Rozdział 27
Tego dnia nastąpił mój społeczny koniec.
Jedna podjęta pod wpływem chwili decyzja, jeden idiotyczny błąd, jeden jedyny raz, gdy zapomniałam o tym, jak być asertywną...
Dobra, ale może od początku.
Zaczęło się jak zwykle. Wstałam z płaczem, że to już, poobijałam się nieco po kuchni, rozlałam mleko i poparzyłam się kawą, upierdzieliłam świeżo wypraną bluzkę pastą do zębów, zgubiłam tusz do rzęs, przez co musiałam poratować się tym mamy, na który mam alergię, wyrąbałam się na schodach, bo sprzątaczce zachciało się umyć je akurat teraz, i potknęłam się przed wejściem do szkoły, przez co zaliczyłam tak piękną glebę, że aż na samo wspomnienie mnie podziw bierze (poważnie, wszyscy wokół aż się zatrzymali, żeby popatrzeć). Jedynym przejawem, że „ci państwo z góry" jednak mają dla mnie trochę litości, było to, że podczas upadku udało mi się nie upuścić kubka termicznego z prawie litrowym zapasem kawy, dzięki której zamierzałam jakoś przetrwać do piętnastej.
Ach, no i Gabrysia postanowiła nie przyjść. Nie wiem, czym to było spowodowane – chorobą, lenistwem czy po wczorajszych przeżyciach w związku z nową szkołą postanowiła przepisać się do innej – ale w razie czego i tak „państwu z góry" podziękowałam. Warto było pocierpieć, gdy na końcu czekała taka nagroda...
Pierwsze dwie lekcje przeżyłam jedynie cudem. Jako trzecia czekała na mnie wychowawcza, na której zwykle i tak nic nie robimy, bo nasza wychowawczyni niekoniecznie ma ochotę nas wychowywać, więc istniała szansa, że zdołam podelektować się kawką, przekąsić coś naprawdę słodkiego i jakoś pozytywniej nastroić się do reszty lekcji, które na mnie czekały (podejrzewam, że to ostatnie mogłoby okazać się niewykonalne), ale pech chciał, że moje plany zostały pokrzyżowane. Znowu. Już widząc, że Marta – jeden z klasowych plastików – wychodzi na środek klasy z kolorową torebką, zamierzając uczynić zadość dziecinnej urodzinowej tradycji, zapragnęłam czym prędzej rzucić się w stronę okna i wyskoczyć przez nie, nie fatygując się z jego otwieraniem. Wyłabym do tego „za jakie grzechy?!" i rwałabym sobie włosy z głowy, dopóki nie zamieniłabym się w plamę na betonowej nawierzchni boiska....
Możecie łatwo domyślić się, że nawet tego bym nie mogła doprowadzić do skutku. W okna wprawiono kraty, a sala znajdowała się na parterze. Podejrzewam, że dla chcącego nic trudnego, ale jakoś tak mało chciało mi się to sprawdzać, skoro wymagało tak dużo wysiłku, a nie obiecywało odpowiedniego efektu.
– Dzisiaj mam urodziny – obwieściła dziewczyna dumnie.
– Ojej! Które? – Zblazowana polonistka odrzuciła na blat biurka kolorową gazetę, by przynajmniej udać, że się nami interesuje. Uśmiechnęła się też promiennie, choć dałabym sobie głowę uciąć, że nie potrafi, gdy jest nas tyle, i nachyliła się nieco w stronę solenizantki.
– Piętnaste. – Marta wyglądała na cholernie zadowoloną z tego faktu.
– Ojej, jak ten czas szybko leci! – Nauczycielka pokręciła głową z niedowierzaniem.
W sumie całkiem to było śmieszne – ile dziewczyna miałaby niby mieć lat, skoro w takim właśnie wieku powinien być nasz rocznik? I pytanie, i zadziwienie odpowiedzią wydały mi się jakieś takie... jak z innej bajki.
Rozległo się kilka wiwatów, spora część klasy zaczęła bić brawo i przekrzykiwać się z życzeniami. Coś tak czułam, że bardziej niż fakt ukończenia przez koleżankę tak zaszczytnego wieku, interesowało wszystkich to, jakie cukierki trzyma w torebce. Ludzie są okropni, prawda? Samolubni, wredni, fałszywi, obchodzą ich tylko własne korzyści...
Miałam nadzieję, że wzięła w tym roku coś smacznego, jakieś michałki na przykład, a nie najtańsze landrynki o smaku szamponu do włosów, jak poprzednio.
Siedziałam w ostatniej ławce pod oknem, w rzędzie naprzeciwko nauczycielskiego biurka. Oczywiście był to zabieg celowy – no bo przecież nie ma lepszego miejsca do spania, zwłaszcza jak jest się tak nikczemnego wzrostu, że wszyscy inni cię zasłaniają – ale wtedy pierwszy raz tego pożałowałam. Miałam taką okrutną ochotę na cukier, że aż mnie skręcało, a według narzuconej kolejności byłam ostatnia. Szlag. W takich momentach opłacałoby się zostać kujonem. Przynajmniej na chwilkę...
Marta podchodziła do wszystkich po kolei, częstowała cukierkami, przyjmowała życzenia. Ludzie śmiali się i hałasowali tak bardzo, że nawet supermocna kawa z prawie dziesięciu łyżek przestała mi smakować, a jeszcze godzinę temu tak się zachwycałam, jak rozkosznie chrzęści w zębach. W dłoniach wybrańców – osób, które szczególnie blisko trzymają się z solenizantką – błyskały różowe i fioletowe koperty z elegancko wydrukowanymi zaproszeniami na urodziny. Wszyscy pewnie już od jakiegoś czasu o nich wiedzieli, lecz przecież tradycja tradycją, nie? Marta czasem lubiła zaskakiwać. Wychowawczyni, gdy już otrzymała swojego nauczycielskiego cukierka (specjalnie największego), przestała udawać troskliwą opiekunkę i ponownie zajęła się sobą, ignorując wzmagający się z każdą chwilą hałas.
Po głowie chodził mi plan zmycia się na dwadzieścia minut do łazienki, ale tak cholernie chciało mi się tego cukierka, że wolałam zacisnąć zęby i poczekać jeszcze sekundkę.
Nigdy nie byłam dobra w składaniu życzeń. Nie cierpiałam rozprawiać się nad tymi wszystkimi pomyślnościami, masą pieniędzy, szczęściem, rodziną, dobrymi ocenami i całą resztą, gdy zwykłe „wszystkiego najlepszego" zawierało w sobie przecież każdą z tych rzeczy, o ile było szczere. Dlatego gdy Marta do mnie podeszła, przytuliłam ją zwyczajnie i powiedziałam:
– Wszystkiego najlepszego! A co masz w tej torebeczce? – Zapuściłam ciekawskiego żurawia do opakowania. Trufle. – A mogę dwie?
– Weź sobie wszystkie, mam jeszcze dużo w torbie – roześmiała się. – Ty to zawsze umiesz mi poprawić humor!
– Do usług. – Szybko rozpakowałam pierwszy przysmak, wepchnęłam sobie do ust w całości i zapiłam kawą. Aż się błogo uśmiechnęłam, takie to było wspaniałe uczucie. Może za chwilę zachce mi się żyć...
Trochę się zdziwiłam, gdy dziewczyna przysiadła na wolnym krześle obok mnie. Wyglądała na lekko zmieszaną, być może nawet zawstydzoną, co nakazało mi zwrócić na nią nieco więcej uwagi.
– Coś się stało? – spytałam cicho.
– Słuchaj, bo... tak sobie pomyślałam... Przepraszam, że dopiero dzisiaj, bo zostało już tak strasznie mało czasu, ale fajnie by było, gdybyś wpadła. – Mówiąc to, wcisnęła mi w dłonie różową kopertę.
Tak mnie zatkało, że aż przez chwilę zapomniałam, jak się przełyka. Jeszcze raz się roześmiała, teraz pewnie z mojej miny, i odeszła w stronę swojej ławki, gdzie od razu wianuszek koleżanek nachylił się w jej stronę i zaczął wypytywać przyciszonym głosem. Jakoś tak nie miałam wątpliwości, że rozmawiały o mnie.
No bo – nie ukrywajmy – to, co się właśnie wydarzyło, w szkolnych kręgach było po prostu nie do pomyślenia.
Przecież kim ja jestem? Wyrzutkiem. Małą, nielubiącą ludzi kulką, której wyrastają kolce, gdy spróbować się z nią zakolegować. Leah jest złośliwa, dziwnie się zachowuje, nie rozumie najprostszych rzeczy i ma jakieś nienormalne zainteresowania. Zadawanie się z kimś takim jak ja to prawdziwa śmierć w oczach szkolnej elity. A już zaproszenie na imprezę? W dodatku urodzinową? Rany, niewybaczalny błąd. Dla Marty powinno to oznaczać nieodwracalną utratę pozycji w uczniowskiej hierarchii i napiętnowanie na wieki – to ta, która okazała litość dziwaczce! Dziwacy przecież zarażają śmiertelnymi chorobami, więc na nią pewnie też już przeszło. Nic dziwnego, że jej koleżanki aż tak się tym przestraszyły.
Tacy jak ja nie otrzymują zaproszeń na imprezy ważnych osobistości. Tacy jak ja przecież nie umieją się bawić i potrafią każdą podobną imprezę zepsuć, więc po co ryzykować? Gdybym miała do czynienia z kimkolwiek innym, uznałabym pewnie, że to jakiś dzień dobroci dla zwierząt lub wyrafinowany żart. Może i poszłabym wtedy na taką balangę z czystej złośliwości, żeby wszystkim, którzy śmieją się z mojej naiwności, tych kilka godzin po prostu zepsuć tak, jak to tylko ja potrafię, ale... to nie mogło być to. Bo były czasy, gdy z Martą się przyjaźniłyśmy. Znam ją właściwie od przedszkola, od razu bardzo się ze sobą zaprzyjaźniłyśmy. Niemal siostrzana miłość dotrwała do drugiej klasy podstawówki. Nasze drogi się rozeszły, gdy wszyscy zaczynali się interesować czymś innym niż zabawki. Nigdy nie pokłóciłyśmy się na poważnie, nie rozstałyśmy w gniewie – to przeszło tak naturalnie, jak to tylko możliwe, a więc bezboleśnie. Po prostu w ostatecznym rozrachunku okazałyśmy się zupełnie inne. Marta coraz mocniej przystawała do najpopularniejszych dziewczynek, zaczęła interesować się gwiazdami i popularnymi muzykami, a ja szukałam czegoś innego. Rozmawiamy ze sobą, nasi rodzice się dobrze znają, więc to nie tak, że się nie lubimy. Marta jest w porządku, jeśli tylko poznać ją osobiście. Problem w tym, że przez to, w jakim towarzystwie się obraca, te jej wartościowe cechy zanikają... Gdy znajdzie się wokół niej szkolne stado, któremu trzeba zaimponować, przemienia się w jedną z tych plastikowych damulek, które ma się ochotę jedynie odstrzelić, bo już na pierwszy rzut oka widać, że nawet egzorcyzm by nie pomógł.
To chyba nic dziwnego, że mnie zaprosiła, ot z sympatii. Tylko jak ona sobie wyobraża, że w otoczeniu światłych osobistości tańczę do nowoczesnej muzyki, składającej się z dźwięków nasuwających na myśl naćpane kofeiną czterolatki?
Kurde, to było tak cholernie zabawne, że całą następną przerwę musiałam się powstrzymywać, by nie walnąć śmiechem na cały korytarz. Co chwilę wyciągałam z torebki kopertę, rozkładałam kolorową karteczkę i rozkoszowałam się wykaligrafowanym na niej moim nazwiskiem.
Oczywiście, że nie zamierzałam iść na tę imprezę. Marta dała mi świetny powód, bym tego nie zrobiła. Trzeba było wymyślić kompromis: być miłą i przy okazji nie umrzeć z nudów. Nudząca się Leah i miła Leah wykluczają się wzajemnie, więc rozwiązanie mogło być tylko jedno.
Niestety wszystko to obrócili wniwecz moi rodzice.
Ja nie rozumiem, jak to jest, że ludzie mają sobie normalnych rodziców, którzy nie pozwalają im pić alkoholu, palić papierosów, chodzić na imprezy... Dlaczego, skoro tacy są dość powszechni, moi nie mogliby zachować się raz na jakiś czas podobnie, co?
Do domu wyjątkowo wróciłam pieszo. Z tej szkoły miałam mniej więcej taką samą drogę, jak ze spalonego gimnazjum, więc nie było jakoś źle, choć zrobiło mi się bardzo smutno, że nie mam w takiej konfiguracji możliwości, by przejechać się przynajmniej jedną stację pociągiem. Jakoś szczególnie mocno doskwierała mi chęć posłuchania terkoczących sprężarek EN57 i pomacania w założeniu przypominającej skórę dermy na niewygodnych siedzeniach. Tędy też kiedyś jeździły pociągi – dokładnie tej linii, którą to chciałam uciekać Gabrysi, ale wciąż nie udawało mi się na nią trafić. Wysiadałabym z takiego na starej stacji za osiedlem. Cóż, jedyna zaleta tego wszystkiego była taka, że wreszcie dowiedziałam się, dlaczego wciąż lądowałam w tym nieszczęsnym Świerczewie: tę jedyną normalną linię zapragnęli zamknąć na czas remontu. Świetnie. Czyli od pociągów sobie na jakiś czas odpocznę.
Może i bym się z tego kolejowego głodu i z powodu padającego deszczu nawet załamała, ale wciąż pamiętałam o czekającym w torebce zaproszeniu. Ten jeden bzdet sprawiał, że szeroki wyszczerz ani myślał zejść mi z twarzy. Do mieszkania wpadłam całkowicie przemoczona, obryzgana błotem przez autobus (w sumie ciekawe, że nie przyszło mi do głowy, by do niego wsiąść, skoro jechał w dobrą stronę), głodna jak sto nieszczęść, z przygotowaną do podpisu jedynką z matematyki, bo znowu zapomniałam o spisaniu od kogoś pracy domowej... i tak kretyńsko z siebie zadowolona, że aż chciało mi się śpiewać i tańczyć. Mama ciekawie wyjrzała z salonu ze zmartwieniem na twarzy, ale przywitałam się z nią tylko i poleciałam do swojego pokoju, by jeszcze raz obejrzeć nieszczęsną kartkę.
Kurde, koniecznie muszę ją oprawić i powiesić nad łóżkiem, żeby wywoływała we mnie głupawkę zawsze wtedy, gdy znowu zachce mi się rzucić pod pociąg, by połączyć kolejową pasję z chęcią zejścia z tego świata...
Przebrałam się, zostawiłam karteluszek na wierzchu, by potem go jeszcze trochę pooglądać, i poszłam do kuchni odgrzać sobie obiad. I wtedy właśnie wszystko potoczyło się nie tak...
Nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, ale gdy wróciłam do pokoju, okazało się, że zaproszenie tajemniczym zrządzeniem losu znalazło się już w dłoniach mamy.
– O szlag – wyrwało mi się na ten widok.
Mama uniosła na mnie rozpromieniony wzrok i wykrzyknęła:
– Ale przecież to dzisiaj! Nie kupiłaś jeszcze prezentu!
– Właściwie to nie zamierzałam tam wcale iść... – wyjaśniłam, choć już przeczuwałam sromotną klęskę.
– Jak to? Przecież Marcie będzie przykro. Nie możesz jej tak po prostu olać, skoro już przyjęłaś to zaproszenie.
– Dała mi je dopiero dzisiaj. Sama przepraszała, że tak późno. Mogłam akurat mieć coś zaplanowane, nic się nie stanie.
– Ale przecież nie masz niczego zaplanowanego.
W tym momencie wróciłam do pomysłu połączenia kolei z pragnieniem śmierci.
– Niby nie mam, ale ja nie chcę tam iść – jęknęłam. – Przecież tam będzie okropnie. Wiesz, co się na takich imprezach robi? Głośna muzyka, dziwni ludzie, z którymi nie będzie o czym rozmawiać, alkohol, papierosy...
– Nic ci się nie stanie, jak wypijesz jedno piwo. Uroczyście ci pozwalam.
Tato, dlaczego musiałeś dzisiaj dłużej pracować, co?! Ty nigdy nie byłeś taki łaskawy w obliczu podobnych ustępstw! Mama jest psychiatrą, ona zawsze znajdzie jakiś argument...
– Równie dobrze mogę je wypić w domu. A z pewnością będę się przy tym o wiele lepiej bawić. – Wyszczerzyłam się słodko i tak nieszczerze, że aż poczułam skurcz w policzku.
– Leah, przestań już. – Mama naraz stała się bardziej stanowcza. – Nigdy nie miałaś żadnych przyjaciół i jeszcze niedawno na to narzekałaś. Dlaczego odrzucasz Martę, skoro wyciąga do ciebie rękę?
– Nie odrzucam Marty, tylko jej fanklub. – Skrzyżowałam ramiona na piersi w obronnym geście.
– A może poznasz tam kogoś fajnego? Nie podchodź do tego tak pesymistycznie. Zdecydowanie za mało integrujesz się z ludźmi, ciągle tylko w domu siedzisz, nic dziwnego, że masz depresję. Potrzeba ci świata i znajomych. Interakcje z rówieśnikami w niczym ci nie zaszkodzą.
Widzisz i nie grzmisz...?
– Nie mogę zostać i się pouczyć? Mam we wtorek sprawdzian z historii...
Mama uniosła jedną brew.
– Mało się postarałaś. Już ty nie próbuj mnie nabrać na naukę...
– Ale maaamooo...! – zawyłam. Poczułam się jak małe dziecko, ale co poradzić, skoro wszystkie inne sposoby zawiodły?
– Szykuj się, albo zawiozę cię tam tak, jak stoisz. Masz tu pieniądze, idź teraz do sklepu i kup jej jakiś prezent. – Z portmonetki wygrzebała banknot i wcisnęła mi go w ręce.
W głowie zaświtał mi pomysł, że mogłabym władować się do jakiegoś pociągu i zafundować sobie za nie ładny obiad w Warsie...
– Czekaj, czekaj! – Mama w progu złapała mnie za ramię. Niemal się rozpłakałam, gdy wyrwała mi torebkę i znaczącym gestem kazała przełożyć pieniądze do kieszeni. – To tak na wszelki wypadek. Tylko spróbuj nie wrócić za pół godziny, a przysięgam, że cię z tatą znajdziemy w drugim końcu Polski i zawleczemy na tę imprezę siłą.
Przegrałam. Po prostu przegrałam. I to tak żałośnie, że jak nic będzie to za mną chodzić do końca życia.
Złaziłam cały sklep. O ile przyszło mi na myśl sporo śmiesznych prezentów, takich jak szczotka klozetowa czy dętka do roweru, tak w kwestiach poważniejszych miałam pustkę w głowie. W końcu, uznawszy, że to i tak nie ma sensu, kupiłam Marcie bezprzewodowy głośnik. A nuż spełnię tym samym jej największe marzenie? Kto wie?
Kolejnym wielkim wyzwaniem okazał się dobór stroju. Spokojnie mogłabym wytypować wiele zestawów w różnych stylach, ale byłam tak załamana, że używanie mózgu okazało się dla mnie ponad siły. W ostateczności wbiłam się w czarną kieckę w łączkę, z dopasowaną górą i luźną spódnicą. Dopiero gdy wychodziłam, zauważyłam, że sięga mi nad kolano, a więc obiecuje, że zmarznę całkiem solidnie, ale tak mi się wszystkiego odechciało, że przebranie się uznałam za zbyt trudne.
A więc ruszyłam na imprezę.
Już raz byłam u Marty na urodzinach. Miałyśmy wtedy po dziewięć lat i przez cały czas odwiedzin reszta dziewczynek bawiła się świetnie, mnie traktując jak obcą. Niby znałyśmy się ze szkoły, ale wciąż zachowywały się tak, jakby nie chciały mnie do siebie dopuścić. Mam tak od zawsze – mogę sobie wypruwać żyły, by zaistnieć w towarzystwie, ale wątpliwe, żeby mi się to kiedykolwiek udało. Nie ulegało wątpliwościom, że teraz czekała mnie pełna powtórka z rozrywki.
Zawahałam się pod blokiem Marty. Rzuciłam siedzącej w samochodzie mamie ostatnie wołające o pomoc spojrzenie, lecz ona jedynie pomachała mi ręką, krzyknęła przez otwarte okno „nie chcę cię widzieć przed dwudziestą" i odjechała niemal z piskiem opon.
Już stąd słyszałam dudnienie basów i jakieś krzyki...
Dobra, wezmę się w garść. Przecież to tylko marne kilka godzin!
Słabe pocieszenie. Jeszcze bardziej zachciało mi się płakać.
Zadzwoniłam do drzwi na pierwszym piętrze. Czas, który spędziłam na czekaniu, uznałam za dobry omen – może jest za głośno i nie słyszą dzwonka? Wtedy mogłabym sobie spokojnie wrócić do domu, nawet nie skłamałabym rodzicom, gdybym musiała przedstawić powód tak szybkiego pojawienia się. Już zbierałam się, żeby zbiec po schodach, lecz pech chciał, że w ostatniej chwili mojego wahania zatrzeszczała zasuwka i drzwi uchyliły się.
– O, Leah, myślałam, że nie przyjdziesz!
Przywdziewając sztuczny uśmiech, pozwoliłam się solenizantce uściskać, jeszcze raz złożyłam jej życzenia i wręczyłam na szybko zapakowany prezent. Błyskawicznie zdarła papier za całych pięć złotych i zaczęła piszczeć:
– O jejku, zawsze chciałam taki mieć! Dzięki, jesteś super!
– Ta... Starałam się – skłamałam. Zarobiłam kolejnego przytulaska i wreszcie mogłam zająć się zdejmowaniem butów. Okrycia wierzchnie wszyscy uczestnicy zabawy rzucali na coś, co chyba było stojącym pod wieszakiem krzesłem, więc postanowiłam przynajmniej w tym od nich nie odstawać.
Wzięłam ostatni głęboki oddech, policzyłam do dziesięciu, mocniej zacisnęłam palce na uchu torebki (szczególnie zależało mi na schowanym w niej bagnecie od kałasznikowa) i weszłam do dużego pokoju, gdzie zgromadziło się całe towarzystwo. Rzuciłam szybkim „cześć". Kilku chłopaków zagwizdało na mój widok, mało brakło, a stojący najbliżej dostałby przez to torebką przez łeb. Środkowy palec zaświerzbił, usta niemal układały się w soczyste „milczcie, szowiniści", ale zdołałam się powstrzymać. Mogłabym przysiąc, że wilcza część mojej osobowości zawarczała i oblizała się na myśl, jak przyjemnie byłoby ogryźć chłopięce kosteczki.
Zastałam raczej to, czego się spodziewałam. Kilka dziewczyn w kusych strojach, do których ewidentnie zapomniały spódniczek (nawet moja mini przypominała przy tym zakonny habit), tańczyło na środku „parkietu" do jakiegoś przeboju disco polo (nie wiem, co to był za kawałek, ale o szczególnej inteligencji twórcy nie świadczył). Sporym powodzeniem cieszył się podsunięty pod białą ścianę stolik z przekąskami. Jeszcze więcej żarcia znajdowało się na szklanej ławie, stojącej przy granatowej narożnej sofie. Na jej widok już wiedziałam, gdzie spędzę najbliższe godziny. W obżarciu się do nieprzytomności doszukiwałam się swojej jedynej nadziei.
Za to chłopaki...
Boże, jak zobaczyłam te rurki, te zaczesy, te idealnie gładkie buziunie, to nic dziwnego, że wyrwało mi się mało dyskretne:
– Ja pierdolę...!
– Mówiłaś coś? – Marta obejrzała się na mnie przez ramię.
– Nie, wydawało ci się. – Szybko ponownie przywdziałam swój firmowy wyszczerz, ale coś tak czułam, że tym razem wyszedł mało wiarygodnie.
Kurde, bo co to było, jak babcię kocham?! Nie mogę. No po prostu nie mogę. To nie byli chłopcy. To nie byli młodzi mężczyźni. To nie była płeć męska. To nie byli geje. To nie były osoby niebinarne... To po prostu były pedały! Jezu, nie mam nic przeciwko homoseksualistom, ale takich, którzy mają standardową orientację, lecz ubierają się i zachowują cokolwiek nieadekwatnie do tego, zwykłam kwitować pięknym, szerokokątnym, okazałym pawiem. Zwłaszcza gdy zwykli mierzyć mnie takim głodnym wzrokiem. Możliwe, że byłam posiadaczką najwyższego stężenia testosteronu we krwi w całym tym mieszkaniu...
O rany, jeden miał różową koszulę, drugi białe rurki ze złotym paskiem, jeszcze inny niebieską bluzę w pomarańczowe wzorki, jaką ostatnio widziałam na damskim dziale.
Jeśli do tej pory chciało mi się płakać, to teraz zapragnęłam wpaść w histerię i zabarykadować się w kiblu, byleby tylko nie musieć więcej na nich patrzeć. Podejrzewam, że tyle żelu, ile każdy z nich miał we włosach, nie uda mi się zużyć do końca życia.
Różowa koszulka typa po prawej miała nadruk z gołą blondyną...
Obok mnie przechodziła akurat solenizantka z dostawą alkoholu. Odebrałam od niej część butelek, udając, że jestem fajną koleżanką i chcę jej pomóc. Gdy tylko odstawiłam je na stolik z przekąskami, złapałam jedno z piw i błyskawicznie odszpuntowałam bagnetem, gdy nikt nie patrzył. Przepraszam, naprawdę przepraszam, tak strasznie mi przykro... ale ja tego na trzeźwo nie zniosę.
Już po kilku łykach przepysznego napoju rozejrzałam się za wymarzonym kącikiem do schowania się przed światem. Na szczęście kanapa akurat się zwolniła. Usiadłam, uważając, by nie pognieść kiecki, zaanektowałam na wyłączność miseczkę z mini tortillami i oparłam się o poduszki z bolesnym jęknięciem.
Pierwsze pięć minut, a ja już niebezpiecznie często popatruję w stronę balkonu. To nie może się dobrze skończyć...
Minęło całkiem sporo czasu, zanim ktoś mnie przyuważył. Wszyscy zdawali się pochłonięci swoim wspaniałym towarzystwem i lśniącą wśród nich solenizantką, co oczywiście jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało, więc powoli zaczynałam nabierać nadziei, że może uda mi się tak przetrwać do końca... Nic z tego! Jakiś koleś w czerwonej bluzie i jasnoszarym dresie, wygolony niemal na łyso i rażący po oczach złotym łańcuszkiem na szyi rodem z tandetnych dowcipów, zmęczył się obracaniem w kółko z wydekoltowaną rudą (w ich mniemaniu pewnie było to tańcem, choć ja tam bym dyskutowała) i skierował się w moją stronę, przybierając pewną siebie minę. Mocniej ścisnęłam miskę, którą zdążyłam opróżnić niemal w połowie, jakby miała mnie przed nim obronić. Spojrzenie nieco mętnych od nadmiaru wódki oczu wciąż uciekało w stronę mojej nogi, której całkiem sporo się odkryło, gdy usiadłam. Wystarczy przecież facetowi pokazać trochę nóżki, i już się nie opędzisz... W tej letniej kiecce niestety nie było mowy o „trochę".
Pociągnęłam jeszcze łyk piwa.
– Hej, mała! – Niezbyt atrakcyjny młodzieniec usiadł tak blisko, że poczułam zapach jego dezodorantu. Dobrze, że przynajmniej go użył.
– No hej, duży – westchnęłam. Piwo w butelce z każdym łykiem mocniej nęciło.
– A co taka ładna dziewczyna robi tu sama, co? – Położył mi rękę na kolanie i przysunął się jeszcze bardziej.
– Łapa – wycedziłam.
Roześmiał się, lecz widząc moje spojrzenie, zabrał szybko dłoń. Widocznie nawet on potrafił przekalkulować w swoim niewielkim dresiarskim móżdżku, jak dużo szwów obiecywało dostanie ode mnie butelką skruszoną na śmiercionośnego tulipana. Trochę szkoda by mi było piwa, no ale...
– Spoko, luzik, chciałem tylko spytać, czy zatańczysz. – Ruchem głowy wskazał tłumek na parkiecie. Kolejny kawałek, dudniący z głośników, właśnie bił głupotą poprzedni.
– Ja nie tańczę. – Mało brakło, a ugryzłabym go w łapę i walnęła miską, gdy ukradł mi sprzed nosa ostatnią tortillę.
– Aha. No spoko. A jak się nazywasz?
– Leah.
– O, to ty jesteś ta taka z trzeciej ef, co z Martą chodzi?
– Pomimo nalegań, Marta jeszcze nie dała się zaprosić na randkę, więc o chodzeniu z nią na razie nie ma mowy. – Widząc, że dowcip przeleciał z gwizdem, westchnęłam cierpiętniczo. – Zostańmy po prostu przy tym, że jestem Leah. Może wtedy udam, że wcale nie usłyszałam, jak prawie nazwałeś mnie „tą taką dziwaczką".
– Że co? Ja cię wcale tak nie... – Zmętniałe od alkoholu ślepka o mało nie wypłynęły z orbit.
– No. I wcale nie obmacywałeś po tyłku tamtej rudej, jakby ci było wolno – dorzuciłam niby to beztrosko. – Ciocia Leah ma dobry wzrok, kolego. A wszędobylskie chłopięce rączki czasem lubią uschnąć i odpaść...
– To było przez przypadek, ręka mi się omsknęła... – wydukał, spiekł buraka i wyciągnął z kieszeni dresu biały smartfon, zmieniając czym prędzej temat: – A jak masz na nazwisko? To cię na fejsie znajdę.
– Wilkosz – burknęłam, zabierając się za czipsy.
– Co?! – Poderwał głowę i spojrzał na mnie wzrokiem cokolwiek cielęcym. – To ty się nazywasz Leah Wilkosz?! Ale urwał, twoi starzy to mieli fantazję!
A wiecie, jaką ja mam fantazję? Jak pewien młodzieniec szybuje lotem parabolicznym przez barierkę balkonu.
– Ej, ale co to jest? – Po chwili ciszy podsunął mi pod nos telefon, na którym wyświetlał się akurat szereg facebookowych stron, które obserwuję. – To jest serio twój profil? Przecież tu są pociągi...? – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Tu konkretnie są lokomotywy – zaznaczyłam uprzejmie.
– No ale jak to? Co to jest?!
– EP09. A tu obok SM42. A to ST44, nazywana też Gagarinem. – Wprawdzie doskonale wiedziałam, że chodziło mu raczej o całokształt, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.
– A ta ciuchcia? – Już mniej pewnie postukał palcem w obrazek na ekranie.
– To nie jest ciuchcia, tylko parowóz, ignorancie!
– Dobra, dobra, okej... A Snapchata masz?
– Nie mam.
– A Instagrama?
– Też nie. Jestem tylko na Facebooku. – Wprawdzie mam Instagrama, ale chyba nie chcę, by znalazł mnie też tam.
– Jak to? To co ty w wolnym czasie robisz? Uczysz się? – Zarechotał jak kretyn.
– Przeważnie czytam książki.
– Co? Ty czytasz książki? Starzy ci każą?
– Czytam, bo lubię – wyjaśniłam obszernie. – Niektórzy tak robią.
– Aha, nie no, spoks, iks de... – popisał się elokwencją. Aż mnie kusiło, żeby spytać, czy nie zapomniał mózgu z domu. – A tak zmieniając trochę temat, to ty jesteś dziewczyną tego tam białego?
– Siostrą. Niestety tylko mentalną.
– Aha... – To już ewidentnie go przerosło.
Jeszcze raz powie „aha", a przysięgam, że upitolę mu ten łeb, i tak często go nie używa...
– A jakiej muzyki słuchasz, co? Lija?
– Że co? – Teraz to ja musiałam wyglądać śmiesznie.
– No Lija. No bo twoje imię się tak pisze, że się powinno czytać Lija, nie? Tak po angielsku.
– Czytaj je jak polskie „Lea" – warknęłam. Nie szarżuj z angielskim, przynajmniej dopóki nie nauczysz się mówić po polsku, dopowiedziałam w myślach. Zdecydowanie wolałabym, by nie czytał tego wcale, ale jeszcze bardziej niż dresiarzy nie lubię, jak ktoś sugeruje się tym nieszczęsnym „h" na końcu mojego imienia. Jesteśmy w Polsce, do cholery, nawet jeśli średnio mi się to podoba...
– Luzik. To jakiej muzy słuchasz?
– Black Sabbath.
Tymi dwoma słowami chyba ostatecznie go zabiłam.
– O. No ja lubię polski rap. Peję słyszałaś?
Dwoma łykami dopiłam piwo, by utopić zbliżające się załamanie nerwowe. Chyba dało to typkowi do myślenia, bo milczał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wstał pod pretekstem pójścia do łazienki i zniknął gdzieś w tłumie.
Odetchnęłam, jęknęłam żałośnie, przywłaszczyłam sobie miskę z serowymi koreczkami. Jak na złość, okazałam się mieć znacznie mocniejszą głowę, niż można by przypuszczać, zwłaszcza patrząc po mojej wadze. Nie czułam się ani trochę pijana, nie szumiało mi nawet w uszach. W razie czego sprawdziłam, czy napój nie był przypadkiem bezalkoholowy. Nie był. Chyba muszę rozejrzeć się za następnym, jeśli planuję to przeżyć.
Chwilę delektowałam się życiem bez rozmów. Już zaczęłam się niepokoić tym, dlaczego tylko ja jem przekąski z ławy, gdy rozterki przerwała mi Marta:
– Hej, chodźcie wszyscy! Gramy w butelkę!
Tu możesz wstawić sobie najgorsze brzydkie słowo, jakie tylko znasz, i mieć stuprocentową pewność, że piętrowy bluzg, jaki wygłosiłam pod nosem, przebija je tysiąckrotnie.
Rozejrzałam się, mając nadzieję, że znajdzie się kilka osób, które nie będą mieć ochoty na podobne cyrki, niestety w kółku usiedli wszyscy. Jeśli nie chciałam wyjść na jeszcze głupszą, niż już im się zdawało, musiałam się dołączyć.
– Ale pamiętajcie, nie możecie wziąć dwa razy pod rząd pytania! – zakrzyknęła solenizantka i jako pierwsza zakręciła butelką.
Padło, jak to można było łatwo przewidzieć, na mnie.
– Pytanie czy wyzwanie? – Dziewczyna przyjrzała mi się z sadystycznym błyskiem w oczach.
– Pytanie – westchnęłam boleśnie.
– Co cię łączy z tym tam białym i jego dziwnymi kumplami? I Gabrysią?
– To dwa pytania. – Co oni się na tego Quillsa uwzięli? Tak, ja wiem, że koleś jest najciekawszą osobą w szkole, no ale przez trzy lata się do niego nie przyzwyczaili?
– Oj, nie wydziwiaj! Odpowiadaj!
– Konrada znam od dzieciństwa. Jest dla mnie jak starszy brat – wytłumaczyłam cierpliwie. – A Gabrysia przylepiła się jak psie gówno do buta i nijak nie mogę się jej pozbyć. Nie mam pojęcia, co mnie z nią łączy. Na pewno nie intelekt.
Któraś z dziewczyn lekko się skrzywiła. Nikt niestety nie docenił mojego wyszukanego dowcipu.
– Teraz twoja kolej.
Wzruszyłam ramionami i zakręciłam butelką. Skoro ode mnie nie otrzymali sensacji, ja spokojnie mogę im taką zafundować... Niech tylko poczekają!
– Pytanie czy wyzwanie? – Uśmiechnęłam się słodziutko do arcypedała, na którego padło. Ach, jakiż mi się trafił atrakcyjny młody junak... To był dokładnie ten pacjent w koszulce z kadrem z porno!
– Wyzwanie! – wykrzyknął odważnie.
Nadal się uśmiechając, wstałam, nalałam pełną szklankę wódki i podsunęłam mu, wołając:
– No to zdrówko!
– Co? – Przez chwilę zapomniał, których mięśni używało się do zamykania ust. – Przecież ja się zrzygam, jak...
– No już, już, kolego, bo szkło nasiąka!
Cała reszta ryknęła śmiechem i zaczęła mu kibicować.
– Ale ja... – spróbował jeszcze raz.
– Chluśniem, bo uśniem! – ryknęłam, machając mu szklanką przed nosem. – Trzaśniem, bo zaśniem! Gruchniem, bo spuchniem!
Co było całkiem zabawne i odrobinę mi utarło nosa – koleś faktycznie wszystko wypił. Zakrztusił się, szybko przegryzł garścią czipsów, ale nie zwymiotował, choć całe kółeczko czekało tylko na to. Posłał mi pełne wyższości spojrzenie i zakręcił butelką.
Padło na mnie.
W razie czego zerknęłam, czy nie usiadłam w miejscu, w którym panele źle się układały.
– Zostało ci wyzwanie! – zawołał z mściwą satysfakcją.
– No dawaj – wycedziłam.
Chłopak już otwierał usta, lecz właśnie w tamtym momencie ktoś zapukał do drzwi.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy wymienili nieco zestrachane spojrzenia, tylko moja nieszczęsna ofiara ucieszyła się jeszcze bardziej.
– Otworzysz! – Palcem wskazał mi przejście do przedpokoju.
Spojrzałam na niego morderczo, wstałam i jak gdyby nigdy nic ruszyłam do drzwi. I tak jako jedyna byłam trzeźwa, więc tak czy siak to mnie by tam wysłali... Cała reszta chwiała się już wyraźnie i sepleniła lekko. Nikt nie nadawał się do kłótni ze wściekłymi sąsiadami.
Spokojnie przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam, przywdziewając uprzejmy uśmiech.
Spodziewałam się awantury. Naprawdę miałam nadzieję na porządną jatkę, podczas której to wyzbyłabym się części z rozsadzających mnie negatywnych emocji. Chciałam pokrzyczeć, wypróbować kilka nowych tekstów, stoczyć z kimś słowną wojnę...
Cóż. Facet od pizzy się do tego nie nadawał.
– Dwieście sześć dziewięćdziesiąt pięć się należy – oznajmił znudzonym tonem.
Zapłaciłam gotówką naszykowaną na stoliku koło drzwi, przejęłam kilka wielkich pudełek, podziękowałam grzecznie i wróciłam do salonu. Bez słowa położyłam pizzę na stole i poczęstowałam się pierwszym kawałkiem, póki był ciepły. Wszyscy skoczyli na żarcie, porzucając butelkę na środku podłogi. Została z moją nieszczęsną ofiarą, której chyba jednak zaczynało robić się niedobrze.
Usiadłam sobie na kanapie. Niestety gdy kończyłam trzeci kawałek, przysiadła się do mnie kolejna osobistość. Chcąc nie chcąc podniosłam na chłopaka wzrok, trochę ciekawa tego, kogo mi tym razem los zesłał. Przyznam, że nieco się zdziwiłam: koleś zupełnie do towarzystwa nie pasował. Był chudy i wysoki jak tyczka, miał zadziwiająco zwyczajną fryzurę i ogólnie pierwsze wrażenie wywierał raczej... normalne. Niestety przechodziło ono natychmiast, gdy dostrzegło się znaczek Polski Walczącej, wpięty w kieszonkę na piersi koszuli. W oczach miał też coś takiego... cwaniakowatego. Wyglądał jak nieco inteligentniejszy i nieco zasuszony, ale jednak dresik. Tylko ta koszula mnie dezorientowała.
Kuc? Incel? Chyba to najmocniej mi się z nim kojarzyło. Nawet nie umiem powiedzieć dlaczego.
– Hej. Leah, tak? – spytał raczej przyjaźnie.
– No – mruknęłam, nieprzekonana, czy aby na pewno ochłonęłam już na tyle, by mieć siłę na zawarcie kolejnej wartościowej znajomości.
– Karol jestem.
Skinęłam tylko głową, nie wymyśliwszy nic lepszego. Zbyt mocno byłam zajęta czyszczeniem się z sosu czosnkowego.
– Za kim jesteś? – spytał prosto z mostu.
– Za Bayern München – odparowałam bez zastanowienia.
– Za tą szwabią? – Zmarszczył brwi w idiotycznym grymasie. – Poza tym pytałem o politykę.
Drgnęłam, rozsmarowałam sos na części policzka, którą już zdążyłam wytrzeć, i zaklęłam pod nosem. W centrum dowodzenia za oczami błysnęła mi czerwona lampka z napisem „wróg!".
– Okej – odparłam. Wzięłam ze stołu butelkę wody, by zmoczyć serwetkę, którą próbowałam się umyć, i z trudem odkręciłam ją dwoma palcami, jedynymi nieumoczonymi w sosie.
A Karol, jak gdyby nigdy nic, wyrwał mi tę butelkę z rąk, oderwał zakrętkę od plastikowego kółeczka, do którego była przytwierdzona, i tak okaleczoną wcisnął mi z powrotem.
– E? – spytałam mało inteligentnie, gdy już upewniłam się, że to naprawdę zaszło.
– Nie będą ci mówić, jak masz żyć. – Pokazał mi zakrętkę jak trofeum. – Pieprzona Unia i inne ekoświry... Nawet pić nie można w spokoju. Te słomki też są papierowe. – Gestem wskazał stojącą na stoliku szklankę z kolorowymi rurkami. – Trzeba pić alko z gwinta, jak menel, chyba że chce się mieć piwo o smaku kartonu.
Kusiło mnie, by spytać, czy kiedykolwiek widział kogoś pijącego piwo przez słomkę, ale dziabnęłam się w język.
Koleś skamieniał, gdy nieco brutalnie wyrwałam mu zakrętkę z gestykulującej dłoni.
– Oddawaj! – wycedziłam wściekle. – A może ja chciałam mieć przytwierdzoną do butelki?! Ograniczyłeś właśnie moją wolność!
Siedział tak chwilę z rozdziawionymi ustami i dłonią w górze.
– Co? – wydukał z trudem.
– No to! – Jeszcze raz pokazałam mu ten cholerny korek. – Ja chciałam mieć przytwierdzony, a ty odebrałeś mi właśnie wolność wyboru!
– Ale ty w ogóle...
– Kurna, koleś... – Zrobiło mi się go trochę szkoda. – Nie mów, że naprawdę jesteś z tych, którzy płaczą przez kartonowe słomki...
– Laska, weź ty się sama zastanów! – zbulwersował się, z zaskoczenia przechodząc płynnie we wściekłość. – Teraz nawet głupiej coli w Maku nie da się wypić, bo w połowie słomka ci się rozpuszcza. Wprowadzają ten „zielony wał" i...
– Ach, pieprzyć klimat, pieprzyć zdychającą planetę, ja chcę mieć wygodne pićku! – zapiałam, wojowniczo wznosząc pięść. – Nigdy nie piłam nic w Maku tak długo, by słomka mi się zdążyła rozpuścić, a zakrętki są przytwierdzone niestety dlatego, że tacy jak ty chcieli mieć wolność do wyjebania ich w krzaki... Rozumiesz? Umiecie wywalić butelkę do kosza. Zakrętki już nie. No więc zrobimy tak, by zakrętka była przy butelce, bo wtedy za nią podąży. To chyba proste.
– Czyli jesteś lewakiem – podsumował mój dopracowany wykład.
– Tak, jestem prounijnym lewakiem. I feminazistką. Miejmy to już z głowy.
– Unia to tylko nieudany eksperyment kulturalno-społeczny. Sojusz zaczął godzić w podstawowe prawa państw członkowskich, takie jak prawo do samostanowienia, ingeruje w ustroje, rozpowszechnia szkodliwą ideologię i wcina się w system prawny, odbiera wolność na każdym kroku, choć ciągle o niej mówi. NATO jeszcze zapewnia jako takie bezpieczeństwo, ale co ma na celu współpraca z Unią? Liczenie na pomoc krajów, które nas zaatakowały, tak jak Niemcy, lub, tak jak Francja, zdradziły, to głupota.
Chwilę zajęło mi pozbieranie się po tej przemowie. Czyli mój inceloradar jednak działa dobrze...?
– O jakim zaatakowaniu i zdradzeniu mówisz? – spytałam głupio. – Nie wiem czegoś...? Bo sobie tak żyję w błogiej nieświadomości, w której tylko Wujek Wołodia na naszych wschodnich opłotkach coś knuje... ale to chyba już nie jest Unia...
– Chodzi mi o trzydziesty dziewiąty.
Znowu zalałam się sosem.
– Chłopie, to było prawie sto lat temu! – Zachciało mi się płakać.
– Może i tak, ale krajowa mentalność...
– Jaka znowu krajowa mentalność? Kraj to zbiorowisko ludzi o różnych mentalnościach, kurde, a nikt oprócz skrajnej prawicy i facetów z małymi członkami nie marzy sobie o żadnych wojnach, atakach i zdradach. A ta twoja ideologia, co wspominałeś, to co to niby takiego, bo jeszcze nie łapię?
– Czyli wszystko, co złe, twoim zdaniem wynika z prawicy? – dopytał sprytnie. – A kojarzysz może, że NSDAP była partią socjaldemokratyczną, czyli skrajną lewicą?
Ręce tak mi opadły, że musiałam odstawić na chwilę nową butelkę z piwem, zanim uporałam się z opornym kapslem.
– NSDAP była partią narodowosocjalistyczną, jeśli już tak bardzo chcesz wiedzieć. Kluczowy okazał się tu przedrostek „narodowy", a także parę psychospołecznych czynników, takich jak chociażby tak zwana „czarna pedagogika", ale to już pewnie interesuje cię mniej, bo nie łapie się w to, co gada partia kolesia od gaśnicy.
– Ty jesteś nienormalna – skwitował po dłuższym czasie szukania błyskotliwej odpowiedzi. – Ja już wolę kolesia od gaśnicy, niż kobietę z brodą czy kastrata w spódnicy.
– Obawiam się, że kastrat czy kobieta z brodą mają w pojedynkę wyższe IQ, niż wszyscy przedstawiciele partii kolesia od gaśnicy wzięci razem i pomnożeni przez cztery, ale wierz sobie, w co tam chcesz, chłopcze.
Prychnął jak obrażone dziewczę i już nabierał powietrza do riposty, w założeniu mającej wysadzić mnie ze skarpet, ale Marta akurat zaczęła nawoływać do kontynuacji gry w butelkę.
Zabawa toczyła się własnym, dość nudnym rytmem – ktoś musiał wypić więcej wódki, ktoś musiał kogoś pocałować, ktoś musiał opowiedzieć o swoich miłościach od początku podstawówki, ja musiałam wyjść na balkon i zaśpiewać coś głupiego na całe gardło... Właściwie to z czasem zaczęłam się całkiem nieźle bawić. Zwłaszcza gdy po tym, jak zakręciłam butelką i padło na mojego znajomego polityka, mogłam wysłać go na balkon, z którego dopiero co wróciłam, i kazać krzyczeć „Biedroń na prezydenta" przez minutę. Rany, dawno nic nie sprawiło mi tyle satysfakcji... Chłopak miał taką minę, jakby zamierzał się rozpłakać, a Marta ze śmiechu nie mogła włączyć stopera.
Na moje nieszczęście, gdy już zaczęło się robić fajnie, jedna z dziewczyn musiała przylecieć z przedpokoju z telefonem w ręce, wrzeszcząc:
– Hej, ludzie, przenosimy się do Werki!
Wszyscy z entuzjazmem zebrali pozostały alkohol i jedzenie, ubrali się i stłoczyli przy drzwiach, przerzucając jakimiś głupotami. Ja nie miałam pojęcia, o jaką znowu Werkę może chodzić, i tym bardziej nie miałam ochoty na zawarcie jeszcze jednej znajomości.
Nie wszyscy umieli posłużyć się schodami. Nikt nie umiał nie wrzeszczeć na całe gardło. Jakoś wytoczyliśmy się na zewnątrz, choć pewna byłam, że nigdy nie dotrzemy na parter, tyle czasu to zajęło.
Chciałam, żebyśmy szli jakąś bardziej uczęszczaną ulicą. I to tak samym środkiem, żeby mógł zgarnąć nas pierwszy patrol policji, jaki by się napatoczył, dzięki czemu ten koszmar wreszcie by się skończył, lecz byłam w mniejszości. Wygrała dłuższa droga przez park.
Park jest miejscem bardzo urokliwym, dużym i zadbanym – ze stawami, rzadkimi roślinami, wysokimi starymi drzewami, kulturalnymi ławkami, chodnikami płynnie przechodzącymi w mostki nad sztucznie utworzonymi rzeczkami i z formowanymi na zabytkowe latarniami. Tak, w dzień tam jest cudownie... lecz w nocy zmieniało się to diametralnie. Bram zwykle nikt nie zamykał, a latarnie nigdy nie działały, więc miejsce to stało się wylęgarnią przysłowiowego elementu. Strach tam iść po ciemku, żeby nie napatoczyć się na jakiegoś menela, świętujących coś podpitych dresików lub osoby załatwiające niekoniecznie legalne sprawy. Ja bym się tam specjalnie nie pchała, kilka dziewczyn też zaprotestowało, lecz pijana większość była już w nastroju rodzaju „e, a w mordę chcesz?" i zapaliła się do działania na wygłoszone nieśmiało przypuszczenia, kogo możemy tam spotkać. Z jednej strony wierzyłam, że nasza duża grupa robiła tyle hałasu, że tylko naprawdę głupi menel by nas zaczepił, ale z drugiej i tak nie mogłam zrozumieć, po co aż tak chcą się tam pchać...
Marta i jej koleżanka, której imienia nie znałam, histeryzowały całkiem otwarcie. W cieniu pod każdym drzewem widziały potwory i zboczeńców, wciąż łapały towarzyszących im chłopaków, by przytulić się do nich ze strachu, podskakiwały na każdy najcichszy dźwięk. Przyznam, że mi też lekko udzielał się ich lęk, choć próbowałam wmówić sobie, że przecież nie ma się czego bać. Co może się stać? Jest nas ponad dwadzieścia osób.
– Ej, ja nie idę dalej! – Marta stanęła tak gwałtownie, że właściwie wlazłam jej w plecy. – Tam naprawdę ktoś jest!
Wszyscy się zatrzymali, by uspokoić koleżankę, tylko ja zerknęłam ponad czyimś ramieniem w miejsce, które wskazywała palcem. Miałam złe przeczucia – dopiero teraz, gdy stanęłam na chwilę i miałam czas na odetchnięcie nocnym powietrzem, poczułam w nim dziwny, znajomy zapach. Stało się jakby cieplejsze, łagodniejsze, a pachniało...
Pachniało naszym półdemonem.
Skuliłam się odruchowo i napięłam mięśnie, choć wiedziałam, że nie mogłam przy nich przemienić się w wilka. Nie chciało mi się też wierzyć w to, że wróg mógłby zaatakować ludzi – wilcze wojny to jedno, ale gdyby zaczął nękać zwyczajnych... wtedy sprawa byłaby jeszcze poważniejsza, niż nam się wydawało nawet w najczarniejszych scenariuszach.
Nie, on po prostu gdzieś tu był. Stał w mroku na tyle blisko, bym mogła wyczuć go ludzkim nosem, ale na tyle daleko, byśmy nie mogli go dostrzec w świetle latarek w telefonach. On nas obserwował... A przynajmniej miałam nadzieję, że obserwował, a nie ostrzył sobie zęby na wyżerkę.
– Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie nie wejdę tu głębiej – oznajmiła koleżanka Marty. – Wracam!
– I dobrze zrobisz – syknęło coś tuż za moimi plecami.
Wydarłam się jak zarzynana, skoczyłam, przewróciłam się. Cała pijana reszta puściła się biegiem w kierunku niedalekiej bramy, ani myśląc sprawdzać, czy wszystko ze mną w porządku. Zdołałam poderwać się z ziemi, lecz gdy tylko zrobiłam krok naprzód, ktoś złapał mnie za ramię. Palce zacisnęły się jak imadło, mało brakło, a tym razem wywróciłabym się do tyłu. Jęknęłam, gdy obiłam się o pierś stojącej za mną postaci; cała drżałam, ostatkiem sił powstrzymując przemianę w wilka. Zęby już zaczynały mi się wyostrzać, a pole widzenia zwężać.
– Leah, co ty robisz z tymi ludźmi, co? – wycedził głos prosto do mojego ucha.
Czuć było od niego alkoholem, mocno seplenił, ale rozpoznałam go bez trudu. Ladon nie zamierzał rozluźnić uścisku, gdy jeszcze raz się szarpnęłam. Warknęłam na niego z głębi gardła.
– Czego ode mnie chcesz?! To chyba nie twoja sprawa, z kim spędzam wolny czas?! – syknęłam. Miałam nadzieję zabrzmieć odważnie i nieco groźnie, niestety głos zadrżał mi wyraźnie pod koniec wypowiedzi. Bałam się okropnie.
– Nie, nie o to chodzi... Ja tylko... – Złagodniał. Westchnął w końcu, zaklął pod nosem i wreszcie rozluźnił palce.
Natychmiast odskoczyłam na kilka kroków. Nie trzymał mnie na tyle mocno, by zostawić siniaki, ale i tak odruchowo potarłam pulsujące miejsce. Przynajmniej częściowo odzyskałam odwagę, gdy udało mi się przyjąć pozycję, z której mogłabym go zaatakować. Lub rzucić się do ucieczki.
Był mocno pijany i to nie pozostawiało wątpliwości. Zmrużył oczy, spojrzał na mnie dziwnie, nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć.
– Ty tylko co? – pogoniłam.
– To nie jest towarzystwo dla ciebie – oznajmił w końcu.
– Coś jeszcze, mamo?
Tym razem w szarych oczach błysnęła złość. Doskonale wiedziałam, że prowokowanie go nie było najmądrzejszym pomysłem, ale szczerze wątpiłam, by mógł mi zagrozić w takim stanie. Ledwo trzymał się na nogach. Wystarczyłoby, żebym go pchnęła, a z pewnością by się przewrócił.
– Słuchaj, ja... Gdybyś ty tylko wiedziała... – Jeszcze raz potrząsnął głową, jakby chciał odegnać jakąś myśl. – Nie. Dobra, nieważne. Idź. Tylko uważaj na siebie.
– Jeszcze jakieś złote rady? Czego ty właściwie ode mnie chcesz?
– Po prostu sobie stąd idź. – Odwrócił się.
Mogłabym go zaatakować. Miałam po prostu idealną sposobność do tego, by rzucić mu się na plecy. Mogłam zawołać resztę, wszcząć alarm, pozwolić, by stado wytropiło go, gdy był w stanie, w którym nie umiałby się obronić.
A co zrobiłam?
Po prostu sobie poszłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top