Rozdział 26

Nie powiem, przestraszyłam się. A może nawet nie tyle przestraszyłam, co wpadłam w przysłowiową panikę...

Gdy silny wilk złapał mnie zębami za kark i odciągnął od reszty, zaskowyczałam, choć bardziej z zaskoczenia niż strachu. Poleciałam za nim bezwładnie, runęłam na ziemię – oczywiście prosto w najbardziej błotnistą kałużę w okolicy (chociaż lepszym określeniem niż „kałuża" byłoby tu „miniaturowy krater w asfalcie"); zachłysnęłam się wodą, gdy prysnęła we wszystkie strony. Basior wykorzystał chwilę i dodatkowo wcisnął mnie w nią łapą, żebym przestała się szarpać. Całkowicie mnie na moment unieruchomił, lecz choć ochłonęłam dość szybko, postanowiłam jeszcze się nie ruszać. Wolałam najpierw zorientować się, kto to był i czego, do jasnej cholery, od nas chciał.

A przede wszystkim czy to ja podpadłam mu osobiście, czy po prostu napatoczyłam się jako najłatwiejszy cel. Głupia sprawa, aż wstyd się przyznać, ale zaświtała mi myśl, że chyba wolałabym to pierwsze. Przynajmniej oznaczałoby, że nie wyszłam kolejny raz na najmniejszą i najsłabszą...

Moje stado rozejrzało się w panice. Ktoś zaskomlał, Seth i Paul przez dłuższy czas nie wiedzieli, w którą stronę powinni się obejrzeć, reszta jednak dość szybko namierzyła mojego oprawcę. Quills, Embry, Jared i Collin wystąpili przed szereg, kładąc uszy i szczerząc potwornie zębiska.

Powiedziałem: stać w miejscu! – Łapa na moim karku poruszyła się bardziej stanowczo, przez co jeszcze raz zaciągnęłam deszczówki.

Wszyscy zamarli, kilku zatrzymało się z uniesionymi w połowie ruchu łapami. Tylko Quills i Jared sprawiali wrażenie, jakby zamierzali rozszarpać agresora, nie zważając na groźbę. Ze zjeżoną sierścią na całej długości grzbietu wyglądali na o połowę większych, niż w rzeczywistości.

Ciężko było mi zebrać myśli na tyle, by dowiedzieć się od nich, co jest grane. Zaskoczenie i coraz silniejszy strach – to pierwsze bijące od wszystkich jasno jak pochodnia, drugie dopiero kiełkujące w wilczych sercach – sprawiały, że miałam dostęp tylko do bezładnej zbieraniny niejasnych przesłań, zamiast widzieć dokładnie ich oczami. Podjęłam kilka prób, lecz spełzły na niczym.

Noc dookoła zdawała się zupełnie znieruchomieć, wszyscy czekali na ruch przeciwnika, nikt nie chciał być tym, który przerwie ciszę jako pierwszy. A ja... Ja zastanawiałam się, czy powinnam się grzecznie poddać, czy raczej urządzić histerię z wrzaskami, przeklinaniem i wyrywaniem kłaków.

Sytuacja z mojej perspektywy wyglądała cokolwiek beznadziejnie. Futro zdążyło mi całkowicie przemoknąć; błotnista, cuchnąca miejskim smogiem deszczówka okazała się lodowato zimna. Ostre pazury wbijały mi się w skórę, całe ciało zaczynało boleć od trwania w niewygodnej pozycji, kości i mięśnie wołały cienkimi głosikami o zmiłowanie. Lecz najgłośniej w tym wszystkim rozpaczało podeptane i skopane poczucie własnej wartości... Skomlało i drapało rozpaczliwie od środka, chcąc wyegzekwować nieco sprawiedliwości. Tylko jak mogłam po tę sprawiedliwość sięgnąć, skoro nie wiedziałam nawet, kto nade mną stoi? To mógł być każdy, choć coś mi świtało, że musiał mnie podtapiać ten cholerny półdemon. Ladon, czy jak mu tam w końcu było... nieważne – dla mnie liczyło się tylko to, że chciałam poczuć jego krew na zębach.

Czego chcesz? – Jako pierwszy ciszę przerwał Quills. Czerwone ślepia zabłysły jakimś dziwnym światłem, lecz z tej pozycji było mi to naprawdę ciężko zinterpretować. W każdym razie wydawało mi się, że na Ladona nie patrzyłby tak... W tym spojrzeniu brakowało strachu. Była tam wściekłość, zniecierpliwienie, może trochę pogardy, ale nie dostrzegłam niczego, czym wbrew sobie darzył białego wilka – żadnego lęku, delikatnego szacunku, obawy przed tym, jak zareaguje. Nic.

Prawdopodobnie powinno dać mi to do myślenia, ale tak się złożyło, że warunki słabo sprzyjały używaniu mózgu. Przyglądałam się więc tylko, może zaczęłam się poddawać, coraz słabiej napierając na wciskającą mnie w kałużę łapę...

Do czasu.

No patrzcie! – syknął gdzieś znajomy głos. – Wreszcie widzę cię w odpowiedniej pozycji...

Zamarłam na chwilę, postawiłam czujnie uszy, spięłam się. Chyba przestałam na kilka sekund oddychać, całkowicie sparaliżowana.

Bo ten głos... to była Wiktoria. Znajdowała się gdzieś niedaleko, na tyle, że doskonale widziała moje poniżenie. I śmiała się z niego! Czuła się silna, zdecydowana, nareszcie triumfowała, karmiąc się moim strachem i bezsilnością. Nie zamierzała mi pomagać, czego oczekiwać by można po wieloletniej przyjaciółce. Ona chciała mnie taką widzieć, pragnęła tego najmocniej na świecie. Bo wreszcie czuła się ode mnie stuprocentowo, niepodważalnie lepsza. Wreszcie mogła spojrzeć na mnie z góry...

Jakby nie robiła tego przez te wszystkie lata. Jakbym to ja przez ten cały czas nie dawała jej się wykorzystywać, zaślepiona i hodująca w głowie wyidealizowany i ugładzony obraz naszej relacji. Dla niej byłam nikim.

Leah, zaczekaj...!

Głos Jareda doszedł do mnie jak z oddali. Jakbym zanurzyła się w wodzie lub dzieliła nas gruba ściana. Długo tłumiony wkurw, do tej pory rozsadzający mnie od środka, lecz wciąż trzymany w ryzach przez wygrywający z nim zdrowy rozsądek, znalazł nareszcie ujście. Wydostał się na zewnątrz i...

No cóż. I pozwolił mi dokonać czegoś, co jeszcze długo powinno napawać mnie dumą.

Szarpnęłam się raz, a porządnie; wystrzeliłam do przodu, wyrywając się spod silnej łapy. Wilk zachwiał się, zaskoczony tak nagłym ruchem, więc bez chwili wahania okręciłam się w miejscu i rzuciłam mu się do gardła. Dosłownie – ja nie chciałam go przestraszyć. Ja chciałam go zabić! Zatoczył się, spróbował umknąć z mojej drogi oraz, gdy to się nie powiodło, odpowiedzieć na atak i zmiażdżyć mnie przewagą siły i masy, ale nie miał żadnych szans. Pisnął, gdy zanurkowałam pod łapą, którą próbował mnie zatrzymać, i wgryzłam się w miękką skórę na jego gardle. Nie wcelowałam w tchawicę, rozwarłam więc szczęki, chcąc się poprawić, i skoczyłam jeszcze raz. Potknął się o coś – możliwe, że o stojącego za nim kolejnego wilka – i z impetem wpadł w zaparkowany obok samochód. Chaos nocy uzupełnił wyjący głośno alarm, drzwi srebrnej skody wykrzywiły się, wprawiona w nie szyba pokryła się pajęczyną pęknięć.

Widząc, że ogromny wilkołak, w którym już udało mi się rozpoznać Geriego, chwilowo stał się lekko niedysponowany, rozejrzałam się za swoim następnym celem. Ubłocona, przemoczona, z oczami pałającymi szaleństwem i pyskiem ociekającym krwią, musiałam wyglądać przerażająco. Czułam metaliczny posmak na wyszczerzonych kłach, lecz tym razem nie przyprawił mnie on o mdłości. O nie! On zdawał się jeszcze podbudowywać płonący we mnie gniew.

Była tam. Zamarła kilka metrów dalej z zaskoczeniem w szarych oczach. Jako że wraz ze śmiercią Aresa stali się niejako wilkami bez stada, sama nasza bliskość sprawiła, że automatycznie połączyliśmy się umysłami, wyczuwałam więc doskonale wszystkie jej emocje. Biło od niej zdezorientowanie, niedowierzanie... a przede wszystkim strach. Czysty, słodziutki strach.

Chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem. Chyba do samego końca nie spodziewała się tego, że jednak zdecyduję się ruszyć w jej stronę. Ja nie szłam, by walczyć. Ja szłam, by dokonać egzekucji. Nie spieszyło mi się...

Obejrzała się z paniką za siebie, nie mogąc zdecydować, czy woli uciekać, czy jednak stawić mi czoła. Gdy już nareszcie uznała, że jednak woli skorzystać z okazji i spróbować wyrwać mi trochę kłaków, moją drogę zagrodziła... przeszkoda.

Przeszkoda miała czerwone ślepia i białą sierść, ponadto wydarła się na mnie Głosem Alfy:

Czyś ty oszalała?! Uspokój się!

– A ty zejdź mi z drogi! – odpowiedziałam mu tym samym.

Skrzywił się lekko, cofnął kilka kroków. Ja sama byłam tak zaskoczona tym, że udało mi się na niego wpłynąć, że zupełnie straciłam czujność...

Embry i Jared pojawili się po moich bokach. Właściwie ścisnęli mnie między sobą i poprowadzili w kierunku stada jak upośledzoną, choć opierałam się i szarpałam jak mogłam. Drugi raz nie zdołałam zebrać skupienia i skorzystać z mocy, by spróbować ich odgonić.

Leah, zwariowałaś? – Gdy już znaleźliśmy się w znacznej odległości od zamieszania, Jared zatrzymał się i spojrzał mi w oczy. – Przecież... Rany, przecież byśmy z nim pogadali i by cię puścił, nie? Po co to zrobiłaś? Chciałaś go zabić?!

– Nie chodzi mi o Geriego, do cholery! – Warknęłam, spróbowałam od niego odskoczyć, lecz Embry nadal czuwał nade mną od drugiej strony, więc jedynym efektem było to, że na niego wpadłam, odbiłam się i prawie przewróciłam. – Przestańcie, już zmądrzałam, wy chamy proste!

– Nie byłbym tego taki pewien. W głowie masz kompletny burdel na kółkach. – Beta pokręcił łbem na znak, że nie zamierza nigdzie się ruszać. – Chyba mamy jeszcze do pogadania.

– Obawiam się, że nie ma o czym – prychnęłam, ale odwróciłam wzrok.

A mi się wydaje, że owszem, jest.

Warknęłam jeszcze raz, choć nie miałam żadnych wątpliwości, że nie wziął sobie tego szczególnie do serca. Za dobrze mnie znał, żeby przestraszyć się takiej żałosnej groźby.

Bo z każdą chwilą, z którą niszczycielskie emocje coraz mocniej opadały, czułam się bardziej... żałosna właśnie. I przerażona, jak łatwo zapomniałam o człowieczeństwie.

Dobra, zaatakowała Geriego, który bardzo nieuprzejmie mnie potraktował. Można powiedzieć, że zachował się tak, jakbym była jakąś pieprzoną szmatką do podłogi. To było chamskie, szczeniackie i zwyczajnie wychodziło poza ramy wilkołaczego kodeksu dobrego wychowania. Ale moja reakcja... Może i miałabym z czego być dumną, gdyby właśnie o to traktowanie chodziło. No bo dlaczego by się tym nie puszyć? Udało mi się pokonać wilczą Betę, i to w dodatku pokonać tak całkowicie, że nie miał ze mną najmniejszych szans, ale... to nie o to mi chodziło. Ja zrobiłam to tylko dlatego, że jakaś kretynka znowu zechciała mnie sprowokować. A ja jej się dałam, jak ostatnia głupia. Wprawdzie nie byłam pewna, czy to z jej strony aby na pewno była prowokacja, w końcu te uczucia i myśli, którymi mnie poczęstowała, zdawały się aż zbyt prawdziwe i zbyt dobrze pasowały do tego, co już wcześniej od niej czułam, ale nie mogłam tego wykluczyć.

Dlaczego ja się tym tak przejmuję? Przecież w życiu spotyka się różnych ludzi, przyjaciele pojawiają się i odchodzą... Zakończyłam już kilka przyjaźni, jak pewnie każdy, ale żadna z nich aż tak mocno nie dawała mi w kość. Wiktoria nie mogła opuścić moich myśli. Czułam się tak, jakby między nami pozostała niedokończona sprawa, kłująca i przeszkadzająca na każdym kroku, jak drzazga w małym palcu. Tylko że, jeśli głębiej się nad tym zastanowić, ja sama nie wiedziałam, co tą sprawą jest. Owszem, potraktowała mnie jak śmiecia, cała nasza relacja musiała być fałszywa, skoro tak właśnie się skończyła, ale dlaczego tak strasznie mnie to denerwuje?

Czy to coś ze mną było nie tak, czy to ona niezmiennie mnie prowokowała, wyciągając na wierzch to, co najmocniej bolało?

Już ci lepiej? – Troska w oczach i głosie Jareda okazała się nieznośna.

Można tak powiedzieć. Co tam się dzieje? – Zmieniłam szybko temat. Nie chciałam, żeby skupiali się na moich uczuciach, podczas gdy ja sama się w nich gubiłam. – Nic mu nie jest?

– Oprócz tego, że zrobiłaś mu elegancki tatuaż na piersi? – Oczami nadal zdenerwowanego Quillsa ujrzałam ranę Geriego, której wylizywaniem zajęło się już kilka wilków ze sfory Aresa. – Nie, wszystko w porządeczku, nie przejmuj się.

– Quills, może trochę delikatniej...? – Jared jak zwykle stanął w mojej obronie.

Nie mogę być delikatny, gdy jedna z nas odwala takie rzeczy. Leah, mamy poważnie do pogadania.

– Wiem, wiem – westchnęłam. – Powtarzacie się...

– Ludzie, zwijamy się – rozległ się głos Collina. – Gadanie gadaniem, ale zaraz będzie tu właściciel tego auta.

– Po drugiej stronie wieżowca jest parę drzew. Możemy tam sobie przysiąść – zaproponował Seth.

Naprawdę myślisz, że mam teraz ochotę, żeby sobie z wami przysiąść?! – Geri skierował na niego płonące spojrzenie. Skrzywił się, gdy przez to uderzył raną na piersi w nos jednego z wilków, które własną śliną próbowały ją zasklepić.

– I tak obiecałeś nam rozmowę. Okazja jest dobra, jak każda inna. – Quills obejrzał się na niego krótko i nie czekając na nikogo, ruszył w drogę.

Drzewa, o których mówił Seth, rosły na rozległym zielonym placu, rozciągającym się pomiędzy wieżowcem a czteropiętrowym blokiem, w którym mieszkają moi przybrani dziadkowie. Tych kilka starych dębów, klonów i kasztanowców, zajmujących w gruncie rzeczy teren raczej niewielki, zwieszało się nad kolorowym placem zabaw, na którym bawiłam się parokrotnie jako mała dziewczynka. Pamiętam, że nie przepadałam za nim szczególnie, bo zawsze było na nim dużo dzieci, które traktowały mnie jak intruza, ale miejsce zawsze mi się podobało. Zwłaszcza jesienią, gdy tworzące sklepienie liście stawały się złote. Rosły tak gęsto, że nawet podczas większego deszczu można było się pod nimi chować.

Dobrze, to teraz sobie parę spraw wyjaśnijmy. – Choć obie sfory utworzyły okrąg, widać było wyraźny podział: połowa należała do nas, druga do byłej sfory Aresa. Quills zajął miejsce w samym środku, by być widocznym dla wszystkich. Geri usiadł naprzeciw niego, choć nie wysuwał się z kręgu. – Byliśmy umówieni na jutro. Zaskoczyło mnie, że tak bezproblemowo zgodziliście się na rozmowę... no i zawiodłem się. Bo wy woleliście zaatakować jedną z naszych, by móc nas szantażować. Po co – nie mam bladego pojęcia. Zechcecie mnie może uświadomić?

– Po co ją zaatakowaliśmy? To chyba oczywiste! Żeby mieć przewagę od pierwszej chwili – prychnął Szary. – Po to bierze się zakładników.

– Ale na kiego grzyba wam ta przewaga? – zbulwersowałam się. – Przecież nie chcieliśmy z wami walczyć.

– Ale może oni chcieli walczyć z nami – warknął Brady.

– Umawialiśmy się na rozmowę...

– A ty to już lepiej milcz, mała! – syknęła Kasia-Katarzyna. – Cholerna zdrajczyni! Już przez samo twoje szpiegowanie powinniśmy wypowiedzieć wam wojnę!

– Kasiu... – spróbował Geri, lecz wilczyca obrzuciła go spojrzeniem, po którym powinien zalać się krwią z nosa i uszu i paść trupem.

Nie będę dla niej miła, Geri! Wykiwała nas jak idiotów, kłamała tyle czasu...

– Do niczego by nie doszło, gdyby Aresowi nie odbiło – zaprotestował Collin. – To jemu zachciało się bawić w Alfę, choć nawet istniał paragraf na to, jak powinien się zachować.

– I to wy ukrywaliście przed nami, co dzieje się w mieście. Nie uważacie, że ten cholerny krater w środku lasu powinien jednak zostać... no nie wiem... pokazany starej sforze, skoro sami nie wiecie, co to takiego? – poparł go Sam. – Skoro Ares nic nie mówił i tak zaciekle bronił sekretów, to chyba jasne, że musieliśmy znaleźć sposób, by jakoś to obejść. Bo bezpieczeństwo miasta jest najważniejsze, o czym chyba zapomnieliście.

Dawno nie widziałam rudego wilkołaka tak wzburzonego. Zwykle to on zachowywał kamienny spokój i podchodził do wszystkiego z analityczną skrupulatnością, podczas gdy reszcie odbijało i zaczynało brakować pomysłów.

Mieliśmy prawo poprzeć tego Alfę, który wydał nam się godniejszy tytułu – wycedził Tomek.

Nawet jeśli oznaczało to zwrócenie się przeciw naszym tradycjom i prawu? – Sam aż się cofnął, jakby wilk go uderzył, i obnażył kły, szykując się do skoku.

Mamy wolność wyboru. Większość poparła Aresa, więc to chyba jasne, kto lepiej nadawał się na przewodnika?

– Ale on nie miał prawa być tutaj Alfą! Nie urodził się na tych ziemiach! – Collin kłapnął zębami.

Jedyną osobą, która urodziła się na tych ziemiach i ma w sobie krew Alfy, jest Leah. I co wy na to? – wtrącił się Quills. – Wszyscy na miejsca i zamknąć się chociaż na chwilę, bo nie ręczę za siebie!

Potraktowane Głosem Alfy wilki wykonały zawoalowaną komendę „siad" jak dobrze wytresowane owczarki niemieckie. Albinos przymknął oczy i pokręcił łbem z westchnięciem. Bijące od niego zniecierpliwienie i swoiste zdegustowanie były aż namacalne.

Powiedzcie mi, proszę, jakie znaczenie ma w tej chwili ta nasza wojna? Ares nie żyje. Trzeba wreszcie nazwać sprawy po imieniu, nie uważacie? Zostaliście bez Alfy; już nie wnikam, który z nas miał większe prawo nim być. Teraz wszystko rozwiązuje się samo.

– Nigdy do was nie dołączę! – prychnęła Wiktoria.

Nikt cię nie zmusza. – Quills zmiażdżył ją wzrokiem. – Jako kobieta masz prawo wyboru. Możesz zrezygnować i dalej żyć jak zwykły człowiek.

– Nie ma mowy, żebym...

– Nie zamierzam tego słuchać!

Spodziewałam się, że będzie z tego awantura, w końcu laska umiała rzucić się na Aresa, gdy się z nim nie zgadzała... lecz wystarczyły cztery słowa Quillsa, poparte odpowiednim brzmieniem głosu, by skuliła się cała i przypadła do ziemi, jakby czekała na mający nadejść cios. Cóż, jeśli ktoś miał do tej pory jakiekolwiek obiekcje, który z Alf był potężniejszy, teraz powinien pokornie stulić uszy.

– Kontynuując... – Quills zdawał się nie zauważać emocji, jakie wywołał. – Szczęśliwie dla was lub nie, nadszedł moment, w którym stada muszą się połączyć. Nikt wam już nie przewodzi, a w zdecydowanej większości macie obowiązek należeć do sfory.

– Ta... – Szary westchnął ciężko. – Jasne, wiemy.

– A co, jeśli nie chcemy? Może wolimy wybrać Alfę spośród nas i dalej to ciągnąć? – Tomek widocznie jeszcze się nie wypstrykał. Aż dziwne, bo przez ten krótki czas, jaki z nimi spędziłam, wydawało mi się, że jest raczej spokojny.

Daj już spokój, przecież doskonale wiesz, że to tak nie działa. – Geri już był tym wszystkim zmęczony. – Po co to? Skończyło się. Aresa nie ma, a żadne z nas nie zajmie jego pozycji, bo nie może.

– A ty nie mógłbyś...? – Trzecia z wilczyc, której imienia w końcu nie udało mi się poznać, spojrzała na niego z nadzieją.

Nie mógłbym – warknął. – Nie jestem Alfą, do cholery! Ile razy mam to jeszcze powtarzać? Nie stanę się nią, jeśli częściej będziecie mnie o to prosić.

– Więc co? Chcesz się poddać?

– Chcę, żeby sprawy miały się tak, jak od samego początku powinny. – Odwrócił wzrok od mniejszego wilka, przeniósł go na Quillsa. – Quills. Uznaję cię za swojego przywódcę. I mam nadzieję, że reszta także to zrobi. Proszę tylko o jedno... – Zawahał się w ostatnim momencie.

– O co? – Biały basior przechylił ciekawie łeb. Jego nastawienie po słowach wrogiego Bety zmieniło się diametralnie: stał się milszy, jakiś taki... delikatniejszy.

O czas na żałobę. – Geri również się uspokoił, widząc, że nie ma w nim już wroga. – To jednak dość... skomplikowana sprawa. Niektórzy z nas potrzebują chwili, by się z tym oswoić.

– Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić.

Na chwilę zapadła cisza. Nikt nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Jak to? – Freki ocknął się z trudem. – Przypominam nieśmiało, że Ares dał Lei chwilę na oswojenie się z naszą hierarchią, żeby nie musiała od razu podporządkowywać się Wiktorii. Ty nam odmawiasz tego samego?

– Tutaj sprawa jest znacznie poważniejsza. Zechcecie najpierw wysłuchać, a dopiero po tym zgłaszać obiekcje? – burknął niezbyt uprzejmie Embry.

Oczywiście, że dałbym wam więcej czasu. Tylko że nie mogę. – Quills sam niechętnie o tym mówił, co okazywał całym sobą. – Niestety mamy poważny problem. Dlatego też nalegałem na rozmowę. Nie chodziło mi tylko o połączenie stad, ale o to, że mamy wroga.

– Niejednego pewnie – zaśmiał się ktoś.

Może i niejednego – Alfa nie zamierzał się tym zrażać – ale ten jest na tyle poważny, że sami sobie z nim nie poradzimy. To półdemon, i to dość potężny. Ścigamy go od jakiegoś czasu, co nie przynosi efektów. Kojarzycie spaloną szkołę? To jego dzieło. Możliwe, że tylko po to, by nas jeszcze mocniej wystraszyć.

Rozległo się kilka warkotów i przekleństw, lecz nikt nie odważył się przerwać.

Stara sfora gwarantuje swoją pomoc, lecz zaznacza, że otrzymamy ją tylko w ostateczności. Jako że jeszcze do niej nie doszło... pozostaje nam połączyć siły i zabrać się za to razem.

– Dlaczego mielibyśmy pomagać wam w waszej bitwie? Nam się ten półdemon jakoś nie narzucał – wtrącił Freki. – Nie mamy z tym nic wspólnego.

– Wydaje mi się, że jednak macie. – Embry definitywnie stracił cierpliwość do słownych gierek i wystąpił przed Quillsa. – Ten półdemon, który to tak się wam nie narzucał, zabił Aresa. Porwał go i zarżnął na naszych oczach.

Zapadła idealna cisza, przesiąknięta niezadanymi pytaniami i nawałnicą wątpliwości. Czekaliśmy cierpliwie, aż ktoś ochłonie, nie popędzaliśmy nikogo, choć mieliśmy do tego pełne prawo. Minęło ładnych parę minut, nim ból, wściekłość i bezradność przygasły do akceptowalnego poziomu.

To zmienia postać rzeczy – wykrztusił któryś z większych wilków.

W takiej sytuacji chyba naprawdę nie powinniśmy się już wahać – wypomniał Geri. Głos mu się lekko łamał, ale próbował wykorzystać to, że wciąż miał wśród znajomych wilków posłuch, by delikatnie nakierować je na właściwą drogę. Coraz więcej umysłów mu ulegało. – Możemy iść na kompromis.

– Jaki znowu kompromis? – Embry obnażył kły.

Czekaj... – Spojrzał na niego z desperacją w oczach. – Niektórym tu naprawdę potrzeba czasu. Pozwólcie im na to. I tak będą na każde wasze wezwanie, gdyby sprawy z półdemonem mocniej się skomplikowały. Póki nie złapaliście jego tropu, i tak nie jesteśmy wam potrzebni.

Quills myślał. Nie chciałam szczególnie nachalnie zaglądać mu do głowy, już i tak był na mnie zły, więc pokornie czekałam razem z resztą, aż wreszcie się wypowie. Miałam nadzieję, że nie wywoła to kolejnej niepotrzebnej burzy.

Dobrze – odezwał się ostrożnie. – Możemy tak zrobić. Ale wszyscy bądźcie w stanie gotowości. Dajemy wam... pół roku. Do tego czasu nie wolno wam działać na własną rękę, musicie też stawiać się na każde moje wezwanie, jeśli sytuacja będzie tego wymagać.

– Zwariowałeś? A półdemon?! – Embry nie mógł wyjść z szoku. – My będziemy zapierdalać, a oni...

– Myślę, że z półdemonem póki co poradzimy sobie ze starą sforą, jeśli tylko odpowiednio ją zmotywujemy. A jeśli nie... wystarczy, że zagwiżdżemy. – Zaśmiał się głośno, choć nie wszyscy jego wesołość podzielali.

Wilki powoli wstawały, otrzepywały się z rozmiękłych liści, które zaskakująco łatwo lepiły się do sierści, odchodziły. Niektóre rzucały przez grzbiety niepewne spojrzenia, ktoś pomstował cicho, widocznie mając nadzieję, że przez ograniczoną więź go nie słyszymy. Pech chciał, że wraz z tym, jak Geri podporządkował się Quillsowi, słyszeliśmy coraz więcej...

Od wątpliwości, złości, rozpaczy i sprzecznych emocji było mi aż duszno. Odczucia wzburzonych wilków atakowały mnie ze wszystkich stron. Wystarczył jeden krótki moment, chwilowa dosłownie utrata koncentracji, bym zupełnie pogubiła się w tym, co pochodzi od kogo. Aż zakręciło mi się w głowie, zrobiło mi się niedobrze od chaosu. Nie chciało mi się wierzyć, że kiedyś słyszałam więcej głosów i jakoś sobie z tym radziłam...

Głupio było przyznać, gdy tak wielu mogło mnie słyszeć i wziąć to za kolejny argument do walki o dominację, ale nie potrafiłam się od tego opędzić. Bo wydawało mi się, że Quills robi coś niepojęcie, przerażająco głupiego, pozwalając im odejść na całe pół roku. Pół roku! Podczas gdy potrzebowaliśmy ich pomocy bardziej niż kiedykolwiek!

Nie ma szans, żeby to skończyło się dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top