko nie wtedy, gdy wiem, że będę musiała siedzieć w mokrych ubraniach przez kilka najbliższych godzin. I czeka mnie jeszcze wycieczka po Gabrysię, którą najchętniej przywiązałabym drutem kolczastym do piorunochronu. Znając jej mroczne zainteresowania, pewnie uznałaby to za całkiem romantyczne.
Po wpisaniu podanego przez Quillsa adresu w nawigację w telefonie okazało się, że wbrew temu, co Gabrysia utrzymywała, wcale nie mieszka tak znowu „niedaleko". Wyklinając pod nosem w sposób tak barwny i piętrowy, że aż sama w sobie budziłam podziw, porównałam plan miasta z rozłożeniem linii kolejowych i zorientowawszy się, że żadne połączenie nijak mi nie pasuje, powlokłam się na przystanek autobusowy.
Nienawidzę autobusów, a zwłaszcza tych w moim mieście. Są głośne jak zarzynany kamaz, rozklekotane nie gorzej od traktora, w którym rdzy jest więcej niż blachy, i wszystkim bez wyjątku zdecydowanie bliżej niż dalej do daty, w której powinny udać się do muzeum, a nie zajezdni. Biedne miasto zwyczajnie nie ma pieniędzy na to, by coś z tym zrobić, więc nawet mnie to specjalnie nie dziwi, ale nie zmienia faktu, że cierpię niewysłowione męki, gdy przychodzi mi jednym się przetransportować. Poza tym... No, autobusy śmierdzą, jak przystało na twory, którymi podróżują tłumy.
I bujają. A ja mam cholerną chorobę lokomocyjną.
Chwilę mokłam na przystanku, czekając na właściwego rzęcha. Kilka autobusów, które podjeżdżały po kolei, było idealnie pustych w środku, dzięki czemu nabrałam nadziei, że ta podróż wcale nie będzie taka znowu zła, jak mi się wydawało...
Jak łatwo można się domyślić – ten właściwy był tak wypchany, że sama nie wiedziałam, czy nawet ze swoimi gabarytami uda mi się do niego wcisnąć tak, by drzwi się domknęły. Całą drogę spędziłam dusząc się z braku tlenu – nie dość, że nikt nie wpadł na to, by włączyć klimatyzację lub otworzyć okna, to jeszcze próbowałam nie sztachać się zbyt mocno aromatem przepoconych ciał, a jak na złość jakieś dziewięćdziesiąt procent pasażerów jakby się dzisiaj sprzysięgło, by urządzić zmasowaną akcję zapominania o dezodorancie. Kurde, i jak ja mam lubić ludzi, skoro oni zwyczajnie śmierdzą?
Docelowe osiedle nie wyróżniało się niczym konkretnym – ot składał się na nie szereg pięcioklatkowych, czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty. Małe balkoniki straszyły kompozycjami z suszącego się na deszczu prania, kolorystycznie ostro kontrastującego z jaskrawymi barwami, na jakie pomalowano elewacje. Zdawało się, że nadzorujący to architekt miał ambicję, by koniecznie odwzorować wszystkie kolory zakreślaczy, jakie tylko można zdobyć, bo barwy okazały się tak oczojebne, że przytłumiały nawet intensywną, opitą wilgocią zieleń paru wysokich drzew i zadbanych trawników. Przepełnionych po brzegi parkingów było stanowczo za mało, boksy ze śmietnikami pozamykano na kłódki i obmalowano graffiti, a zakaz wprowadzania psów na zielone skwery miał opłakany, wiadomy do przewidzenia skutek na usyfionym chodniku.
Przystanek mieścił się praktycznie w szczycie właściwego bloku. Wytoczyłam się na zewnątrz i dłuższą chwilę oddychałam głęboko, rozkoszując się świeżym powietrzem. Był taki moment, gdy zakręciło mi się od niego w głowie i o mało nie zwymiotowałam do kosza na śmieci, ale jakimś cudem udało mi się odgonić kryzys. Jezu, czasem wolałabym po prostu nie mieć węchu...
Podeszłam pod pierwszą klatkę schodową i poszukałam na zawieszonej obok domofonu tabliczce odpowiedniego nazwiska, udając, że nie zauważam starszej pani, bacznie nadzorującej z okna na parterze wszystkie moje czyny. Chyba naprawdę myślała, że nie było jej widać przez gęstą firankę.
Bardzo długo się zastanawiałam, zanim wcisnęłam guziczek przy odpowiednim nazwisku. Jakoś nie widziała mi się kolejna konfrontacja z przerażającymi rodzicami emosi. Zwłaszcza po tym, jak tak mało elegancko wyprosiłam ich kiedyś z domu... Na szczęście zanim na dobre spanikowałam i uciekłam, odebrał ktoś, kogo głos kojarzył mi się z mamą mojej tak zwanej koleżanki, więc wydukałam nieskładnie coś, co brzmiało jak:
– Em... Bo ten... Jestem Leah i ja do Gabrysi mam tę... no... sprawę... bo ponieważ.
Na szczęście kobieta nie ciepnęła słuchawką, uznawszy, że jestem pijana, tylko otworzyła, burknąwszy coś, co przy sporej dawce optymizmu można by uznać za zaproszenie. Wlazłam na czwarte piętro, z ciekawością przyglądając się mijanym drzwiom do mieszkań – na każdym piętrze były trzy, co raczej nie zapowiadało, by te mieszkania miały być jakieś szczególnie duże. Z jednej strony wolałabym sobie tę wizytę odpuścić, ale z drugiej... interesowało mnie, jak dziewczyna tak właściwie sobie żyje. Zawsze fascynowały mnie takie sprawy, uwielbiałam zaglądać przez okna do czyichś pokoi i wyobrażać sobie, jak by to było, gdybym się tam znalazła.
Zatrzymałam się przed niczym niewyróżniającymi drzwiami z drewnopodobnej sklejki. Były tak tandetne, że przez chwilę przeszło mi przez myśl, czy ktoś je w ogóle kiedykolwiek wymieniał, czy takie po prostu wstawiali po oddaniu bloku mieszkańcom. Coraz mocniej mnie to emo-gniazdko ciekawiło... Odruchowo zapukałam, zamiast po ludzku użyć dzwonka.
Oj, niedobrze, udzielają mi się nawyki tej raszpli...
– Otwarte! – dobiegło ze środka. Wzruszyłam ramionami i nacisnęłam klamkę, nie czekając na dalsze zaproszenia.
W środku nie zdołałam powstrzymać się od natrętnego rozglądania wokół, tak więc zanim zauważyłam kogokolwiek, zdążyłam wychwycić aż nieprzyzwoicie dużo innych szczegółów. Wszystkie ściany – a przynajmniej tak mi się wydawało z punktu, w którym się znalazłam – pomalowano na biało, co z miejsca mnie odrzuciło. Zwłaszcza że to nie była zwykła farba, tylko takie tandetne byle co, co pewnie zostawia pyliste ślady na wszystkim, czego nieopatrznie dotknie. Nawet z gładzią nikt się nie pofatygował, dzięki czemu miałam świetny widok na łączenia płyt składających się na konstrukcję bloku, układające się pod warstwą tynku w podłużne wybrzuszenia, których jedynie ktoś z poważną wadą wzroku by nie zauważył. Na ścianach tych ponadto nie było kompletnie żadnych ozdób – zero obrazków, bibelotów, malowanych szlaczków... nic. Jakby dopiero co się tu wprowadzili. Nienawidziłam takich bezosobowych, pustych wnętrz. Aż echo tam przecież było.
Z braku pomysłu na to, co ze sobą zrobić, zajrzałam do znajdującego się po lewej stronie salonu – o ile to coś w ogóle można było nazwać tak dumnym słowem jak „salon". Pokój nie był jakiś szczególnie mały, lecz wystrój w stylu „radosny PRL" odbierał mu jakąkolwiek duszę. Do białych ścian dochodziła kiczowata ława, przykryta plastikowym obrusem z niezbyt dokładnie odzworowanej koronki (jestem pewna, że stopiłby się podczas próby uprasowania), i stojące po jego obu stronach dwa fotele z czarnej, marszczonej skóry. Po przeciwnej stronie znajdował się fragment staromodnej meblościanki i przykryty równie szpetnym obrusikiem stoliczek, niemal uginający pod ciężarem największego telewizora plazmowego, jaki widziałam w życiu. No jak słowo daję – gdyby nie poszarzałe, udrapowane w coś w założeniu chyba modnego firanki, dałoby się oglądać na tym filmy z ulicy.
Jeśli nie liczyć palmy w białej, plastikowej doniczce i dwóch opasłych, obciążonych kilogramami tombaku matron w fotelach, w tym pokoju, przy którym mieszkanie mojej babci wygląda jak żywcem wyjęte z katalogu, nie było kompletnie nic więcej.
– Gabrysia jest w swoim pokoju.
Aż krzyknęłam, gdy tuż za mną rozległ się beznamiętny głos. Odwróciłam się gwałtownie, niemal wpadając w pociągniętą olejną farbą futrynę z zawiasami po drzwiach. Mama mojej ukochanej koleżanki – tam samo zasuszona jak poprzednio, lecz tym razem z dodatkowo podkreślającą to toną różu na policzkach – stała tuż za mną. Jakim cudem udało jej się mnie tak zajść, skoro miała na nogach przypominające trepy kapcie? Przecież na panelach powinno być ją słychać z kilometra.
– Przepraszam – zreflektowałam się szybko, w myślach przekonując własne serce, że to nie jest odpowiednia pora na zawał. – Jestem tu pierwszy raz, nie wiem, gdzie jest ten pokój, a nie chcę tak chodzić po mieszkaniu, jak u siebie...
Miałam nadzieję, że tym pokazem skromności i dobrego wychowania jakoś ją zmiękczę, lecz przypominająca karpia twarz pozostała tak samo pozbawiona emocji, jak zanim się odezwałam. Kobieta po prostu kojarzyła mi się z postacią z horroru, nic na to nie poradzę...
– To tam. – Kościstym palcem zakończonym zaniedbanym tipsem wskazała odpowiedni kierunek. – Ten pokój z zamkniętymi drzwiami.
Podziękowałam za tę niebywale skomplikowaną wskazówkę, w ostatnim momencie powstrzymując się od kretyńskiego dygnięcia z nerwów, i wyminęłam mamuśkę w ciasnym przedpokoju, pilnując, by nie dotknąć ramieniem ani jej, ani ściany, którą pewnie upieprzyłabym sobie płaszcz jak marzenie. Zatrzymałam się na chwilę pod lekko krzywymi drzwiami, usiłując dojrzeć wnętrze pokoju przez wprawioną w nie mętną szybę. Zapukałam w nią delikatnie, dzięki czemu upewniłam się, że szyba ta była w rzeczywistości plastikowa i tak słaba, że omal nie wleciała do środka, gdy jej dotknęłam. Nie usłyszawszy odpowiedzi, weszłam odważnie, nie oglądając się przez ramię na serdeczną mamuśkę.
Pokój również był biały, ale w nim już dostrzegłam ślady życia. Pierwszym, co zauważyłam, była dwójka kotłujących się po dywanie gówniaków, obrzucających plastikowymi figurkami. Oprócz trzech łóżek widziałam też kilka radośnie kolorowych pojemników na zabawki, dwie szafy – jedną drewnianą, jedną chyba do kompletu pojemników; dość spore, zawalone szkolnymi podręcznikami biurko i setkę rysunków przyklejonych taśmą klejącą bezpośrednio do ściany. A dałabym sobie głowę uciąć, że do takiego pylistego czegoś nie da się niczego przykleić...
Dopiero po chwili udało mi się odnaleźć Gabrysię, ukrytą pod stertą papierów na tapczanie.
– O rajuśku, Leiczek! – wydarła się na mój widok, jednym ruchem wyrywając słuchawki z uszu. Poderwała się z miejsca, upuszczając męczony do tej pory szkic cmentarza, i rzuciła mi się na szyję, przez co niewiele brakowało, byśmy obie wyrąbały się w pięknym stylu na stertę klocków Lego. Ja pierniczę, ale to by bolało... Zwłaszcza że znalazłabym się na spodzie. – Jak się cieszę, że przyszłaś! Strasznie fajnie, że wreszcie chciałaś mnie odwiedzić!
– Już dobra, dobra. – Odsunęłam dziewczynę na długość ramion. Po traumatycznej podróży autobusem z niebywałą ulgą skonstatowałam fakt, że nie czuć od niej skarpetek. Prawie się zapomniałam i jej o tym wspomniałam. – Nie mamy za dużo czasu – zaczęłam prosto z mostu, nie chcąc więcej niepotrzebnie przedłużać. – Quills prosił, żebyśmy się pośpieszyły, pewnie wszyscy już na nas czekają.
– To idź. – Wzruszyła ramionami z głupawą miną.
Dopiero wtedy zorientowałam się, co z nią było nie tak. Nie pomalowała się. Okazało się, że pod warstwą fluidu cerę miała wprost doskonałą – zero pryszczy, zero naczynek, zero przebarwień... Kuźwa, i gdzie tu sprawiedliwość? Ja nieraz sama się boję, gdy rano spoglądam w lustro.
– No właśnie ty też musisz iść. – Otrząsnęłam się z niewesołego zamyślenia. Cholernie mnie rozpraszało, że dzieciaki się na mnie natrętnie gapiły, jakby pierwszy raz w życiu widziały człowieka na oczy. – Jesteś potrzebna. – Boże, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek powiem jej coś podobnego.
– Do czego ja wam niby jestem potrzebna? – Wzięła się stanowczo pod boki. Ona autentycznie się na mnie zbulwersowała!
Chciałam naprędce coś wymyślić, otworzyłam więc usta i nabrałam powietrza do szybkiej odpowiedzi, lecz nie przyszło mi w końcu na myśl nic konkretnego. Kurde, sama przecież nie wiedziałam.
Nie chodziło o to, że jest tchórzliwa, bo wcale się taka nie okazała. Albo zbyt mało zaangażowana. Ale zaangażowanie i odwaga to przecież nie wszystko. Ona zwyczajnie nic nie umiała, a nas rozpraszało to, że musieliśmy mieć ją na oku. Jak dla mnie – takie akcje zdecydowanie powinniśmy jej odpuścić. Już bez względu na to, czy ją lubimy, czy nie. Przecież żadne z nas nie chce, żeby naprawdę coś jej się stało. Ja też mogę się na nią wściekać, mogę przeklinać i w myślach robić jej różne niezbyt przyjemne rzeczy, ale to nie oznaczało, że zgodziłabym się na to, by naprawdę stała jej się krzywda. To już była kwestia bycia człowiekiem, no. A zabieranie jej na akcje, które również dla nas były bardzo trudne, to nic innego, jak narażanie jej na bezsensowną śmierć. Do czego mogła być Quillsowi potrzebna, że tak nalegał na jej obecność?
Widząc, że nie spieszę się z odpowiedzią (lub bezbłędnie odgadując, że wcale jej nie znam), Gabrysia wróciła na swój zawalony przyborami do rysowania tapczan.
– Przecież ja i tak nic nie umiem, nie jestem wam do niczego potrzebna – oznajmiła, zbierając szybko naręcze rozrzuconych kartek. – Nic tam po mnie. Lepiej chodź, pokażę ci komiks.
Osłabiona, usiadłam na kiczowatej wykładzinie w granatowo-czerwone samochodziki, ignorując to, że dzieciaki patrzyły na mnie tak, jakbym naruszyła ich terytorium. Próbowałam ułożyć sobie w myślach kazanie, którym mogłabym zmusić moje to niezbyt ładne nieszczęście do ruszenia się na cholerne zebranie, ale słowa mi się po prostu jakoś nie kleiły. Bezmyślnie zaczęłam bawić się klockami.
– Zobacz, mam już dwie pierwsze strony! – Emosia ekscytowała się jak małe dziecko, tak wymachując kartkami, że nawet jakbym chciała, i tak nie zdołałabym niczego na nich dojrzeć. – Są takie cudownie mrrroczne, prawda?
– Posłuchaj mnie... – spróbowałam, ale ewidentnie nie miałam odpowiedniej siły przebicia.
– To będzie naprawdę wspaniała historia – paplała dalej. – Planuję rozłożyć ją na kilka tomów, bo uważam, że jeden to stanowczo za mało. Poza tym kocham rysować cmentarze i wampiry, a ludzie to ostatnio lubią, więc tego nigdy za wiele.
Mimochodem zauważyłam, że im mocniej jest podekscytowana, tym bardziej nieskładnie gada. I chyba się nie skapnęła, że moda na „Zmierzch" minęła już ładnych parę lat temu, ustępując miejsca kryminałom...
– Gabrysia... – spróbowałam ponownie.
– Ogólnie historia opowiada o młodej dziewczynie, która umarła...
– I do dzisiaj nie żyje – weszłam jej brutalnie w słowo, gdy ostatecznie skończyła mi się nadwątlona przez Quillsa cierpliwość. – Czy ty mogłabyś mnie chociaż przez chwilę posłuchać, ja się pytam?! – wydarłam się tak, że na sto procent musieli mnie słyszeć zgromadzeni w „salonie" dorośli. Dopiero po fakcie uświadomiłam sobie, że kto wie, co tej upiornej mamuśce strzeli do głowy. Jeszcze gotowa przez taki wybryk wparować do pokoju, złapać mnie za fraki i wywalić za drzwi, nie dając chwili na wyjaśnienia.
– Przepraszam, trzeba było tak od razu – wydukała emosia, składając usta w podkówkę.
– Jakbym nie próbowała... – Na chwilę ukryłam twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. Miałam ochotę zacząć walić głową w ścianę. – Quills z niewiadomych przyczyn cię potrzebuje. Prosił, żebyś przyszła dzisiaj na zebranie, chociaż ostatni raz, a potem dopiero zadecydowała, czy chcesz być człowiekiem, czy wilkołakiem – wyrzuciłam z siebie jednym tchem, chcąc mieć to już jak najszybciej za sobą.
– Jak to? – Tak się zdziwiła, że oczy mało jej nie wypadły z orbit. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że zbudowałam już z klocków całkiem elegancki zamek. – Quills mnie potrzebuje?
– Tak mówił. – Przysięgam, że jeśli będę musiała powtórzyć tą tyradę jeszcze raz, to nie będę potrzebowała pomocy pani domu, żeby wywalić się za fraki na korytarz. Sama zrobię to z wielką przyjemnością.
– Ale super! – Dziewczyna zerwała się z miejsca, rozrzucając kartki i ołówki wszędzie dookoła. Aż musiałam się osłonić, gdy prawie dostałam jednym w oko. Najgorsze było jednak to, że zaczęła skakać i klaskać, aż podłoga się pod nią zatrzęsła, i zburzyła moją budowlę z Lego, a byłam już w trakcie robienia drugiej wieży. – Cudownie! Może jednak nie jestem tak zła, jak myślałam?! – Mało już brakowało, by zaczęła tańczyć w kółko.
– Dlaczego właściwie uważasz, że jesteś zła? – zdenerwowałam się. Tak jest, ja sama wciąż się dobijam, a u innych doprowadza mnie to do szału. Może po prostu doprowadzają mnie do szału moje własne wady, gdy je u kogoś widzę? Nieważne.
– No bo przecież wszyscy muszą mnie ciągle pilnować – wyjaśniła jak małemu dziecku, przewracając ze zniecierpliwieniem oczami. W jej mniemaniu byłam chyba beznadziejnie głupia, że nie łapałam takich prostych rzeczy. – Jakbym nie była beznadziejna, to by nie musieli.
– To nie znaczy, że jesteś zła czy beznadziejna, tylko że jeszcze nic nie umiesz – jęknęłam. – My walczymy od lat, czujemy się w wilczych skórach zupełnie naturalnie, bo wcześnie zaczęliśmy się przemieniać. To nie znaczy, że jesteśmy lepsi, tylko bardziej doświadczeni.
– Ktoś przecież mówił, że Ugryzieni są słabsi od Pełnokrwistych.
– Bo nie są naturalnie przystosowani do przebywania w wilczej skórze – wytłumaczyłam najspokojniej, jak potrafiłam. – Dla nas bycie wilkiem jest oczywiste jak oddychanie, a Ugryzieni muszą do tego przywyknąć. Taka jest różnica. Gdy będziesz ćwiczyć, w końcu coś osiągniesz, jak każde z nas. Przecież nie jesteś mniejsza i nie masz słabszych mięśni niż my.
– Ojej. – W wodnistych oczach pojawiło się to coś, co dostrzegałam jedynie sporadycznie: ślady pomyślunku. – Gdy tak to przedstawiasz...
– Tak to przedstawiam. – Ponownie wlazłam jej w słowo, na dobre już zniecierpliwiona. Dlaczego dałam się w to wciągnąć, zamiast ją poganiać? Równie dobrze Quills mógłby jej powiedzieć dokładnie to samo za pół godziny. Zwłaszcza że gówniaki patrzyły na mnie z coraz silniejszą obawą na twarzach. Chyba nie były jednak tak tępe, jak mi się zdawało, i zrozumiały o wiele więcej, niż bym sobie życzyła. Ale to, czy zaczną zadawać niewygodne pytania, to już przecież nie mój problem. – Możemy wreszcie się pośpieszyć?
– Tak, tak! – W jednej sekundzie odzyskała całą swoją energię. – Już, tylko pójdę się szybko ogarnąć, zaczekaj tu na mnie! Jestem potrzebna, ale super!
Jak błyskawica wybiegła z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami z takim impetem, że półprzezroczysty plastik o mało nie wyleciał. Chyba łatwo zgadnąć, kto siedział w takim miejscu, że z pewnością by nim oberwał.
W ogóle to czy ja już na samym wejściu nie powiedziałam jej, że jest potrzebna, tylko po prostu to do niej nie dotarło za pierwszym razem?
Musiałam przyznać, że wyszykowała się zaskakująco szybko – zdążyłam tylko odbudować zamek, dorobić do niego arkadowe przejścia, trzy wysokie wieże i wysoki mur z fosą i mostem zwodzonym, a była już gotowa. Wymodelowała emo-grzywkę, narysowała sobie kretyńskie obwódki wokół oczu, wbiła się w gorset, z którego piersi niemal jej się wylewały, i zasznurowała tylko do połowy glany z idiotycznymi płomieniami na cholewkach, przez co wyglądała już nieco bardziej jak ona. Wcisnęła się w coś, co chyba w założeniu miało być skórzaną kurtką, lecz zostało tak napakowane ćwiekami, że aż skupiało nieliczne przebijające się przez warstwę chmur promienie słoneczne, i chwyciła niezwykle do tego wszystkiego pasujący plecaczek z czarnego futerka, do którego schowała jedynie telefon w tym debilnym etui w kształcie misia.
Żegnając się z siedzącymi w salonie matronami, w zupełnym milczeniu popijającymi herbatę z żaroodpornych szklanek, wypchnęłam dziewczynę na korytarz. Była tak radosna, że na autobus prawie pofrunęła, aż niemal musiałam za nią biec.
Cała wilkołacza gromadka czekała na nas na przystanku koło budynku dworca, co już samo w sobie wydało mi się zastanawiające i obudziło we mnie coś w rodzaju lekkiej zgagi, co mogło być reakcją obronną nie mającego ochoty na więcej wrażeń organizmu. Cała dziewiątka ściskała się pod niewielkim daszkiem, starając się jednocześnie uniknąć wciąż lejących z nieba strug ciepłej, letniej ulewy, jak i stojącej nieopodal starszej pani w berecie z fioletowego moheru, mruczącej pod nosem coś o satanistach, chuliganach i antychrystach, którzy płonąć będą w ogniu piekielnym po koniec czasów. Wyglądało to po prostu tak komicznie, że z ledwością powstrzymałam się od uwiecznienia wszystkiego na choćby krótkim filmiku. Pewnie bym to zrobiła, ale serio bałam się podpaść staruszce – nie wyglądała na taką, która pozwoliłaby mi zachować życie i kształt zbliżony do poprzedniego po czymś takim.
– Co wy tu robicie? – zagaiłam beztrosko, z ulgą wyrywając się przed emosię i zajmując w gromadce takie miejsce, by miała jak najmniejszą szansę stanąć obok mnie. Starałam się nie zerkać zbyt natrętnie w stronę poirytowanej babci i powstrzymać się od śmiechu, ale nie szło mi to najlepiej, bo brzuch już zaczynał mnie boleć.
– Do tej pory czekaliśmy na was. – Quills posłał mi spojrzenie, które w założeniu powinno przemienić mnie w kupkę popiołu. – A teraz, jak już mamy komplet, czekamy na autobus. Co innego robi się na przystankach?
– A na co ci autobus? Nie zbieramy się na peronie, jak zwykle? – Mało brakowało, bym wskazała również na Gabrysię i spytała: „i na co ci ten paszkwil dzisiaj potrzebny", ale udało mi się w porę ugryźć w język.
– Jedziemy sprawdzić trop bladgora. – Albinos albo faktycznie nie wyczytał we mnie tego zdławionego pytania, albo wolał je zignorować, bo na tym poprzestał.
– Że co? – Tak oniemiałam, że aż stanął mi w gardle kawałek kończonego właśnie pączka. – To dlaczego ja się dowiaduję ostatnia?
– No właśnie? Dlaczego nam nie powiedziałeś, Quills? Jesteśmy twoim zdaniem jakieś gorsze? – wcięła się Gabrysia przesadnie głośnym tonem, zarzucając butnie grzywką. Aż mnie noga zaswędziała, taką miałam ochotę wkopać ją pod przejeżdżającą akurat ciężarówkę.
– Dowiadujecie się ostatnie, bo się spóźniłyście – wycedził Alfa.
– Cóż za precyzja w wyrażaniu myśli... – Wywróciłam oczami, ale dałam sobie spokój. Nie musiałam dodawać nic więcej, skoro po Gabrysi było dobrze widać, że zamierza się jeszcze czegoś czepiać. Odważniejsza się zrobiła przez to, jak jej podniosłam poczucie własnej wartości. Oby się nie okazało, że stworzyłam potwora.
Schowałam się głębiej pod wiatę, marznące dłonie wciskając w kieszenie płaszcza. Spytałam, gdy już zorientowałam się, że spokojnie mogę przerwać emosi tyradę, bo i tak nikt oprócz niej samej tego nie słucha:
– Jak wy wyczailiście tego bladgora? – Pozorując beztroskę, usiłowałam wywnioskować coś z krzywo przyklejonego do ścianki rozkładu jazdy, ale szło mi to kiepsko.
– Embry go wyczaił. Znalazł ślady na osiedlu, na którym mieszka jego babcia.
– Gdziekolwiek to jest – westchnęłam. – Mówisz o babci Embry'ego czy bladgora? – dodałam po sekundzie zwłoki, lecz pytanie zostało olane.
– Nic więcej nie wiemy. Chodź wreszcie.
Na przystanek wtoczył się nasz autobus. Zachęcona przez chłopaków, już szłam w kierunku ulicy, lecz na jego widok przystanęłam na moment jak wryta. Pojazd był tak stary, że autentycznie zachciało mi się zastanowić jeszcze raz nad tym, czy aby na pewno muszę do niego wsiadać. Nawet ścianki w środku miał wyłożone drewnopodobną dyktą – takiego to chyba jeszcze nie widziałam. Cholera, był gorszy niż tamten pamiętny tramwaj w Łodzi... Uznawszy jednak, że przegląd techniczny jakoś musiał przejść, dałam wciągnąć się do środka i błyskawicznie zajęłam wolne miejsce, zanim połaszczył się na nie ktoś jeszcze. Choroba lokomocyjna dała mi się już tak we znaki, że gotowa byłam się o to niewygodne krzesło nawet bić. Na siedząco zawsze było mi odrobinę lepiej.
Jechaliśmy dość długo. Wylądowaliśmy właściwie w drugim końcu miasta, którego nie znałam zbyt dobrze, gdyż za czasów, gdy mieliśmy czas i ochotę na włóczenie się i zwiedzanie przez całe noce, ten teren znajdował się pod władzą sfory Aresa, a więc nie byliśmy na nim szczególnie mile widziani. Osiedle było wypełnione odrapanymi, szarymi wieżowcami, stojącymi aż nieprzyzwoicie blisko siebie. Nie zauważyłam na nim żadnego drzewa czy chociażby krzaczka, jedynymi zielonymi elementami były błotniste trawniki, których stan wskazywał na to, że całkiem sporo osób traktowało je jako rozmaite skróty.
– Chyba nigdy tu nie byłam – oceniłam, krzywiąc się.
– A już myślałem, że zwiedziłaś już wszystkie blokowiska, które zasługiwały na zwiedzenie. Szok! – Collin złapał się za głowę w udawanym przerażeniu. Musiał odskoczyć, gdy rzuciłam się na niego z zamiarem skopania go w kostkę.
– To jakimś cudem się przede mną uchowało – wytłumaczyłam mu grzecznie, gdy już się jako tako opanowałam.
Miałam wrażenie, jakbym z w miarę czystego i ułożonego miasta wchodziła do innego świata. Pomiędzy brudnymi, monumentalnymi budynkami było nieprzyjemnie klaustrofobicznie, a gęstość obwieszonych mimo kiepskiej pogody praniem balkonów wskazywała na to, że mieszkania wewnątrz nie mogą szczególnie grzeszyć metrażem. Pochmurny dzień i niemiłosiernie siąpiący deszcz jedynie potęgowały gnieżdżące się we mnie poczucie zagrożenia.
Tam nie było może jak w slumsach. Ale było po prostu brzydko.
– Leah, nie zdziw się za bardzo, jeśli możesz – rzucił w pewnym momencie Embry, gdy doszliśmy do zakrętu.
– A dlaczego miałabym się zdziwić? – Nie zrozumiałam. Chyba za mało zjadłam.
– Bo to... dość dziwne zjawisko – pospieszył z wyjaśnieniami Quills. – A wszyscy wiedzą, jakie masz zdania odnośnie dziwnych zjawisk.
– Ja was nic nie rozumiem – stwierdziłam kategorycznie, krzyżując ramiona na piersi. – Jakoś jaśniej by się nie dało?
– Sama zobaczysz.
– Ja pierniczę... – jęknęłam, wywracając oczami, i poszłam dalej, nie czekając na resztę. Niezwłocznie wyjrzałam zza krawędzi mijanego akurat budynku...
– Ja pierniczę – wyrwało mi się jeszcze raz.
To był jeden z najdziwniejszych wieżowców, jakie w swoim życiu widziałam.
Klocowaty budynek z dwoma klatkami schodowymi okazał się jeszcze brudniejszy i jeszcze bardziej odrapany niż cała reszta. Tynk kruszył się na nim, złażąc ze ścian na kształt łuszczącej się skóry, a część okien zabito deskami. Całe ostatnie piętro wyglądało na ofiarę całkiem solidnego pożaru – ściany wokół zaklejonych otworów poczerniały od sadzy i nikt nie kwapił się do tego, by zamalować je farbą.
No ale ten wygląd to był pikuś. Widziałam już takie budynki – w mieście znalazło się parę opuszczonych bloków, które już nas tak nie dziwiły...
Fakt, że to był najdziwniejszy budynek, jaki widziałam, sprawiało to, że część okien wyglądała na czyste, a w przynajmniej trzech paliły się światła.
– Jezu, tam naprawdę ktoś mieszka? – wydukałam, żeby jakoś pokryć wrażenie wywołane tym, że do tej pory sterczałam pośrodku chodnika z otwartymi szeroko ustami.
– Budynek teoretycznie wyłączono z użytku, ale, jak widać, nie wszystkich udało się wyprowadzić – wytłumaczył Embry. – Głównie to ludzie starsi, którzy nie mają dokąd iść, lub tacy, których na co innego nie stać, bo wszystko od razu przepijają. No a wiesz, jak budynek wyłączony, to nie płaci się czynszu, co nie?
– Mądrze – mruknęłam z pewnym podziwem w głosie. – Ale to się nie zawala?
– Stopniowo pewnie tak. W środku jest jeszcze lepiej. – Wyszczerzył się i zapraszającym gestem wskazał mi podparte drewnianym kołkiem drzwi klatki schodowej.
Miałam spore wątpliwości co do tego, czy wejście do środka skończy się dla mnie dobrze, ale przecież nie mogłam zostać, nie?
Miałam wrażenie, że znalazłam się na planie filmowym jakiegoś ponurego horroru. Jakbym nagle z deszczowego dnia wskoczyła prosto w jeden ze swoich wyjątkowo popieprzonych koszmarów sennych, tak wyrazistych, że tylko pewna doza absurdalności pozwalała rozróżnić je od rzeczywistości. Po prostu mój mózg zdawał się podnieść pewnego rodzaju protest i przestać dopuszczać do wiadomości, że w takich warunkach naprawdę mogą mieszkać jeszcze ludzie.
Klatka schodowa była w o wiele gorszym stanie niż w opuszczonym wieżowcu, który zwiedzaliśmy jakiś czas temu. Klaustrofobiczne korytarze okazały się wąskie i bardzo skąpo oświetlone, w niektórych przypadkach nawet wcale – po tym można było rozpoznać, na których jeszcze ktoś mieszkał, a na których nie było nikogo. Ciemnożółta farba o wysokim połysku, którą pomalowano niegdyś ściany, pokryła się drobniutką siatką pęknięć i odpadła w kilku miejscach wraz z tynkiem, odsłaniając żelbetowe płyty, z których wzniesiono cały budynek. W paru dziurach dostrzegłam plamy powoli pożerającej je pleśni.
Chociaż zwykle fascynują mnie takie miejsca, tym razem miałam ochotę odwrócić się na pięcie i zwiać gdzie pieprz rośnie. Ten blok po prostu budził we mnie jakiś niewytłumaczalny, duszny lęk, którego nie mogłam pozbyć się w żaden sposób, obojętnie jak natrętnie bym sobie nie wmawiała, że gdyby było tu coś niebezpiecznego – na przykład bladgor, którego ślady znalazł Embry – z pewnością już by się nam ujawniło.
Seth w pierwszej kolejności podszedł do drzwi windy. W grubym, pancernym wręcz metalu maźniętym brązową farbą widniało gigantyczne wgniecenie, jak ślad uderzenia ogromnej pięści. Chyba nie chciałam wiedzieć, jak powstało. Przycisk w nierówno przykręconym do ściany panelu sterowniczym gdzieś zaginął – została po nim okrągła dziurka i plątanina przewodów, które trzeba było zewrzeć plastikowym długopisem, by dźwig zadziałał. To, że faktycznie zadziałał, poznaliśmy po przypominającym okrzyk bólu jęknięciu umęczonej konstrukcji, gdy pudło windy zaczęło opuszczać się z wyższych pięter na parter. Gdy wreszcie winda przyjechała, z miejsca odechciało nam się podróżować – nie dość, że nie było w niej światła, to jeszcze ściany z imitującej drewno dykty były tak pomazane markerem i korektorem, że praktycznie nie dało się na nich znaleźć wolnej przestrzeni.
– Ja do tego nie wsiądę – zapowiedziałam stanowczo, zanim ktokolwiek zdążył mi to zaproponować. – Już wolę tłuc się schodami.
– Wyjątkowo cię poprę – mruknął Quills, kierując się w stronę zaniedbanych stopni. Reszta bez słowa podążyła za nami, pozwalając, by ciężkie drzwi dźwigu zamknęły się z potężnym trzaskiem, który pewnie z powodzeniem postawiłby na nogi kilkutygodniowego trupa. Zaraz w głowie pojawiła mi się myśl, że domykacz pewnie odkręcono i sprzedano za piwsko...
Jeśli myśleliśmy, że użycie schodów jest bezpieczniejszą opcją, to byliśmy w błędzie. Serio, nie przesadzam – w paru miejscach w zakurzonym betonie podłogi widniały tak wielkie dziury, że spokojnie można by przetransportować się nimi na niższe piętra, i to bez ocierania się o krawędzie. Ktoś zadbał o to, by było bezpiecznie, i pozakrywał je wyślizganymi wilgocią i tysiącami stóp deskami... tylko że właśnie bezpieczeństwo to było złudne i przez to jeszcze gorsze, bo można było się nieopatrznie rozluźnić i napytać sobie jeszcze większej biedy, ponieważ nikt już nie pomyślał, by te deski jakoś do podłogi przyczepić. Ot po prostu rzucono je i tak zostawiono. Niektóre z upływu lat tak się powyginały, że lepiej nieraz było je obejść, niż ryzykować opieranie się na nich całym ciężarem. Podejrzewam, że tylko kwestią czasu było, aż się pod kimś spektakularnie załamią. W pewnym momencie nawet schody ktoś w ten sposób urozmaicił.
Na wszystkich korytarzach światło dawały staromodne klosze w kształcie rzepy. Bodajże na piątym piętrze jednak dokonał się jakiś bliżej nieokreślony akt wandalizmu, na skutek którego klosz wyrwano ze ściany wraz z całym oprzyrządowaniem, więc jakiś pomysłowy mieszkaniec zamiast go naprawić, zamontował krzywo na suficie brzęczącą jarzeniówkę, na widok której złapały mnie mdłości. W pierwszym odruchu zamierzałam nawet zająć się ucieczką i tak się zachwiałam na schodach, że Embry musiał ratować mi życie – gdyby nie złapał mnie wpół jak worka kartofli, z pewnością spierniczyłabym się po stopniach, aż miło. Wprowadził mnie na półpiętro, gdyż trzęsłam się tak bardzo, że nie zdołałam zrobić tego o własnych siłach, i miał na tyle taktu (lub szczęścia), że nie przyszło mu do głowy, by spytać, co jest grane, bo przysięgam, że chyba by w takim wypadku zarobił.
Wejście na przedostatnie, czyli dziewiąte piętro w każdych warunkach byłoby dla mnie wysiłkiem, lecz teraz przemieniło się w mordęgę. Nie dość, że moja nieistniejąca właściwie kondycja fizyczna już od pewnego czasu wołała o pomstę do nieba, to jeszcze nieustannie drżałam o własne życie – po prostu tak bardzo nie ufałam podłożu pod własnymi stopami, że ledwo mogłam wytrzymać. Ciągle miałam wrażenie, że wystarczy raz niewłaściwie stanąć, by całość zawaliła się pode mną w cholerę. Na pocieszenie miałam to, że niby nie umarłabym samotnie, bo pewnie pociągnęłabym za sobą przyjaciół, a w kupie przecież raźniej, ale ciężko mi było to sobie wytłumaczyć. Zamiast podnieść na duchu, to jeszcze bardziej mnie zdołowało. No bo umarłabym razem z Gabrysią, a jakoś nie potrafiłam wyobrazić sobie znoszenia jej również po drugiej stronie tęczy. O ile w ogóle by się tam po zgonie dostała z tym satanistycznym ogonkiem... W sumie to jej iloraz inteligencji też już chyba powinien być grzechem ciężkim.
Tylko że jej rodziców, ona w końcu na proces produkcji wpływu nie miała.
Gdy tylko wdrapaliśmy się na to dziewiąte piętro, Embry wskazał na znajdujące się tuż naprzeciwko schodów drzwi w pomazanej sprayem białej okleinie. Collin i Brady podeszli do nich i stanęli po obu stronach przejścia, by ubezpieczać wchodzących. Quills zastanowił się nad rozbrajaniem zamka, chwilę siedział nad nim z kompletem własnoręcznie wykonanych wytrychów w dłoni, lecz w końcu machnął na to ręką i sprzedał wiekowej dykcie soczystego kopa. Szpetne wrota na jego skutek wleciały do mieszkania razem z futryną, ustępując z wręcz śmieszną łatwością.
Embry i Jared natychmiast wskoczyli do środka, rozglądając się czujnie. Zauważyłam, że obaj trzęsą się jak od wysokiej gorączki, z trudem powstrzymując się od chęci przemiany w wilki. Ciekawa byłam, jak by się pomieścili, gdyby choćby jednemu z nich puściły nerwy – korytarzyk był na tyle ciasny, że ledwo skitrali się w nim obok siebie jako ludzie.
Quillsowi chyba też mignęło przed oczami to wyobrażenie, bo zaraz skupił się na mnie z podejrzanym błyskiem w ślepiach.
– Cokolwiek kombinujesz, moja odpowiedź brzmi: nie – palnęłam, gdy nabrał powietrza, by coś powiedzieć.
– Jesteś z nas najmniejsza – przypomniał na razie uprzejmie. – Przemień się i obwąchaj wszystkie kąty.
– A jeśli to bydlę tam siedzi? – Przechyliłam pytająco głowę, biorąc się pod boki. – Wysyłasz mnie na pierwszy ogień, bo mnie jest najmniej szkoda, prawda? A jak mnie coś zeżre?
– To dostanie niestrawności – burknął Sam.
Pokazałam mu środkowy palec.
Nie chciało mi się ruszać z miejsca, poważnie. Zajęłam wyjątkowo solidnie wyglądający kawałek podłogi i jakoś tak zaczęłam się do niego przyzwyczajać, ale szybko przekalkulowałam, że lepiej jest się jednak do czegoś przydać, niż zostać tutaj i słuchać biadolącej Gabrysi, która wbrew zapewnieniom Quillsa nadal nam się do niczego nie przydała. Westchnęłam ciężko, przemieniłam się w wilka i weszłam do mieszkania, korzystając z tego, że chłopaki zrobili mi miejsce.
Wnętrze szczególnie mnie nie zaskoczyło, bo wyglądało jak mieszkanie niemal każdej szanującej się babci. Może i od razu wyczuwało się, że zostało opuszczone już ładnych parę lat temu, na co wskazywała zbierająca się na wszystkim gruba warstwa kurzu, lecz nie dojrzałam ani nie wyczułam w nim niczego podejrzanego, nawet wspierając się wrażliwymi wilczymi zmysłami. Wąski, lecz całkiem długi korytarz układał się w kształt litery L i został obłożony drewnopodobną boazerią, którą ktoś wielce inteligentny machnął niegdyś na kolor ciepłej sraczki. Chwiejące się w zawiasach drzwi łazienki, które dobrze widziałam z tej perspektywy, trzymały się chyba jeszcze tylko dzięki grawitacji. Sama łazienka do połowy ścian została wyłożona kafelkami w równie nieapetycznym kolorze, jak ten w korytarzu, w dodatku ułożonymi w taki sposób, że podkreślało to wszystkie nierówności ścian, powyżej zaś uzupełniono je zapewne niegdyś białą, obecnie poszarzałą farbą. Wanna okazała się wyjątkowo czysta, choć emalia odkruszyła się od niej już w paru miejscach, kran od umywalki był jednocześnie kranem od niej właśnie, co uznałam za dość ciekawe rozwiązanie, a obok kibla z brązową deską stała na oko całkiem nowoczesna pralka. Ciekawe, że nikt tu jeszcze po nią nie zajrzał.
Pokoje były trzy – jeden pomalowany na szaro, jeden na żółto i jeden na czerwono, w żadnym nie było już mebli. W długiej, lecz potwornie wąskiej kuchni zachowało się kilka oklejonych niebieskim papierem szafek i dziwne pokrycie podłogi – płyty, które wyglądały na abstrakcyjne połączenie kafelków z linoleum, zielone, brudne i cholernie nieprzyjemne w dotyku. Do zielonkawego PCV, jakie parokrotnie widziałam w zaniedbanych mieszkaniach, było im jednak dość daleko, bo okazały się tak zimne i twarde, że aż zaczęły mnie szczypać poduszki łap. We wszystkich kątach czaiły się nieruchome pająki.
Tak, czułam wszędzie ten dziwny zapaszek, który kojarzył mi się z kraterem. Lecz był tak delikatny, że chwilami zastanawiałam się, czy go sobie przypadkiem nie uroiłam.
– I co? – Quills wszedł za mną do kuchni.
Pokręciłam przecząco łbem, rozglądając się jeszcze raz. Obojętnie, ile razy bym tego nie zrobiła, było dokładnie tak samo zwyczajnie.
– Chyba fałszywy trop – zawołał z łazienki Jacob. Usłyszałam, że czymś się bawi, zajrzałam więc tam za nim z ciekawością i zauważyłam, że prowadzony jakąś głęboko ukrytą dziecięcą częścią swojej duszy właśnie skłaniał do tak zwanego „dyndania" metalowy łańcuszek od wiszącej niemal pod sufitem spłuczki, jednocześnie spluwając do lekko śmierdzącej zaschniętą zawartością syfonu muszli klozetowej.
– Faktycznie – potwierdził Embry przygaszonym tonem. Chyba zdążył się nastawić na jakąś krwawą jatkę i teraz było mu przykro, że nie wypaliła.
– To chyba nic tu po nas – westchnął Quills. – Chodźmy stąd.
Milcząc, zgodnie postanowiliśmy się rozejść. Zupełnie jakbyśmy rozumieli się bez słów. Gabrysia wprawdzie ewidentnie czuła jeszcze potrzebę wygadania się komukolwiek, obojętnie czy by jej w ogóle słuchał, emocjonując się wrażeniami, jakie to podobno ją dzisiaj spotkały, lecz byliśmy tak zniechęceni i zdenerwowani, że nawet niespecjalnie skupialiśmy się na uświadamianiu jej, że nam przeszkadza. Chyba każdemu bez wyjątku spieszyło się, by opuścić ten blok jak najszybciej.
Nadal padał deszcz. I pojęcia nie mam, skąd to wrażenie, ale przez chwilę wydawało mi się, że ma intensywny posmak wina, jeśli dłuższą chwilę potrzymać go na języku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top