Rozdział 28
W momencie, gdy przebrzmiały słowa Ladona, tandetne drzwi ostatecznie wyleciały z zawiasów, obsypując stojących najbliżej deszczem drzazg. Skuliłam się, odruchowo przesłaniając oczy ramieniem.
Był tam! Gigantyczny potwór o płonących ślepiach ryknął i sięgnął szponiastą łapą w stronę stojącego najbliżej Setha. Ten przemienił się w wilka, odskoczył i schował się za nadal stojącym w ludzkiej postaci Quillsem, dopiero z tamtego miejsca mając na tyle odwagi, by zawarczeć i pokazać kły. Wyglądało to dość groteskowo, jako że ledwo się za człowiekiem mieścił, kłębem sięgając mu do ramienia.
Cruxer podniesionym głosem rzucił jakiś rozkaz, którego w panującym wokół chaosie nie dosłyszałam. Ktoś skoczył otwierać na oścież służące za wyjście okno, by wszyscy mogli jak najszybciej ewakuować się na zewnątrz, a Aria i jedna z wyglądających jak jej bliźniaczki plastików przemieniły się w wilki i rzuciły na demona. Błysnęła tylko szara sierść, gdy śmignęły w powietrzu i wczepiły się kłami w masywne nogi, odrywając kilka płonących łusek.
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że z jakiegoś powodu ogień bladgorów jeszcze nikogo z nas nie poparzył. Był jedynie iluzją? Musiałam zapytać o to Ladona.
Ale najpierw musiałam obronić tyłki dwóm zarozumiałym laskom, którym wydawało się, że wszystkich ratują, a tak naprawdę właśnie dokonały czegoś w rodzaju samobójstwa.
– Chodź wreszcie! Co tak stoisz?!
Ktoś złapał mnie mocno za ramię i pociągnął w stronę okna. Gdy się odwróciłam, z pewną dozą zaskoczenia zauważyłam Cruxera. Cała reszta była już na zewnątrz; Ladon w ciele ogromnego wilka popatrywał na nas z niepokojem, wahając się nad odsunięciem na środek placu.
– No chodź! One go na chwilę zatrzymają i zaraz dołączą! – Napakowany chłopak kolejny raz szarpnął mnie do wyjścia, ale zaparłam się nogami o jedną z przewróconych ławek.
– Przecież one się zabiją! – wydarłam się na niego. – Nie można go gryźć po nogach, to nic nie da, do cholery!
– Że co? – Zamarł z wyjątkowo tępą miną. Bezwiednie poluzował uścisk, więc wyrwałam mu się zwinnie i rzuciłam w stronę walczących.
Solidarność jajników, co nie? Laski mogły mnie doprowadzać do szału, ale nie mogłam przecież pozwolić na to, by tak po prostu skazali je na śmierć! A co jak co, ale podczas ostatniej akcji z moją sforą napatrzyłam się, jak kończyło się podgryzanie bladgora po nogach...
Ladon gdzieś za mną zaskowyczał ze złością i spróbował wskoczyć do środka. Po szelestach i głuchym odgłosie uderzenia rozpoznałam, że nie mogło mu się to zbytnio udać – prawdopodobnie Cruxer jednocześnie chciał wybiec na zewnątrz i zderzyli się w przejściu.
Aria na moment oderwała się od walki i spojrzała na mnie błyszczącymi od emocji ślepiami. Uniosła lekko wargi, jakby chciała powiedzieć: „spadaj, on jest nasz!", warknęła i znowu skoczyła...
Bladgor machnął ogromną łapą, uderzając obie wilczyce jednocześnie. Mniejsza poleciała na przeciwległą ścianę i aż zawyła z bólu, gdy się z nią zderzyła, dziewczynę Cruxera zaś dosłownie wbiło w podłogę. Znieruchomiała na moment, wyraźnie ogłuszona, nie mogła więc uniknąć kolejnego uderzenia, które w założeniu miało ją najpewniej zmiażdżyć. Każdego wilkołaka by to zabiło...
Wszystko trwało ułamki sekund. Poderwałam się w biegu w powietrze, przemieniłam w locie w wilka i dorwałam bladgorowi do gardła. Łapa, którą jako człowiek miałam w gipsie, zabolała mnie wściekle, ale nie odpuszczałam – zacisnęłam szczęki jak wściekły buldog, a wielki potwór zachwiał się od impetu mojego ataku, wpadając w ścianę. Karton-gipsowa konstrukcja zawaliła się pod jego ciężarem, runął więc do tyłu i wylądował na grzbiecie w stercie gruzu. Przekoziołkowałam nad nim i spróbowałam zwinnie uskoczyć, lecz prawa łapa aż się pode mną ugięła...
– Mam go!
Ladon pojawił się jak spod ziemi. Wcisnął gramolącego się ze sterty pokruszonego betonu demona w wyższą od nas kupę drewnianych skrzynek, które zaraz zwaliły mu się na łeb. Na oko mieliśmy go przynajmniej na parę sekund z głowy.
– Nic ci nie jest?! – Wielki biały wilk dopadł do mnie i pozwolił, bym oparła się na jego boku. Dzięki temu jakoś szybciej dokuśtykałam do pomieszczenia, w którym Aria i druga wilczyca gramoliły się z ziemi z oszołomieniem w oczach.
– Podziękujesz mi później, laska. – Wyszczerzyłam na nią kły i wiedząc, że nie mogła mnie słyszeć, wskazałam jej nosem wciąż otwarte okno. Na szczęście więcej nie bawiła się w groźby, tylko posłusznie wyskoczyła na zewnątrz, oglądając się raz, by sprawdzić, czy druga wlecze się za nią.
– Leah, co się dzieje? Gdzie wy jesteście? – rozbrzmiało w naszych głowach.
– Bladgor za chwilę będzie gotowy – syknęłam ze złością. – Zbierzcie się do kupy, zamiast za mną rozglądać.
Właściwie to nie chciało mi się walczyć. Byłam wściekła, że właśnie oto marnowało mi się kolejne popołudnie, które mogłabym poświęcić odpoczywaniu. Jutro będę przez cały dzień leczyć zakwasy – i dobrze by było, gdyby tylko! – a pojutrze pewnie znowu rodzice wymyślą kontrolne spotkanie pod tytułem „sprawdźmy, czy nasza córka jeszcze żyje". A gdzie w tym wszystkim czas na to, co powinno się w wakacje robić? Czyli czytanie, pisanie i przygotowywanie się psychicznie na męki w szkole? Kurde, jeśli ktoś myśli, że ja po takim aktywnym wypoczynku będę się uczyć, to jest w błędzie.
Ladon oglądał się co parę kroków, kontrolując, czy bladgor już gramoli się ze sterty desek. Ja kuśtykałam u jego boku, próbując obrać jakieś w miarę sensowne tempo, choć z bolącą łapą było to niezbyt możliwe. Już i tak dałam sobie spokój z kuśtykaniem na trzech i podpierałam się na niej jako tako – lepiej drugi raz się umówić na zakładanie gipsu, niż zostać bardziej w tyle, bo jeśli teraz nie zdobędę się na szybkość, to istnieje ryzyko, że potem nie zostanie mi nic, na czym mogłabym ten gips nosić.
Oba stada zgromadziły się na zalanym słońcem placu. Podział był widoczny gołym okiem – nikt nie zamierzał spoufalać się z obcymi bardziej, niż to było konieczne, więc wściekłe i przestraszone wilki koncentrowały się wokół swoich stojących w pewnym oddaleniu od siebie Alf. Bez wahania podeszliśmy do Quillsa. Z ulgą zrezygnowałam z kulawego truchtu i zatrzymałam się mniej więcej w środku kręgu.
– Ten plan jest do dupy – emocjonował się właśnie Quills. – Jest nas za mało, a w ten sposób dodatkowo się podzielimy. Po co mamy się rozdzielać? Zaczekajmy na niego tutaj, zamiast wymyślać jakieś kombinacje.
– Uwierzcie, że to pomoże. – Dopiero gdy się odezwał, zorientowałam się, że nasz Alfa rozmawiał z Cruxerem. – Zgrupujemy się ponownie odpowiednio szybko. Wszyscy wiedzą, co mają robić?
– Jakoś mi to umknęło – zaznaczyłam nieśmiało.
Cruxer skupił na mnie wzrok, postawił czujnie uszy.
– Kuźwa, to ty jesteś tym czarnym półdemonem? – wykrztusił z niedowierzaniem graniczącym wręcz ze śmiechem.
– A co, nie wyglądam? – Bez wahania kłapnęłam na niego zębami. Miałam już serdecznie dosyć tego, że w oczach wszystkich byłam jedynie słabą, małą dziewczynką, na którą trzeba było ciągle uważać, by nie zrobiła sobie krzywdy. Może i nie wyglądałam, ale już nieraz chyba udowodniłam innym, że jestem w stanie sobie poradzić w takich sytuacjach, umiem zadbać o własny tyłek... a także o takie dwa, z których to podobno jeden jest nawet Luną drugiego stada, do cholery. Rany, to takie dziwne, że mi też dostało się coś od losu? – Tak, jestem czarnym półdemonem. Co mam robić? Tak się złożyło, że nie słuchałam, bo musiałam zająć się ratowaniem skóry twojej dziewczynie.
– Leah, błagam, nie teraz... – syknął Quills.
Aria zmiażdżyła mnie wzrokiem, ale Cruxerowi udało się zablokować jej myśli.
– Dziwiłem się, bo masz rękę w gipsie – warknął, ale wyczułam w jego głosie kłamstwo. Chciał jedynie niezbyt umiejętnie załagodzić sytuację...
– Nie pora na to! – ochrzanił nas Embry. – Kiedy indziej będziecie się przepraszać, okej? Teraz ubezpieczamy wszystkie budynki i sprawdzamy, gdzie to bydlę polezie.
Cruxer z niepokojem obejrzał się w stronę przybudówki, z której właśnie gramolił się obsypany drzazgami, biały od pokruszonego tynku i mocno skołowany bladgor.
– Ty i twój... brat – wyraźnie zawahał się, zanim to powiedział – bierzecie parter części biurowej, tam po lewej, najbardziej w rogu. Coś ty mu zrobiła, że tak ledwo łazi?!
– Wytłumaczyłam, że nieładnie bić kobiety.
– Nieważne, potem! – warknął na mnie Quills. – Na pozycje!
Wciąż wspierając się na boku Ladona, pobiegłam do swojej części, patrząc jeszcze przez grzbiet, za kim podąży potwór. Wydawało mi się, że akurat my nie wyglądaliśmy mu na najsmaczniejszy kąsek, ale i tak skierował się zbyt mocno w naszym kierunku, by mogło mi się to spodobać. Nie zdążyłam niestety przyjrzeć się dokładniej.
– Czy tylko ja mam jakieś takie głupie wrażenie, że ten plan nie ma żadnego sensu? – jęknęłam, wślizgując się na parter budynku przez potłuczone okno. Mało brakło, a dodatkowo pokaleczyłabym się sterczącymi z ramy ostrymi odłamkami szkła, wyglądającymi jak wyszczerzone kły. – Albo znam za mało faktów, albo ten plan to... właściwie nie plan, tylko wstęp do zabawy w chowanego. Szkoda tylko, że nikt nie może tego bladgora odklepać.
– Też nie załapałem, w czym to niby miało nam pomóc – prychnął Ladon.
– Podobno ma zdezorientować bladgora – westchnął boleśnie Quills.
– Jak dla mnie, to na szczególnie zdezorientowanego nie wyglądał – parsknął śmiechem Embry. – Dzięki temu po prostu zeżre nas po kolei.
– Ja im próbowałem tłumaczyć, że to ma jakikolwiek sens dopiero gdy rzuci się na niego większą chmarą, bo tak tylko Ladon mógłby ewentualnie mu zaszkodzić, nikt więcej, ale myślicie, że by mnie w końcu posłuchał? – zdenerwował się Alfa. – To było po nim widać. Mógłbym tak sobie gadać do usranej śmierci, a i tak zrobiłby wszystko po swojemu. A nas jest za mało, żeby sobie dodatkowo komplikować sprawę zwracaniem uwagi na to, czy przypadkiem ktoś od nich nie ma kłopotów.
– Czyli co? W tej chwili jesteśmy tak samo narażeni, jak oni – przypomniał Sam. – Obojętnie, co o tym myślimy i jak dobrze zdajemy sobie sprawę ze słabych punktów takiego działania.
– Proponuję, byśmy faktycznie się przyczaili... i zobaczyli, co oni zrobią. – W myślowym głosie albinosa pojawiła się jakaś dziwna nuta, jakby ślad z trudem maskowanego rozbawienia. – Wtrącimy się, gdyby któremuś miało grozić bezpośrednie niebezpieczeństwo, a tak po prostu sprawdźmy, jak im pójdzie.
– Dobrze by było się zgrupować gdzieś, gdzie nie będą patrzeć – podsunął Seth. – Żeby jak najmniej się narażać.
– Czy mi się wydaje, czy ty się boisz, że podpadniemy Cruxerowi? – Paul brzmiał na wprost zbulwersowanego. – Kurna, to nie jest nasz przywódca. Możemy zrobić, co nam się podoba.
– Ale faktycznie nie warto nasuwać mu się z tym ostentacyjnie na oczy – uciął tworzącą się kłótnię Quills. – Rozejrzyjcie się. Jeśli znajdziecie dobre miejsce, w którym moglibyśmy się zebrać, dajcie znać. Na razie jednak spróbujcie się przyczaić i przypilnować, by bladgor was nie znalazł. Niech Cruxer się nim zajmie.
Powiodłam wzrokiem wokół, szukając miejsca, w którym mogłabym się bezpiecznie schować.
Okazało się, że budynek był zabytkowy tylko z zewnątrz. Wielką, otwartą halę podzielono na mniejsze pomieszczenia tandetnymi ściankami działowymi z cienkiego karton-gipsu, podłogę wyłożono czymś, co chyba naprawdę było lastriko, na oko przygotowywanym pod jakąś piękność. Być może pod imitujące parkiet linoleum, którego rolka walała się pod jedną ze ścian, lekko nadpalona. Połamane meble zgarnięto pod ściany pomieszczeń, tworząc malownicze sterty wszystkiego, mi kojarzące się, szczerze mówiąc, z usilnym przygotowywaniem do wielkiego ogniska.
– Ładnie tu – uznałam.
– Jak się zamknie oboje oczu, to może i być ładnie. – Ladon nie wyglądał na równie entuzjastycznie nastawionego.
Gdzieś nad nami rozległ się huk. Skuliłam się odruchowo, jakbym mogła w ten sposób sprawić, że stanę się mniejsza, i wbiegłam do pomieszczenia wyglądającego na gabinet, gdzie mogłam ukryć się za przewróconym metalowym stolikiem. Nie widziałam wiele – okno zasłoniono wielkim kawałem dykty, a moje oczy jak na złość nie zamierzały szybko przyzwyczajać się do panującego półmroku.
Przyczaiłam się, czekałam. Ladon był gdzieś niedaleko, lecz nawet myśleć staraliśmy się po cichu, jakby to mogło coś zmienić.
Coś ciężkiego szło korytarzem, sapiąc głośno i nie zważając na potrącane sprzęty. Hałasu robiło na tyle dużo, że chyba mogliśmy spokojnie wykluczyć wilki ze sfory Cruxera.
Oblizywałam się niecierpliwie. Chyba miałam na języku resztki krwi po tej akcji w przybudówce.
Miałam nadzieję, że to nigdy nie nastąpi, lecz w ciemnym otworze drzwi mignęła w końcu para gorejących oczu. Bladgor musiał doskonale widzieć w ciemności – od razu mnie wypatrzył i dałabym sobie głowę uciąć, że uśmiechnął się na ten widok po swojemu. Właściwie w ostatniej chwili zobaczyłam, że trzymał coś w jednej ze szponiastych łap – coś, co chyba faktycznie było przysłowiową gazrurką. W każdym razie wyglądało całkiem majestatycznie w powietrzu, gdy rzucił tym w moją stronę jak włócznią. Bezmyślnie odskoczyłam z toru lotu pocisku, nawet nie zastanawiając się nad tym, gdzie wyląduję...
No i to był błąd. Ponieważ natrafiłam na coś w rodzaju przerwy w ciągłości podłogi.
Wpadłam w wielką dziurę tylnymi łapami. Przednimi nieporadnie chwyciłam się krawędzi, desperacko szukając czegoś, o co mogłabym zaczepić się pazurami i podciągnąć wyżej. Prawa łapa znowu zabolała, i to tak, że aż pojaśniało mi przed oczami. Zaklęłabym na głos, gdyby było to w tym wcieleniu możliwe. Zaskowyczałam bardziej z zaskoczenia niż strachu. Gigantyczny pręt zbrojeniowy, sterczący sobie w najlepsze z potłuczonego betonu, wyrósł mi nagle centralnie między oczami.
Bladgor zbliżał się bardzo powoli, jakby ciekaw, co jeszcze mogło się wydarzyć. Szerokiego wachlarza możliwości z pewnością nie miał, gdyż jak dla mnie opcje były tylko dwie: albo mnie złapie i podniesie, albo spierniczę się do piwnicy, bo zwyczajnie nie miałam niczego, czego mogłabym się złapać.
Tracąc siły, powoli zjechałam do dziury, ostatecznie gubiąc oparcie. W ostatniej chwili jeszcze w przypływie idiotycznej desperacji spróbowałam chwycić się zębami tego głupiego pręta, ale przypłaciłam to porcją bólu, od którego ten w łapie zbladł do niedostrzegalnego stopnia. Kurna, jeszcze mi dentysty do szczęścia brakowało...
Wylądowałam absurdalnie ciężko jakieś cztery metry niżej, idealnie trafiając biodrem w kawałek gruzu wielkości mojej głowy. Jak najprędzej odczołgałam się w zacienioną odnogę korytarza, pragnąc zejść prześladowcy z oczu tak szybko, jak to było możliwe.
Bladgor ryknął ze wściekłości, gdy coś rzuciło się na niego od tyłu. Wyrwał się zaskakująco zwinnie napastnikowi i uciekł z pomieszczenia, najwyraźniej spisując mnie na straty. Ladon otrząsnął się po krótkiej walce i zajrzał ciekawie do dziury.
– Leah, żyjesz? – spytał jednocześnie z kilkoma innymi wilkami.
– Gdybym była martwa, to byłoby mi trochę wygodniej – wycedziłam, z trudem podnosząc się na łapy.
– Nie wyciągnę cię tak stamtąd – uświadomił mnie brat. – Musisz jakoś poszukać wyjścia.
– Dzięki, nie wiem, czy bym na to wpadła bez ciebie – warknęłam, wywracając oczami.
No to super. Leah wyeliminowała się z walki sama. Czyż to nie urocze, jak jej się nic w życiu nie udaje?
– Daj spokój. – Wywrócił oczami tak drastycznie, że widziałam to nawet z dołu. – Jest tu coś, na co mogłabyś się wspiąć?
Wysunęłam się wreszcie z plamy mroku, w której chowałam się do tej pory, i rozejrzałam ostrożnie. Piwnica bardziej kojarzyła mi się z blokiem niż zabytkową, ceglaną fabryką. Korytarz okazał się zaskakująco wąski i ciemny, na jego ścianach wiła się obrośnięta pajęczynami plątanina rur w zapleśniałej z upływu lat materiałowej izolacji. Po obu jego stronach znajdowały się wąskie prostokąty przejść do kolejnych pomieszczeń, lecz w żadnej z framug nie zachowały się drzwi. Na betonowej wylewce zebrało się parę kałuż i wszelkiego śmiecia – papierków po batonikach, wrzuconych przez sforę Cruxera lub zapalonych urbeksiarzy, plastikowych butelek i rozpuszczających się od wilgoci dokumentów, gdzieniegdzie widziałam też odłamki odłażącego od ścian tynku i większe kawały żelazobetonu, z którego pewnie zbudowano strop. Śmierdziało pleśnią, wilgocią i gnijącym betonem.
Otrzepałam się z pajęczyn, których nieco się na mnie zgromadziło (wolałam nie zastanawiać się nad tym, czy nie miały przypadkiem lokatorów), i oceniłam wzrokiem znajdujące się w pobliżu przedmioty. Miałam do dyspozycji dwa rozmiękłe i spleśniałe do szczętu dywany, zwinięte w rulony, które z początku wzięłam za oderwane od ściany i rzucone na ziemię rury, i regał z drewnianej sklejki, tak napęczniały od wilgoci, że w zasadzie jedno nieostrożne dotknięcie mogło obrócić go w drzazgi. Lub kałużę bezkształtnej brei. Nie miałam co nawet zastanawiać się nad próbą przesunięcia go pod dziurę w suficie, a co dopiero mówić o stanięciu na nim.
– Cienko tu z drabinami – skwitowałam wreszcie, przyjmując do wiadomości porażkę.
– No to szukaj wyjścia. Ja też rozejrzę się na górze.
Zanim zdążyłam rzucić mu ostatnie zrozpaczone spojrzenie, Ladon zniknął mi z oczu. Gdzieś w głowie słyszałam, że któryś z moich ulubionych kolegów miał odwagę śmiać się ze mnie na całego. Nie ma to jak wsparcie...
– Znalazłem dobre miejsce, żeby się zebrać – odezwał się tylko Sam, zanim na dobre zaczęłam się nad sobą użalać. – W razie czego można szybko wyskoczyć na dziedziniec.
– Idziemy do ciebie – zaordynował Quills. – A ty, Leah, może też byś się ruszyła? Chyba że chcesz tam zostać.
– A idź ty – prychnęłam tylko i powlokłam się korytarzem, by znaleźć wyjście.
Świetnie. Oprócz przedniej łapy, bolało mnie jeszcze to cholerne biodro, na którym lądowałam. I zęby. Kuźwa, nie lepiej i szybciej by było, gdyby po prostu mnie ktoś zastrzelił?
Zaglądałam do wszystkich niewielkich pomieszczeń, szukając czegokolwiek, co mogłoby być przydatne w charakterze chociażby łomu. Choć Ladon tak gadał o tym znalezieniu wyjścia, poczułam potrzebę, by w razie czego się zabezpieczyć, gdyby się okazało, że będą prowadziły do niego drzwi niemożliwe do sforsowania nawet dla niego. To, że nie wcinał się w moje rozterki, tylko pomijał je ostentacyjnym milczeniem, dość dobitnie świadczyło, że również bierze taką ewentualność pod uwagę. Choć piwnica była bardzo ciekawa i idealnie wpasowywała się w moją miłość do wszystkiego, co opuszczone, jakoś nie miałam ochoty na to, by spędzić w niej więcej czasu, niż było to koniecznie. Głównie dlatego, że znowu działo się coś ważnego, z czego byłam wykluczona. Chciałam być przy konfrontacji ze stadem Cruxera...
Tak, nikt nie wykluczał konfrontacji. Nie skupiałam się na wilczych myślach tak mocno, by móc bezbłędnie zorientować się, co konkretnie moje stado przeczuwało, ale nie ulegało żadnym wątpliwościom, że obcy Alfa był w ich oczach kimś mocno podejrzanym. Ciekawiło mnie, jak to się rozwinie, wolałam, by nic mi nie umknęło, należało więc ograniczyć wycieczki po podziemiach do minimum. Dlatego lepiej szukać wyjścia i czegoś na plan B jednocześnie.
W praktycznie każdym z niemal identycznych prostokątnych pomieszczeń walały się resztki szmat i stare meble, ale nic nie wyglądało na tyle solidnie, by mogło mi pomóc. Zdenerwowana, podeszłam do jednego z porzuconych regałów i pchnęłam go łapą, by sprawdzić, czy po prostu nie wybrzydzałam, ale to, że nie nadawał się do niczego, okazało się dość spektakularnie – wystarczyło lekko go pacnąć, by przekrzywił się karykaturalnie, zaskrzypiał dziwnie żałośnie i runął na betonową podłogę, pomimo wszechobecnej wilgoci jakimś cudem wzbijając w powietrze chmurę kurzu. Rozkaszlałam się na całego.
– Kuźwa, Leah, mogłabyś ciszej? – ochrzanił mnie zaraz Embry. – Chyba nie chcesz, żeby to bydlę jednak tam za tobą wlazło?!
– No nie chcę – westchnęłam ciężko, obrzuciłam stertę desek złym wzrokiem, jakby to była ich wina, że tak nahałasowały, i odeszłam smętnym krokiem dalej.
Od typowego dla opuszczonych budynków zapaszku zaczynało mi się chcieć kichać. Zwykle go lubiłam, lecz przepuszczony przez wrażliwy wilczy nos okazał się bardzo trudny do zniesienia. O wiele łatwiej byłoby mi poruszać się w ludzkim ciele, lecz zwyczajnie było za ciemno – małe, okratowane okienka, jakie znajdowały się w każdym pokoju, bez wyjątku zabito deskami i dużymi kawałkami dykty, przez co światła wpadało do środka zdecydowanie zbyt mało. Już jako wilk miałam spore problemy, by nie zabić się o nic na korytarzu.
Czułam się trochę tak, jakbym grała w „Stalkera". Opuszczone podziemia, w których mogło czaić się nie wiadomo co, i ja szukająca drogi ucieczki, uważając, by nie namierzyła mnie szukająca ofiary bestia... Brakowało mi tylko przyjaznego ciężaru automatu kałasznikowa w rękach. Wcale bym się nie obraziła, gdybym gdzieś taki znalazła. Ani trochę.
– Mamy bladgora! – W moje myśli nagle wdarł się obcy głos. To był rozemocjonowany Cruxer. – Wszyscy na zewnątrz, zagonię go na środek placu! Otoczcie go!
– On nam rozkazuje, czy tylko przez przypadek przełączył się na ogólnodostępny kanał? – spienił się Collin.
– I czy on najpierw kazał nam się rozdzielić, by zgubić bladgora, a następnie go znalazł, zapędził tam, skąd przed nim uciekliśmy, i uważa, że teraz już są gotowi stawić mu czoła? – dopowiedział Geri, parskając suchym śmiechem.
– Nieważne – warknął Quills. – Wychodzimy! Ustawcie się w półokrąg za mną, ale nie atakujcie. Zobaczmy najpierw, co oni zrobią.
– Zginą marnie – burknął ledwo słyszalnie Ladon.
– Oby nie. Ruchy!
– Kurna, ja też chcę coś zobaczyć! – jęknęłam, ale, jak to było do przewidzenia w ogólnym zamieszaniu, nikt nie przejął się moim nieszczęściem.
Nie wahając się, wskoczyłam do najbliższego pomieszczenia po lewej stronie, z którego sączyło się więcej światła. Przeskoczyłam nad stertą czegoś, co wyglądało na materace, po których pozostał jedynie kłąb rozpuszczonego, przypominającego kokon gigantycznego owada materiału i sterczące ku sufitowi skorodowane sprężyny. Mało brakło, a nie wyrobiłabym zakrętu, tak poślizgnęłam się na mokrej podłodze.
Ścianę przecinała ogromna rysa – wielkie pęknięcie muru, tak szerokie, że z pewnością mogłabym wsunąć w nie całą dłoń. Nad poziomem gruntu sączył się z niego blask słońca, dla nawykłych do mroku oczu ostry jak wiązka laserowa. Podbiegłam bliżej, stanęłam na tylnych łapach, wyciągając się najbardziej, jak mogłam, i przytknęłam oko do szczeliny. Mogłam w niewielkim stopniu wyjrzeć nią na plac w sercu fabryki, gdzie zaczynało się coś dziać, a razem z obrazami z myśli pozostałych wilków dawało mi to całkiem niezły punkt obserwacyjny. Jakoś tak próbowałam nie zastanawiać się szczególnie nad tym, że budynek był nieco bardziej zużyty i grożący zawaleniem, niż z początku myślałam.
Sytuacja wyglądała... dziwnie.
Dwa wielkie basiory zgodnie z umową zapędziły bladgora na środek placu. Gdy tylko wszyscy znaleźli się we właściwym miejscu, z fabryki wysypała się chmara szczerzących wściekle kły wilków, błyskawicznie okrążyła demona i jak na uzgodniony wcześniej sygnał ruszyła do ataku. Demon zamachnął się wielkimi łapami, usiłując odgonić wczepiające się w niego zębami wilki, lecz było ich zwyczajnie zbyt dużo – gdy tylko odgonił je z jednej strony, zaraz pojawiały się tam, gdzie akurat nie spoglądał.
Moja sfora wynurzyła się na światło słoneczne ze sporym opóźnieniem. Quills wysforował się naprzód, cała reszta utworzyła wokół niego luźny półokrąg, odcinając w razie czego jedną z możliwych dróg ucieczki bladgora. Czujnie poruszały się sterczące uszy, jeżyła sierść na silnych grzbietach...
Cholera, bo sfora Cruxera atakowała dziwacznie. Perfekcyjnie, jak mechanizm w dobrze zakonserwowanej maszynie. Byli tak doskonale ze sobą zgrani, jakby wcale nie tworzyli zbiorowiska połączonych umysłów, lecz jeden wielki, wspólny mózg, którego żaden fragment nie miał prawa istnieć oddzielnie. Każdy z wilków miał swoje ściśle wyznaczone miejsce i rolę i wszystkie trzymały się tego idealnie, zupełnie tak, jakby... właściwie nie sterowały własnymi ciałami, tylko pozwalały, by ktoś robił to za nie.
Cruxer.
Wielki Alfa stał trochę z boku, jakby nie chciał walczyć, tylko skupiał się na sterowaniu podległymi mu organizmami. Rządził nimi całkowicie, podporządkował ich sobie w stu procentach i teraz mógł wykorzystywać możliwości stada jak doświadczony lalkarz w teatrze.
Zrobiło mi się nieswojo. Z niewiadomych przyczyn skojarzyło mi się to z programem komputerowym. Jakby każdy z nich miał wczepiony do mózgu czip, który ułatwiał przesyłanie danych z jednostki centralnej, jaką był obserwujący wszystko przywódca. Te działania odbywały się po prostu poza ich wolą. Żaden z wilków nie wyglądał tak, jakby mógł odłączyć się od rozgrywki w dowolnym momencie, bo kierujący nim Alfa nakazywał mu pozostanie w miejscu. Nikt nie odsuwał się na złapanie tchu, nikt nie zwracał uwagi na to, czy jego bratu lub siostrze nie dzieje się właśnie krzywda, która wymagałaby interwencji... A byli tacy, którzy nie nadążali bądź mieli większe trudności z poruszaniem się w walce, jak na przykład Ugryziony chłopak, który nas tutaj przyprowadził – utrzymanie odpowiedniego tempa przychodziło mu z ogromnym trudem, w jego jasnych ślepiach błyskał prawdziwy strach, grymas pyska i drżenie mięśni zdradzały zmęczenie... lecz nie ruszał się ze swojego miejsca. I to właśnie było makabryczne – powtarzał ruchy lepiej wyszkolonych, choć jego ciało nie było na to przygotowane.
Odskoczyłam od dziury w ścianie jak poparzona i potrząsnęłam łbem. Z trudem na powrót przyzwyczaiłam ślepia do ciemności, jeszcze dłuższą chwilę widziałam na zielono. Gdy mroczki przed oczami się uspokoiły, dla odmiany zaczął mnie prześladować obraz zaprogramowanych do walki wilków, który tak wżarł mi się w umysł, że wyświetlało mi go jak film, ilekroć mrugnęłam powiekami.
Może i mam paranoję? Może ze stresu mój własny mózg postanowił sobie wyolbrzymić i przetworzyć widziany obraz tak, by mnie jak najbardziej spektakularnie wykończyć? Ale dlaczego mój własny mózg miałby mnie wykańczać?
– Jednomyślne stado – pomyślałam odruchowo.
– Też mi się to nie podoba – zawarczał Quills. – Szukaj wyjścia. Mam wrażenie, że będziesz nam zaraz potrzebna.
– Spodziewacie się... czego? – syknęłam, bez dalszego ociągania ruszając w mrok. – Co przewidujecie, do cholery?
– Przewidujemy, że będą chcieli nawiązać współpracę – syknął Embry.
– A to źle?
– Sama zobaczysz.
– Ja pierniczę, wy i te wasze tajemnice...
Czułam wilczy niepokój i strach, lecz nie umiałam jednocześnie skupić się na rozglądaniu i rozgryzaniu, co mogło chodzić reszcie po głowie. Zorientowałam się jedynie, że chodziło o... dominację? Władzę?
Oni bali się, że Cruxer może narzucić im swoją wolę, tak jak własnemu stadu?
Kiepsko to brzmiało.
Schody znalazłam na końcu korytarza. Ladon błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie zabitych deskami drzwi z dykty, uświadamiając mi, że próba posłużenia się klamką, jakiej podejmowałam się od jakiegoś czasu, nie przywiedzie rezultatu. Staranował je, gdy się odsunęłam, dzięki czemu mogliśmy wyjść na plac i dołączyć do reszty. W słońcu otrzepałam się z resztek pajęczyn i białego kurzu, którym byłam tak oblepiona, że aż zmieniłam kolor. Trafiliśmy akurat na ocenianie strat – przed chwilą ktoś powalił bladgora, teraz więc wilki oglądały się nawzajem i skupiały na leczeniu drobnych urazów, krążąc wokół cielska martwego demona. Z niewiadomych przyczyn zrobiło mi się niedobrze, gdy na chwilę zatrzymałam wzrok na kałuży metalicznej krwi, musiałam więc jak najszybciej zająć się czymś innym.
Szczeknęłam w stronę Quillsa, by zwrócił uwagę na moją obecność. Skinął mi powoli łbem z powagą w czerwonych ślepiach, ani na chwilę nie opuszczając postawionych czujnie uszu. Gabrysia pisnęła i merdając ogonem jak śmigiełkiem, doskoczyła do mnie w dwóch susach. Byłam tak zaniepokojona, że nawet nie zwróciłam uwagi, gdy polizała mnie po pysku.
– Czy wszyscy u was cali? – Cruxer obejrzał się w naszą stronę, pozwalając, by jeden z jego wilków zajął się długim rozcięciem, które miał na przedniej łapie. Nie krwawiło, ale wyglądało na bolesne. Ciekawe, skąd je wziął, skoro praktycznie nie walczył?
– Jasne. Wszyscy żyją – odparł Quills bez entuzjazmu. – Czy teraz możemy pogadać?
– Szkoda, że to tak wyszło. – Obcy Alfa po wilczemu wzruszył ramionami. – Chciałem z wami dłużej porozmawiać, zanim przedstawiłbym swoją propozycję. Niestety nie mamy już wiele czasu, dlatego lepiej będzie, jeśli od razu przejdziemy do rzeczy.
W jego tonie zabrzmiała jakaś nuta, która cholernie mi się nie spodobała. Dopadłam do lewego boku Quillsa i zupełnie odruchowo uniosłam wargi, pokazując kły. Embry zawarczał ostrzegawczo, gdy całe stado Cruxera nagle drgnęło i... ewidentnie zaczęło nas otaczać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top