Rozdział 43
Zimna Woda.
Zim-na Wo-da.
Ludzie, ja pierdzielę, jak mi się tam nie chciało jechać, to jest wręcz nie do opisania, zapewniam. Tylko co ja mogłam poradzić? Choć po wczorajszej imprezie i bieganiu po lasach było to dla mnie ogromnym wysiłkiem, musiałam zwlec się z łóżka, praktycznie nie przespawszy z nerwów nocy, i kopnąć się na dworzec we wręcz absurdalnie mglisty sobotni poranek. Bo akurat nadarzyła się okazja. Bo już za długo zwlekaliśmy i musieliśmy wreszcie zobaczyć, co jest tam grane. Bo... Nie, tak naprawdę to serio nie mam pojęcia, dlaczego akurat teraz im się zebrało, ale co ja tam miałam do gadania? Gdybym się zbuntowała, to by mnie po prostu zostawili, a na to nie pozwoliłaby moja męska duma.
W sumie to nie wiem, czy mam coś takiego. Ale jak inaczej nazwać ten dziwny bzdet, który boli mnie we flakach za każdym razem, gdy ktoś udowadnia mi, że jestem w czymś kiepska, nie znam się lub odstaję od reszty? Myślę, że faceci w tym miejscu mają męską dumę.
Ale zaraz, czy męska duma nie mieści się przypadkiem w...?
Jezu, nieważne.
Jak już wspominałam, była mgła. I to taka gęsta jak mleczko, jaka zdarza się jedynie sporadycznie (choć mam takie dziwne wrażenie, że w moim mieście i tak nieco częściej niż w innych miejscach). Wlokąc się na piechotę przez miasto, bardziej niż na spacerującą wyglądając na holowaną z trudem przez usiłującego mnie rozbudzić Ladona, parokrotnie złapałam się na tym, że autentycznie nie wiem, gdzie jestem. Pewnie była to w większości wina tego, że chwilami przysypiałam, ale gdyby pogoda była normalna, wystarczyłoby się przecież rozejrzeć, żeby odzyskać orientację, a tak... Szlag, sama bym tam chyba nie trafiła. Wstyd.
To nie tak, że ja nie lubię takiej pogody. Ja uwielbiam taką pogodę... Tylko że równie (o ile nie bardziej) uwielbiam się wysypiać. Pech chciał, że z jakiegoś powodu myśl o dzisiejszej akcji tak mnie zestresowała, że nie było mowy o zmrużeniu oka. Udało mi się przysnąć na moment jakąś godzinę przed budzikiem i taki był tego efekt.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w McDonaldzie, gdzie Ladon kupił dużą kawę i siłą wcisnął mi ją w dłonie, i dowlekliśmy się wreszcie na peron. W zalegającym w powietrzu mleczku nie tak znowu łatwo było znaleźć grupę patałachów ze sfory, ale gdy już to nam się udało, zmęczenie częściowo ze mnie opadło, wyparte przez strach.
Oni niemal co do jednego wyglądali tak, jakby szykowali się na wojnę. No proszę, czyli nie tylko mnie stresik przycisnął? Oni jednak nie są cyborgami? Toż to urocze! Umrę z odrobinę lepszym humorem i świadomością, że nie jestem tchórzem. A przynajmniej nie jako jedyna.
– I jak tam? Wyspani? – Jednym z nielicznych wyjątków, które wyglądały na wręcz dziecięco uradowane z powodu szykującej się bitki, był Quills.
– Mój wyraz twarzy wystarczy za odpowiedź, czy mam ci to jeszcze objaśnić? – burknęłam niezbyt uprzejmie, wtulając się mocno w Ladona. Pomimo parzącego w dłonie papierowego kubka z kawusią, do tego wszystkiego zaczynało mi się robić cholernie zimno. Na szczęście półdemon doskonale wczuwał się w rolę czułego chłopaka i objął mnie mocno ramieniem, pocierając po plecach.
Kątem oka wychwyciłam, jak Jared skrzywił się na to, zaciskając dłonie w pięści. Cała reszta patrzyła w inną stronę, udając, że nic takiego się nie dzieje.
Było mi tak kijowo, że zwyczajnie do wszystkiego, co tylko się napatoczyło, czułam irracjonalną, niemal obsesyjną niechęć. Wnerwiał mnie delikatny wiatr. Wnerwiało mnie, że kawa jest za gorąca i nie mogę jej jeszcze pić. Irytowali mnie gadający nieopodal faceci w spodniach z za krótkimi nogawkami. Z tego, co się orientowałam, ich największym zmartwieniem było to, czy w pociągu można kupić piwo, czy powinni jednak zaryzykować, że im ucieknie, i podjąć próbę szturmu na pobliską Żabkę. Kuźwa, faceci są beznadziejni...
Baby są chyba jeszcze gorsze. Jakaś lasencja w różowej kurtce zatrzymała się na chwilę na naszej wysokości i pstryknęła sobie selfie z nadjeżdżającym pociągiem, robiąc tak debilną minę, że aż pewnie bym się roześmiała, gdybym tylko miała na to siłę. Dlaczego, ja się pytam, ludzie muszą być tak tępi i ograniczeni umysłowo? Czy naprawdę najważniejszym, co dla wszystkich się teraz liczy, jest kiedy się nachlać i w jaki sposób zabłysnąć na Instagramie?
Jakimś cudem, choć nie przypuszczałam, że to będzie kiedykolwiek możliwe, do wtaczającego się na peron z piskiem klocków hamulcowych pociągu też poczułam niechęć. Rzuciłam pobieżne spojrzenie całkiem nieźle zachowanej, ale nieco za głośnej EP08 i skierowałam się do wagonu. Mało nie wypierdzieliłam się na prowadzących do drzwi stromych schodkach. Pobrudziłam świeżo uprane spodnie łuszczącą się z nich rdzą i pomstując pod nosem, minęłam otwarte na oścież drzwi toalety zaklejonej taśmą z napisem „awaria" i oparłam się o ściankę, czekając na resztę. Łyknęłam sobie kawki, mając nadzieję, że świat stanie się odrobinę bardziej kolorowy, a pędząca właśnie w moją stronę Gabrysia sympatyczniejsza.
– No Leiczku, co ty tak szybko ode mnie uciekłaś? Nawet się nie przywitałaś przecież – zarzuciła mi od razu, biorąc się pod boki.
Przyjrzałam jej się uważnie, szukając oznak kaca, ale jakimś cudem sprawiała wrażenie wyjątkowo jak na nią świeżej. Smrodku wskazującego na leczenie się z rana również nie wyniuszyłam. Ma dziewczyna metabolizm...
– Wybacz, nie wyspałam się – powiedziałam jak najbardziej żałosnym głosem. Tak jest, nadal miałam nadzieję, że znajdę jakiś sposób, żeby dała mi święty spokój.
– A przecież tak wcześnie wczoraj wyszłaś – zdziwiła się, układając usta w wielkie „O". W połączeniu z tym debilnym makijażem i czerwonymi soczewkami w oczach wyszło to nieco... komicznie.
Tak swoją drogą, to te soczewki miały tak beznadziejny odcień, że aż nie dało się na nie nie patrzeć. A byłam pewna, że ktoś zajmujący się profesjonalnie rysunkiem ma nieco większe pojęcie o kolorach.
Widząc, że na zewnątrz rozpętało się jakieś zamieszanie, szybko przepchnęłam się obok dziewczyny i rozejrzałam ciekawie po peronie. Na moment opadła mi szczęka, gdy okazało się, że po moście nad torami w naszą stronę nadciąga cały tabun zapewne do tej pory siedzących w poczekalni podróżnych. Embry i Collin pokazywali ich sobie właśnie palcami i zakładali się, jaka część z tego tłumu znajdzie w ogóle miejsce siedzące.
– A tak w temacie – zawołałam w stronę Quillsa – to mam nadzieję, że my akurat miejscówki mamy?
– Nie było już – odpowiedział z prostotą.
Mało nie wypieprzyłam się z tego wagonu na chodnik.
– Żartujesz, prawda? – jęknęłam.
– Bosze, Quills, no coś ty?! – zaskamlała za mną Gabrysia. – Mamy stać całą drogę?!
– Na szczęście to tylko dwie godziny – odpowiedział Alfa, nie patrząc nawet w naszą stronę. Uznawszy, że więcej informacji nie potrzebujemy, dołączył do swojego byłego Bety. – Dorzucam się. Każą im wysiadać, jak nic.
Ludzi było wręcz śmiesznie dużo. Od razu z ironią wspomniałam krążące po internecie memy osób wspominających „stare, dobre czasy" – te z załadowanym po sufit wagonem i pasażerami śpiącymi na wąskim korytarzu, z dopiskiem u dołu głoszącym, że kiedyś właśnie tak wyglądały podróże pociągiem. Ja pierdzielę, widać, że stworzył to ktoś, kto dawno pociągu na oczy nie widział.
Gdy ludzka rzeka dotarła do składu, zaczął się prawdziwy armagedon. Wszyscy ścigali się ze wszystkimi, popychając walizkami i wyzywając od najgorszych. Kierownik pociągu i konduktor dwoili się i troili, usiłując zapanować nad tą masakrą, lecz nawet oni byli bezradni. Jakiś gościu, uznawszy, że przeciwnicy zajmą mu upatrzone miejsce, zaczął wpychać się do wagonu oknem. Tak, wiem, ja sama zrobiłam raz podobnie, no ale przecież nie miałam wtedy wyjścia. A gościu po prostu wziął i zignorował otwarte na oścież drzwi, które miał jakieś maksymalnie cztery metry dalej, i hop! Wpierniczył walizkę, niemal zabijając asekurującą go na oko dziewięćdziesięcioletnią babcię, i podciągnął się zręcznie jak cyrkowiec, by z głośnym hukiem i bolesnym stęknięciem zwalić się na podłogę wśród ognistych okrzyków już siedzących pasażerów, którzy najwyraźniej nagle odczuli potrzebę wytłumaczenia mu, co o tym sądzą. Powstrzymując śmiech, rzuciłam głupawą minę w stronę wymieniających się pieniędzmi wilkołaków i przyszykowałam się do bronienia w razie czego swojego całkiem wygodnego miejsca w przedsionku. Podejrzewam, że nieco będzie w nim wiało, ale miałam przynajmniej ścianę, o którą można było się oprzeć... Do pełnego obrazu kojarzącego się z filmami dokumentalnymi o Indiach brakowało tylko, by ktoś rozsiadł się na dachu.
Było tak, jak przewidziałam – przez to, że przedziały zajęto co do jednego, nam pozostał wąski, zabłocony korytarz. Pojęcia nie mam, skąd wytrzasnęli ten wagon, bo pierwszy raz widziałam dziwo o takiej konstrukcji, ale zamiast się zachwycać ciekawostką, skupiłam się na wyklinaniu jej pod nosem, gdy okazało się, że usiąść na podłodze inaczej niż z podkulonymi nogami się nie da, bo zwyczajnie nie idzie się zmieścić. Wraz z nie takim małym stadkiem innych osób mających ten sam problem, ulokowaliśmy się z wielkim trudem, wspólnymi wysiłkami zajmując w miarę wygodne pozycje, i gdy zdążyliśmy najeść się nadziei, że może ta podróż nie będzie taka znowu kiepska, pojawił się koleś z wózkiem barowym. Ciekawe, że był taki zawzięty na zarobek, skoro nikomu nawet się biletów nie chciało sprawdzać, ale co się nasłuchał od co złośliwszych pasażerów, to jego.
Gdy wreszcie wytoczyliśmy się na nawet zadbany peron w niewielkiej miejscowości, której nazwy nie zapamiętałam, nie zdołałam połapać się w stronach świata. Pociąg kilkukrotnie zmieniał kierunek jazdy, a wszechobecna mgła jedynie wszystko utrudniała... a to nie był wcale jeszcze koniec drogi. Pomimo tego, że staraliśmy się ze wszystkich sił, nie znaleźliśmy bezpośredniego połączenia.
Odetchnęłam wilgotnym, świeżym powietrzem, pierwszy raz od dwóch godzin biorąc głębszy oddech (w wagonie się nie dało, bo chyba połowa pasażerów zmówiła się, żeby akurat dzisiaj pogardzić dezodorantem), i poszłam za chłopakami w stronę czekającego już na nas drugiego składu.
– No nie, bez jaj – zapłakał Paul, zatrzymując się bezradnie w połowie peronu.
Czarno-czerwony EN57 stał w całej swojej okazałości, lśniąc wybrzuszającymi lakier purchlami rdzy i upieprzonymi czymś bliżej nieokreślonym oknami. Sprężarka terkotała głośno, przypominając do złudzenia zajechanego diesla, a drzwi na nasz widok rozsunęły się z głośnym „jebs!", choć nigdzie nie widzieliśmy obsługi. Podobnie jak pasażerów – skład wiał zupełną pustką.
– To nie wybuchnie? – jęknął Seth, mając opory przed wdrapaniem się do wagonu. Spróbował nogą niepewnych stopni, po których ja przeskoczyłam rączo jak sarenka, i cofnął się w razie czego.
– Nie powinno, ale kto tam wie. – Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się do niego słodko.
Widząc, że zbladł tak bardzo, że kolorem niemal zlał się z mgłą, jęknęłam boleśnie:
– Jeny, człowieku, to jest elektryczne. Co tu ma niby wybuchnąć? Sprężarka? Zbiornik główny?
– Skoro to elektryczne, to po co ma jakiś zbiornik? – zabłysnął.
Bezsilnie oparłam się na udającej drewnopodobną dyktę ścianie. Tak, to tworzywo naprawdę tylko udawało dyktę, nie żartuję. Z plastiku było.
– Mam ci tłumaczyć, jak działa układ pneumatyczny w taborze kolejowym, czy zamilkniesz na wieki i mi tego oszczędzisz? – warknęłam, gdy już ochłonęłam.
Obraził się po babsku i wlazł do pociągu innymi drzwiami. Serio, specjalnie polazł na drugi koniec wagonu, żeby nie musieć przechodzić obok mnie. To nie jest przypadkiem nieco głupie?
– Nie no, ale poważnie, o co z tym zbiornikiem chodzi? – dopytał się Jared, mijając mnie w przejściu.
Dzięki, koledzy. Jesteście najlepsi.
Wydałam z siebie jakiś histeryczny dźwięk, który najlepiej obrazował, jak działa na mnie ich iloraz inteligencji, więc się odczepił i poszedł przebierać w pustych miejscach. Jako że okazaliśmy się jedynymi pasażerami, miał całkiem spory wybór.
Usadowiłam się na niewygodnej ławce z czerwonej dermy, w kilku miejscach pociętej żyletkami. Syknęłam na Ladona, gdy wpakował buciory pod siedzenie, opierając je na grzejniku, dość szczegółowo mu opowiedziałam, jak by to się mogło dla nieszczęsnych glaników skończyć, i zajęłam się sobą. Czyli wspominaniem kawy.
Kocham podróże klasycznymi EN57, ale wiecie, co mi w nich przeszkadza? Te jakże apetyczne jarzeniówki na suficie. Łyse, przeważnie brzęczące, tak słabe, że świecą prawie na fioletowo i jakieś takie... kurde, w paski. Nie wiem, jak to możliwe, nie znam się na jarzeniówkach na tyle dobrze, by wiedzieć, dlaczego w tych składach zawsze mają ciemniejsze paski, ale przyznam, że nie sprawia to, że czuję się komfortowo. Czasem wręcz mam ochotę naciągnąć na głowę kaptur i zgarbić ramiona, jakby mnie przygniatały. Udając, że bardzo mi zimno, skuliłam się na siedzeniu i wbiłam wzrok w przerzedzającą się mgłę za oknem.
Wysiedliśmy właściwie w polu... niczego. Zimna Woda, miejscowość, w której mieszka moja ciocia, jest jedną z tych nieco zapadłych dziur, o których niemal nikt nie pamięta, a już zwłaszcza autorzy map samochodowych. Choć gdyby przyjrzeć się jej z lotu ptaka, zajmuje całkiem sporą powierzchnię, mieszka w niej bodajże trzydzieści osób, o ile nie jeszcze mniej. Gdy byłam tutaj ostatni raz, nie natknęłam się na żadną asfaltową drogę i nawet mnie ciekawiło, jak będzie tym razem... Przynajmniej swój przystanek kolejowy mają. Chociaż jaki to przystanek...
Mieliśmy do czynienia z takim prawdziwym, pełnokrwistym niczym. Ogromną, ciągnącą się po horyzont połać nieużytku porastały zbrązowiałe chwasty, sięgające mniej więcej do pasa. Falowały na delikatnym wietrze, lśniąc drobinami resztek mgły, co kontrastowało z niebezpiecznie zachmurzonym, nieco wręcz burzowym niebem. Gdzieś po lewej stronie w pewnym oddaleniu zaczynał się brzozowy zagajnik, po krótkim czasie przechodzący w ciemny iglasty las z prawdziwego zdarzenia, wyglądający jak czarna kreska rozlewająca się w miejscu zetknięcia nieba z ziemią. Jedynym przejawem tego, że znajdowaliśmy się gdzieś, był wąziutki peron pomiędzy dwoma torami, składający się właściwie z samej wyrysowanej żółtą farbą krawędzi. Wyłożono go tak niemiłosiernie pokrzywionymi płytkami, że nieustannie musiałam patrzeć pod nogi, by się o nic nie przewrócić, ponadto w wielu miejscach porastał go już mech i jakieś suche chabazie. Krzywa, odrapana tablica z nazwą miejscowości wznosiła się dumnie ponad nami, lekko się chybocząc na wietrze.
Jezu. Tu nie było nic. Byłam w raju! Kuźwa, ja tu będę mieszkać, jak już uzbieram na dom...
– Słyszycie to? – spytałam z ekstatyczną fascynacją, wznosząc znacząco palec do góry.
Banda wilkołaków wsłuchała się uważnie w szum wiatru i stukot kół oddalającego się pociągu.
– Ale co mamy słyszeć? – spytał Quills po chwili.
– Nic nie słyszę – zawtórował mu Sam.
– No i to jest właśnie cudowne! – wykrzyknęłam, klaszcząc w dłonie jak małe dziecko.
– Nie no, fajne miejsce – uznał bez przekonania Embry, rozglądając się wokół z bokami podpartymi pięściami.
– O Bosze, tu jest brzydko! – emocjonowała się Gabrysia, łażąc w tę i z powrotem. Zaglądała w każdą najmniejszą dziurę, łącznie z zabiedzonym i dawno nie karmionym koszem na śmieci, powiewającym na wietrze resztką worka.
– Tobie nikt tu mieszkać nie każe – warknęłam. W jakiś sposób poczułam się osobiście dotknięta tą zniewagą.
– Ale Leiczku, jak w ogóle ktoś może tutaj mieszkać? Przecież tu nic nie ma! – Rozłożyła demonstracyjnie ramiona i okręciła się wokół własnej osi, pobrzękując łańcuchami doczepionymi do skórzanej kurtki. Swoją drogą, całkiem w porządku ta kurtka, chyba muszę spytać, gdzie kupiła.
– I właśnie to mi się podoba, że nic nie ma – odparłam tonem, jakim zwraca się zwykle do małych dzieci. – Cisza, spokój... i krajobraz na swój sposób też ładny.
– Ale te chwasty! I las, taki ciemny... Ile tu musi być komarów! I jak daleko do najbliższego miasta?! – Nie mogła wyjść z szoku, powoli zaczynając spazmować. Dość krótkie czarne włosy rozwiało już jej tak, że wyglądała jak kompletna wariatka. Nie trzeba było wcale słuchać tych wywodów, by wziąć poważne pod uwagę zapakowanie jej w kaftan. No i te parszywe soczewki... Jak można się tak oszpecić?
– Daj już spokój – wycedził Seth, zmęczonym gestem masując czoło. Trochę mnie to zaskoczyło – do tej pory starał się raczej nie zwracać uwagi na naszą nową wilkołaczkę, ale jak widać jego cierpliwość też ma swoje granice. Aż dziwne, że wytrzymał tak długo.
– Leah, jesteś stuprocentowo pewna, że to tutaj? – odezwał się Geri, z pewną dozą nieufności przyglądając się popękanym schodkom prowadzącym na praktycznie nieistniejące przejście w torach.
– To wy mi mówiliście, gdzie chcecie się dostać. A ja wspominałam, że pociągiem nigdy tu nie byłam i że tej okolicy nie znam.
Po minach wywnioskowałam, że jakoś szczególnie ich nie pocieszyłam.
Zeszliśmy ze stromego nasypu i zgodnie ruszyliśmy za Quillsem, bezskutecznie szukającym sygnału GPS. Jedyną podpowiedzią było to, że wysypana tłuczniem droga była tylko jedna i kończyła się na przystanku kolejowym, więc zasadniczo nie było jak zabłądzić... chyba. Po prostu ruszyliśmy w stronę majaczącego na horyzoncie lasu.
Chłonęłam widoki jak oczarowana. Z ciekawością zajrzałam do mijanego akurat brzozowego zagajnika, aż się śliniąc na wyraźny zapach grzybów, jaki stamtąd dochodził. Gdybym tylko miała nieco więcej czasu, zaraz zaczęłabym rozglądać się wśród opadłych liści... Ignorowałam dzielnie ciągle biadolącą emosię, już wyobrażając sobie, gdzie postawię swój wymarzony dom i jak będzie wyglądał. Trochę szkoda, że to nie Kotlina Kłodzka, no ale może być i Zimna Woda... Nazwa w końcu fajna i turystów mniej.
Do miejscowości dotarliśmy nieco szybciej, niż to się z początku wydawało możliwe. Po lewej stronie gęsty iglasty las rozpanoszył się na dobre, kusząc przyjemnym półmrokiem panującym między drzewami, po drugiej zaś pojawił się rząd domów, który chyba w założeniu miał być czymś w rodzaju dzielnicy dla uciekających z miasta bogaczy. Budynki były naprawdę spore i miały ciekawe kształty, ogrodzone siatką działki również wyglądały na porządne, tylko że... trochę to dziwne, ale zupełnie nikt z szeregu pięciu rezydencji nie pofatygował się z zakładaniem ogródka. Jakby wszyscy się uparli, że jedynym, co będzie u nich rosło, okaże się zielona trawka, obecnie nieco zbrązowiała ze względu na porę roku. Zawsze było dla mnie niepojęte, gdy ludzie robili sobie z działek puste pola golfowe i nie rozumiałam, dlaczego jest to coraz modniejsze.
– A wy jesteście pewni, że to na pewno tutaj? – spytałam w pewnym momencie, uważniej przyjrzawszy się lasowi. Przypomniało mi się, że w kontekście tej wyprawy wciąż wspominali o anomaliach, ale wszystko jak na razie wydawało mi się zwyczajnie przeciętne.
– Spokojnie, jeszcze nie przeszliśmy wszystkiego – burknął Alfa. Wciąż męczył się z telefonem, choć teraz to serio nie miałam pojęcia, co jeszcze chciał na nim sprawdzić. Bo chyba nie wpisze w Google „anomalia", żeby go zaprowadziło...
Otoczenie zmieniało się. Las w pewnym momencie się odsunął, a lepsze rezydencje zastąpiło kilka typowo wiejskich gospodarstw z małymi, lekko zaniedbanymi domami, otoczonych co do jednego podejrzanie wysokimi parkanami z drewna. Elegancki tłuczeń na drodze zmienił się w wilgotny żużel, paskudnie klejący się do butów i wydzielający nieprzyjemny zapaszek, od którego zaczęło mi się robić niedobrze. Rozpoznałam posesję mojej cioci, lecz nic nie mówiłam. Nie mieliśmy czasu na radosne odwiedzinki, a gdybym się czymś zdradziła, zaraz pewnie chcieliby zrobić nalot na spiżarnię... Nie powiem, też to przez chwilę rozważałam, ale jakoś nie uśmiechało mi się szukanie anomalii i ewentualnych bladgorów po ciemku. Dzień i tak był już nieprzyzwoicie krótki, lepiej było nie opóźniać dodatkowo akcji. Już za dnia anomalie i bladgory miały w sobie coś takiego, że raczej niechętnie się do nich zbliżałam...
Z różnych powodów. Bladgorów się bałam, a anomalie... Cóż, zaczynałam się obawiać tego, jak na mnie działały. Chwilami zastanawiałam się, czy sobie tego przypadkiem jedynie nie uroiłam, jak Ladon mnie postraszył, że mogę dziwnie reagować, ale... czy takie przyciąganie można sobie uroić? I czy nie czułam go przy kraterze jeszcze zanim poznałam Ladona i dowiedziałam się o półdemonach?
Nie chciałam tam iść. Już nawet pomijając niewyspanie, zwyczajnie czułam, że z całą tą akcją jest coś mocno nie tak. Cichy głosik, siedzący gdzieś tam w głębi mnie – głosik, który chyba był wilczym instynktem, bo jak inaczej jego obecność wytłumaczyć? – nieustannie mnie ostrzegał, że nie powinniśmy się do tego mieszać. Owszem, szukaliśmy anomalii i bladgorów... tylko że to nie był już nasz teren. W tej chwili wchodziliśmy w obowiązki obcej sforze, nie wiedząc nawet, która za tą miejscowość odpowiadała. A przynajmniej ja tego nie wiedziałam.
Nie chodziło tylko o włażenie pod nos obcym wilkołakom, ale to przeczucie było tak niejasne, że wolałam się nad nim nie zastanawiać. I tak nic by mi z tego nie przyszło. Grunt, że miałam ochotę zebrać wszystkich do kupy i zaciągnąć z powrotem na zabiedzoną stację.
Powinnam uciec... ale przecież ich tak nie zostawię. Nie wybaczę sobie, jeśli coś się stanie, a mnie przy nich nie będzie. Choć nie przydaję się na wiele, pewnie i tak wyrzucałabym sobie, że to moja wina. Że mogłabym coś zdziałać, gdybym...
Szlag, za dużo myślę.
Skręciliśmy w lewo, znowu zbliżając się do lasu. Żużel ustąpił miejsca dziurawej jak sto nieszczęść czarnej ziemi, mlaszczącej pod butami. Paul zaczął przeklinać, starając się w miarę bezpiecznie obchodzić wszystkie kałuże, cała reszta rozglądała się z ciekawością. Las po lewej stronie ponownie stał się ciemny i nieprzyjazny, lecz dostępu do niego chroniła pordzewiała siatka ogrodzeniowa upstrzona żółtymi tabliczkami z napisem „teren prywatny". Po naszej prawej stronie, na krawędzi znacznie jaśniejszego lasu, znajdowała się za to bardzo ciekawa rudera...
Budynek, o ile w ogóle mogłam go tak nazwać, zbito dosłownie z czego popadnie – z kawałków dykty, płytek chodnikowych, desek, starych okien. Wznosił się na dwie kondygnacje i kończył czymś w rodzaju niezbyt stabilnej wieży. Na gołej ziemi podwórka walało się sporo starych części samochodowych, zniszczonych mebli i masy nikomu do niczego niepotrzebnych przedmiotów, nasiąkających jedynie deszczem i wiszącą w powietrzu wilgocią. Sam płot wyglądał tak, jakby trzymał się w pionie jedynie dzięki temu, że z jednej strony podpierał go pień prawdopodobnie martwej jabłonki o obranym z kory pniu. Ciekawa jestem, kto tam mieszka?
Nagle zatrzymałam się jak wryta, blokując całą resztę.
– Co jest? – zdenerwował się Embry, lecz syknęłam na niego, gdy spróbował mnie wyminąć.
Dopiero gdy przyzwyczaili oczy do mroku panującego na dość szerokiej drodze, dostrzegli to, co ja.
Wilk był wielki – mógł mieć metr dziewięćdziesiąt w kłębie, jeśli nie więcej. Stał bokiem do nas, opuściwszy łeb poniżej linii barków, i jeżył dość krótką sierść na karku. Ciężko byłoby powiedzieć, jakiego jest koloru, gdyż był tak posiwiały, że nie zostało mu już wiele naturalnie zabarwionych kępek futra. Ponadto był chudy, i to tak, że nawet ze sporej odległości mogłam zobaczyć wystające na bokach żebra. Gdy zorientował się, że wreszcie go widzimy, uniósł wargi i zawarczał, pokazując pożółkłe zębiska. Zauważyłam, że ma ułamany jeden z kłów.
Wilkołak. Tylko że bardzo, bardzo stary...
– Em... Dzień dobry? – wyrwało się Jacobowi.
Wilk kłapnął zębiskami i zbliżył się do nas na parę kroków. Gdyby nie to, że kulał mocno i jego ruchom naprawdę dużo brakowało do gracji prawdziwego drapieżnika, powiedziałabym, że jeszcze chwila, a się na nas rzuci. Jeśli jednak nie maskował w żaden sposób swojego prawdziwego stanu, wątpiłam, by mógł być do tego zdolny. Pewnie przy okazji połamałby sobie wszystkie kości...
Gdybyśmy byli ludźmi, poradziłby sobie z nami bez trudu. Tylko że miał przed sobą dwanaścioro wilkołaków w kwiecie wieku. I Ladona, który już mamrotał coś pod nosem w dziwnym, twardym języku, nieco przypominającym mieszankę norweskiego i niemieckiego. Między jego palcami trzaskały drobne wyładowania elektryczne.
– Spokojnie! – Quills wyrwał się naprzód, unosząc puste dłonie na znak, że nie ma złych zamiarów. Mój brat postąpił zaraz za nim, szybciej niż zrobił to Embry. Były Beta zgrzytnął jedynie zębami, widocznie uważając swoją nieciekawą sytuację za istotniejszą niż obecny problem. – Nie mamy złych zamiarów!
– Weszliśmy na jego teren – mruknęłam pod nosem to, nad czym myślałam już od jakiegoś czasu.
– Nie ma żadnego zakazu – syknął Sam. – Dopiero gdybyśmy się przemienili i walczyli, stanowiłoby to problem.
– A nie chcieliśmy przypadkiem tego zrobić?
Uciszył mnie nerwowym gestem, przełknęłam więc komentarz i skoncentrowałam się na starym wilkołaku.
– Przepraszamy za wtargnięcie – mówił właśnie Quills. – Słyszeliśmy, że gdzieś tu w okolicy znajduje się ciekawa rzecz, podobna do tych, na jakie zbyt często natykamy się w swoim mieście, więc...
Wilkołak zawarczał potwornie, przerywając mu wpół słowa. Następnie skulił się, skurczył i wyprostował, stając na dwóch nogach z pałającym złością spojrzeniem.
Okazało się, że dziadek jako człowiek nie wygląda już na aż tak wątłego. Spodziewałam się raczej trzęsącego staruszka, któremu trudność sprawiałoby utrzymanie się w pionie bez pomocy laski, a zastałam starca może i chudego, może i lekko przygarbionego, może i wyniszczonego alkoholem, którego wyraźny zapach wyczułam, gdy się poruszył, ale z pewnością nie nazwałabym go słabym. Ubrany w roboczą koszulę i ubrudzone ziemią spodnie, miał nieco przydługie siwe włosy i bujne białe wąsiska, które kształtem kojarzyły mi się nieco z podstarzałym harleyowcem. Sądząc po tym, że z podwiniętego rękawa wystawał mu kawałek wyblakłego tatuażu, może nie pomyliłam się wcale tak bardzo.
– Nie przejdziecie! – huknął na nas bynajmniej nie słabym głosem.
Quillsa na moment zbiło to z tropu.
– Przepraszam, ale chyba nie rozumiem – odezwał się, gdy już zebrał myśli do kupy. – Jesteśmy stadem z...
– Nie obchodzi mnie, skąd jesteście! – przerwał mu obcy wilkołak i wskazał na niego drżącym palcem, o mało nie ładując go albinosowi w oko. – Macie stąd spieprzać, czy to jasne?!
– Według międzynarodowego kodeksu, mamy prawo tutaj przebywać – odezwał się Geri. – Pan nie może nas tak po prostu przepędzić, o ile nie złamiemy żadnego z punktów obowiązującego między stadami paktu. Z tego, co wiem, jeszcze tego nie zrobiliśmy.
Ach, jak dobrze, że powiedział to „jeszcze", co nie? Przynajmniej wiadomo, na czym stoimy...
– Wiem, po co tu przyleźliście – warknął dziadek. – Wiem i nie puszczę was dalej, jak matkę kocham! Chyba nie wiecie, gdzie się pchacie, dzieciaki.
Okej, tym razem to aż dostałam gęsiej skórki. Gościu nie bronił swojego terytorium, tylko nas ostrzegał? Znaczy że cokolwiek znajduje się dalej, na pewno nie przypadnie mi do gustu.
Albo przypadnie aż za bardzo.
– Mówi pan o skupisku upośledzonej magii, prawda? – odezwał się twardo Ladon. – Owszem, wiemy, gdzie się pchamy. Tak się złożyło, że w ciągu roku widzieliśmy już niejedno.
– Mogę się założyć, że nie takie, chłopczyku. – Dziadzio założył ręce na piersi. Dopiero wtedy zauważyłam, że jego sylwetka, choć nadmiernie wychudzona, nosiła wyraźne oznaki dawnej niemałej siły fizycznej. Gościu kiedyś musiał być naprawdę szeroki w ramionach. – Powiem tak: mało mnie obchodzi, po co tam idziecie i czego oczekujecie. Mam gdzieś wasze durne zainteresowania. Ale nie życzę sobie, by jeszcze ktoś zginął mi pod nosem. Jasne?
Zamurowało nas dokumentnie. Chyba tylko Ladon nie stracił pewności siebie, przejmując całe dowodzenie.
– Ktoś już tam zginął? – spytał szybko.
– Bo to jeden? – Wilkołak wzruszył ramionami i splunął. – Ich też ostrzegałem, ale mieli to tak samo w dupie, jak i wy.
– Co tam dokładnie jest?
Chwilę mierzył półdemona spojrzeniem, przez co zauważyłam, że jedno oko ma niebieskie, a drugie brązowe. Nie dało się przez to określić, czy mieliśmy do czynienia z Pełnokrwistym, ale miałam jakieś takie wrażenie, że to był ktoś nawykły do wydawania rozkazów. Alfa, jeśli nie z urodzenia, to przynajmniej ten Prawdziwy, choć wśród Ugryzionych i Lunatyków zdarza się taki raz na milion.
– Wy nie przyszliście tylko zwiedzać, co? – uznał wreszcie, ignorując pytanie.
– A czy wyglądamy na turystów? – prychnął Collin.
– Przyszliśmy zobaczyć, z czym mamy do czynienia. Sprawdzić, czy jest podobne do tego, co już spotykaliśmy, i upewnić się, czy niesie zagrożenie – wyjaśnił Ladon. – Jesteśmy gotowi walczyć, jeśli zajdzie taka konieczność. W ciągu ostatnich miesięcy musieliśmy robić to już nie raz. Odnosiliśmy rany. Więc, dziadek, jeśliś łaskaw, puść nas dalej. Wiemy, na co się piszemy.
Mężczyzna pokiwał spokojnie głową, westchnął głęboko i warknął wreszcie:
– W takim razie chodźcie za mną.
I przemieniwszy się w wilka, zawył głośno i ruszył niezbyt sprężystym kłusem ciemną drogą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top