Rozdział 24

Okazało się, że lekcje, wbrew cichej, bezsensownej, lecz mocnej nadziei wszystkich zainteresowanych, nie zostały odwołane na czas tych kilku miesięcy, które miał zająć remont naszej szkoły. Z początku kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak niby dyrektorka rozwiąże problem – jej aktualnie „bezdomnych" pupilków było całkiem sporo, bo trochę ponad tysiąc, a żadna z części poczerniałego od sadzy budynku nie nadawała się do wygospodarowania choćby prowizorycznych pomieszczeń. Dla mnie sytuacja wyglądała tak, jakbyśmy znaleźli się w przysłowiowej czarnej dupie. Przewidywałam, że może teraz nam odpuszczą, ale ten czas każą odrobić w weekendy i wakacje, gdy już będzie gdzie. Albo w ogóle wrobią nas w nauczanie zdalne i będę musiała nabyć nowe umiejętności, takie jak obsługa kamery internetowej i aplikacji. Znaczy okej, nauka w domu brzmiała nawet znośnie, bo przynajmniej nie musiałabym zastanawiać się nad tym, czym zaleczyć ból głowy spowodowany brzęczeniem jarzeniówek na suficie, ale weź tak wytrzymaj na dłuższą metę... Siedziałabym pewnie w piżamie cały boży dzień i towarzysko zgniła do reszty.

Rozwiązanie okazało się całkiem proste. Czy raczej skomplikowane, ale nie na tyle, by usprawiedliwić fakt, że żadne z uczniów tego nie rozważyło...

Wyszło na to, że dyrektorka, podpisawszy z radą miasta coś w rodzaju traktatu pokojowego (do tej pory prowadziła z nią regularną wojnę, i to na takim poziomie, że w sumie zaskakujące, że nie wywalili jej za drzwi, gdy tylko się pojawiła), zwróciła się po pomoc do innych szkół. Pomoc ta była niczym innym, jak wykazaniem gotowości do przyjęcia w swe progi kilku dodatkowych klas. Biedni nauczyciele, którzy teraz będą musieli to wszystko ogarnąć... Nam to rybka, nauczenie się nowego planu lekcji i rozmieszczenia pomieszczeń w równie nowym (tu już tylko w przenośni, znając to miasto) budynku to w końcu nic takiego, ale w ich przypadku wypadnie znacznie trudniej. Dostaną klasy, które do tej pory im nie podlegały, a część całkiem możliwe, że będzie musiała bujać się z miejsca na miejsce, gdy okaże się, że zwyczajnie nie da się tego inaczej załatwić.

Takim więc właśnie sposobem po trzech latach gimnazjum ponownie wylądowałam w podstawówce. I to bynajmniej nie udziałem reformy (deformy?) edukacji, która aktywnie wchodziła w życie od jakiegoś czasu. Pech chciał, że była to dokładnie ta podstawówka, do której swego czasu uczęszczałam. Uczucia miałam mieszane. Oprócz typowo dresiarskiej klasy, która to lubiła się nade mną poznęcać, wspominałam to miejsce całkiem dobrze – głównie przez jego syfną wyjątkowość, świetnie poprawiającą mi humor. Obawiałam się jednak, że nauczyciele mogli mnie jeszcze pamiętać...

Ja po prostu zawsze byłam inna. I przez to trudna. Nie integrowałam się z ludźmi z klasy, uważając ich za intelektualnie nieodpowiednich do tego, by się bliżej zaznajomić. Z perspektywy czasu wyszło mi to na dobre – dzięki temu udało mi się obronić przed wpływem początkujących dresików, którymi reszta dziewczyn się zachwycała. Nie broiłam, nie pyskowałam nauczycielom, gdy sami nie dali mi ku temu powodów, nie niszczyłam nic, nie przeszkadzałam na lekcjach. Problem w tym, że większość moją niechęć do uczenia się na samych piątkach uważała za jakiś osobisty przytyk. Zachęcali mnie jak mogli, wychwalali moją pamięć, każdy jeden przeżywał, że mam „dryg" do jego przedmiotu, a wreszcie, widząc, że pokojowe metody zawodzą, przechodzili do krzyków, kar, wzywania rodziców... Przyjmowałam ze spokojem kazania, grzecznie odmawiałam, gdy proponowali mi korepetycje, informowałam o wszystkim rodziców i ich też nie zamierzałam słuchać... ale gdy kadra pedagogiczna postanowiła przejść do prowadzenia ze mną wojny, ja nie byłam jej dłużna. Byłam grzeczna, dopóki ktoś nie zaczynał traktować mnie z lekceważeniem lub zwyczajnym chamstwem, bo i bez tego się nie obyło. Po prostu odpowiadałam dokładnie tym samym. Z pozycji dziecka z wielkim potencjałem urosłam do rangi bachora, którego należało czym prędzej „utemperować". Trójczyny nie zamieniły się magicznie w piątki. Miałam zbyt wiele pasji, by podporządkowywać się szkole.

Rodzice się buntowali. Ile to było awantur, gdy zaganiali mnie do podręczników i kazali siedzieć w takim miejscu, by dobrze widzieć, czy znowu nie skupiłam się na czymś innym... Raz bardzo dosadnie udowodniłam im, że naprawdę jestem w stanie nadrobić wszystkie zaległości, jeśliby tylko kiedyś mi się zachciało. W piątej klasie, gdy przez prześladowania przez starszych chłopców, awantury z nauczycielami, stany depresyjne i wilczą niestabilność po tym, jak dziadek przedwcześnie wtajemniczył mnie w sprawy Drugiego Świata, miałam frekwencję poniżej trzydziestu procent i musiałam pisać egzaminy z niemal wszystkich przedmiotów, sprężyłam się ten jedyny do tej pory raz w życiu – właśnie po to, by coś udowodnić. Wszystko zaliczyłam z maksymalną ilością punktów, zdałam bez dalszych komplikacji (nauczyciele wtedy stracili argument, dla którego mieliby nie przepuścić biednej schorowanej Lei dalej, skoro wszystko umie, nie?) i od tego czasu miałam święty spokój.

No więc za nauczycielami nie tęskniłam. Samą szkołę jako budynek i jego otoczenie jednak bardzo lubiłam.

Nieco klockowaty twór składał się z czterech wyraźnie się wyróżniających części i powstał we wczesnych latach pięćdziesiątych – możliwe, że to stąd jeszcze w miarę solidne ściany, które pomimo wciąż obecnej powojennej zawieruchy stawiano porządniej niż później, gdy technologię wielkiego bloku wyparła na dobre wielka płyta. Podejrzewałam jednak, że wszystko inne również pochodziło z tamtych czasów.

Pierwsza część budynku – piętrowa – była raczej mało szkolna, ponieważ mieściły się w niej gabinety dyrektorskie, stołówka z kuchnią i biblioteka. To miejsce zawsze miało specyficzny, przyciągający mnie jak magnes klimat. Składało się z naprawdę małych, w większości przechodnich pomieszczeń. Z łuszczącą się ze ścian farbą, pajęczynami pod wysokim sufitem, pokojami, które nie wiadomo do czego służyły i wszechobecnym zapachem kurzu, fascynowała mnie tak mocno, że spędzałam tam każdą wolną chwilę. Na przykład gdy akurat zwiałam z lekcji. To było jedno z tych miejsc, w których można było znaleźć wszystko. Niewielki pokoik bez okien, w którym nie było nic prócz zasłaniającej przejście szmatki, staromodnego przełącznika i migającej żarówki na drucie; kilka składzików, do których nie udało mi się nigdy dostać; pokój z wiecznie zamkniętymi drzwiami, w którym zawsze ktoś był (jestem tego pewna do dzisiaj!), ale nigdy go nie widziałam, choć mogłam przesiadywać godzinami i czekać, aż stamtąd wyjdzie... Nieczynna klatka schodowa, śmierdzący zdechłą myszą gabinecik, ciasne pomieszczenie z regałami i starymi książkami, a przede wszystkim coś, co chyba kiedyś pełniło rolę łazienki, co łatwo było poznać po nieczynnym kiblu z najdziwniejszą spłuczką, jaką w życiu widziałam. Było tam sporo fascynujących rzeczy – jakichś nieużywanych rur, popękanych kafelków, papierów... Stał tam też nieużywany od dawna katalog, napuchnięty i powybrzuszany od wilgoci, ale przede wszystkim... z podłogi sterczała gruba rura. I to taka wyglądająca na odpowiednią dla kibla, tylko że... No cóż, niemożliwe, żeby ta opuszczona porcelanka niegdyś przy niej stała, ponieważ nadal trwała wiernie, wmurowana na amen w podłogę tuż obok. Rura była ciemna, sucha, wypełniona kurzem i pajęczynami, a jak się w nią stukało, choć była żeliwna i łatwo było obtłuc sobie w ten sposób kostki palców, dało się wywnioskować, że musiała ciągnąć się dość długo. Rany, jakie to było fascynujące dla autystycznego dziecka... Zwłaszcza gdy można było wrzucać do środka kamienie, patrzeć, jak pajęczyny je oblepiają, i nasłuchiwać stukotów dobiegających przez długi czas.

Oprócz biblioteki ciekawa była też szatnia, która znajdowała się w piwnicy pod tą częścią budynku. Ciemna, pozbawiona okien, pomalowana odpadającą już w wielu miejscach żółtą farbą, w większości miejsc pokrytą wymalowanymi czarnym markerem autografami. Na ścianach i suficie wisiało wiele rur, na których uczniowie uwielbiali się bujać (nie zliczę, ile razy przez to były problemy na tyle duże, że zwalniali nas do domów...), a boksy wygrodzono pogiętą ze starości siatką, pomalowaną na szaro pewnie po to, by ukryć pobierającą ją rdzę. Ale najważniejsze było z pewnością to, że z szatni dało się przejść do... bunkra przeciwlotniczego. Szkołę wzniesiono przecież w czasach, w których dobry bunkier był podstawą. Ile razy ja się tam próbowałam dostać, to nie zliczę.

Podziemia pod tą pierwszą częścią szkoły były w gruncie rzeczy niewielkie. Zawsze wiedziałam, że musiało być coś jeszcze, jakaś dodatkowa piwnica, choćby taka biegnąca pod resztą budynku, ale jak się do niej dostać, nie udało mi się dowiedzieć. Być może przejście mieściło się pod podłogą którejś z klas drugiej części. Ale czy byłoby to aż tak trudne, skoro gdzieś tam była opalana węglem kotłownia? Węgiel musiano wnosić łatwiejszym wejściem.

Jednak zanim do tej drugiej części się przejdzie, napotyka się pierwszy z dwóch kibli. A on też był interesujący... W małym przedsionku, w którym znajdowały się wiekowe umywalki w nieco nieapetycznym brązowym kolorze i przejścia do łazienek damskich lub męskich, znajdowały się drzwi do... szkolnego archiwum. Nie wiem, kto wpadł na to, by umieścić je w takim miejscu, ale poczucie humoru miał całkiem ciekawe. W kiblu męskim byłam tylko raz, w ramach dziecinnego zakładu z tymi nielicznymi dziewczynami, z którymi się przyjaźniłam, więc nie zapamiętałam szczególnie wiele, ale damski śnił mi się do dzisiaj. Wyłożono go białymi kafelkami z ciemnymi fugami, co nieco kojarzyło mi się z rzeźnią, a kabin było bodajże osiem. Stare jak oba światy kible ze spłuczkami pod samym sufitem i prowadzącymi do nich wiecznie urwanymi sznurkami nie byłyby może szczególnie interesujące, gdyby nie to, że... każdy miał inny kolor. Biały, brązowy, różowy, beżowy w odcieniu kakałka z mleczkiem, zielony... Nie jestem pewna, na ile było to celowe, by wprowadzić do smutnego budynku jakiś radośniejszy akcent, a na ile stało za tym to, że w tamtych czasach mogło być ciężko zdobyć kilka takich samych, ale grunt, że tak było.

Druga część szkoły była już raczej mniej interesująca. Parterowy tasiemiec na bazie długiego korytarza i rozrzuconych po obu jego stronach pomieszczeń. Korytarz pomalowano na bladoniebieski kolor, niemal biały w anemicznym świetle krzywo przymocowanych łysych jarzeniówek. Wyślizgane tysiącami butów lastriko na podłodze jedynie rozweselało atmosferę, jednocześnie obiecując, że równie dobrze może nie być wcale lastriko, a tandetnym granitem z odrzutów. Do klas prowadziły pomalowane olejną farbą na biało-niebiesko drzwi z niedziałającymi klamkami i szybami wprawionymi w nadproża. Zawsze przez te szyby wyglądało się na korytarz podczas lekcji, by zobaczyć, czy już nie zapala się światło, bo ono zwiastowało dzwonek w przeciągu pięciu minut. W pomieszczeniach podłogę stanowił już nie beton, a deski z tak wielkimi przerwami, że szlag mógł trafić nawet pięć złotych, jeśli odpowiednio pechowo upadło. Rzadko zdarzało się, by kolejna porcja jarzeniówek na sufitach nie brzęczała i działała w komplecie, przynajmniej jedna tak migała, by zdążyć – za przeproszeniem – wkurwić już po kilku minutach.

Na końcu korytarza, gdzie skręcał pod kątem prostym, wybudowano salę gimnastyczną i wygospodarowano składzik na sprzęt sportowy, który za mojej kadencji służył jako szatnia dla przebierających się na zajęcia. Prawdziwe szatnie wzięło w diabły razem z czwartą częścią...

Część trzecia i czwarta były najstarsze, wybudowane kilka lat wcześniej niż reszta. Obie piętrowe, wzniesione według innego projektu, niż reszta szkoły. Pomieszczenia tu były wyższe, bardziej przestronne... i jeszcze bardziej zaniedbane. Same okna nadawałyby się do rejestru zabytków: za moich czasów podczas mocniejszych wiatrów zabijano je gwoździami, bo lubiły się same otwierać. Niektóre po mocniejszym ciepnięciu w ścianę lub parapet (tudzież czyjś łeb, bo i to się zdarzyło – i to zgadnijcie komu) wypadały z zawiasów. Aż dziw, że stare szyby nie zamierzały się przy tym tłuc. To chyba jednak prawda, że kiedyś robiono wszystko solidniej.... Podłoga parteru była nieco wyżej niż w poprzednich częściach, możliwe że dzięki porządniejszej piwnicy, przez co trzeba było utworzyć kilka stromych schodków, o których notorycznie ktoś zapominał i zwalał się z nich w pięknym stylu. Niezbyt apetyczne linoleum czarowało niedowiarków, jakoby było parkietem, lecz życie tak je wykończyło, że już nawet nie przylegało do betonu pod spodem, tylko leżało na nim jak dywan – gdy ktoś chciał zrobić numer, to brał fragment, rolował go i wywalał w diabły.

Tutaj właśnie znajdowały się kolejne łazienki: damska na parterze, męska na piętrze. Damska składała się z dwóch przesadnie wysokich pomieszczeń. Jedno pomalowano na żółto (chyba tą samą farbą co szatnię) i znajdowały się w nim poobtłukiwane umywalki z dwoma rodzajami wody (można łatwo wywnioskować, że zimnym i lodowato zimnym). Drugie wyłożono bladoróżowymi, cieniowanymi kafelkami, jakie modne były za PRLu z tego powodu, iż zasadniczo nie dało się dostać innych. Na podłodze ułożono je tak krzywo, że przejście raz bez butów gwarantowało rozwalonego palca u nogi. Ciekawostką były dwa grzejniki, mieszczące się jeden nad drugim, i wysoko umieszczone okna, jako jedyne w szkole pozbawione krat. Jak się nie miało lęku wysokości, można było po tych grzejnikach wdrapać się na parapet i wyskoczyć na zewnątrz, na wysoką górę piachu, która zalegała tam od zawsze.

Na piętro prowadziły strome schody, z których dało się pięknie zrąbać. Górny korytarz pomalowano na cytrynowo, a jedyną jego atrakcją był maleńki sklepik, w którym jak się ładnie poprosiło (i równie ładnie zapłaciło...) można było dostać dużo ciekawych rzeczy. A przynajmniej kiedyś, bo odkąd wprowadzili ten arcyinteligentny pomysł z zakazem sprzedawania słodyczy, to podejrzewałam, że mieli tam jedynie chusteczki higieniczne.

No to teraz pewnie wszyscy zastanawiają się, o co chodzi z czwartą częścią...?

Uwaga, bo to będzie zabawne.

Czwarta część w czasach swojej świetności, zanim jeszcze została mianowana szkołą, mieściła w sobie remizę strażacką. I została puszczona z dymem jakieś dziesięć lat temu. Nadszarpnęło ją to na tyle porządnie, że bez remontu ani rusz, a jako że na takie wybryki pieniędzy nigdy nie było, zostawiono ją ku przestrodze dla potomnych. Ciekawe, dlaczego rodzice uczniów jeszcze się jej nie czepiali, skoro wyglądała tak, jakby miała się zawalić na biegnący wokół trawniczek, na którym w cieplejsze dni urządzano wf. Właśnie tu kiedyś mieściły się szatnie sportowe, a jako że się zjarały... Ach, jaka szkoda. Do przebierania się został tylko składzik z zepsutą klamką, do którego wchodziło się bezpośrednio z korytarza. Młodsze dzieciaki lubiły otwierać te drzwi na oścież i uciekać z piskiem, gdy przebierały się akurat starsze dziewczyny.

Szkoła posiadała dwa wylane nierównym asfaltem boiska i teren zielony. Kolejną atrakcją, którą rodzice powinni się chociaż trochę zainteresować, był wielki drewniany budynek, tylną ścianą wytyczający granicę jednego z boisk, coś w stylu kamienicy z poczerniałych ze starości desek – od dawna opuszczonej, porośniętej miejscami dzikim bluszczem i przede wszystkim grożącej zawaleniem. Pewnie na boisko, bo jak się spojrzało z daleka, to widać, że przechylała się nieco w jego stronę.

Jak przypuszczałam, moja klasa była po prostu przerażona, gdy to wszystko zobaczyła. Nie dziwiłam im się – przeniesienie się z nowoczesnego, zadbanego budynku tutaj mogło budzić sporo... hm, emocji. Wyszło na to, że ze wszystkich znajomych tylko ja wiedziałam, co nas czeka.

– Serio? Chodziłaś tutaj przez sześć lat? – jęknął któryś z chłopaków, niepewny, czy powinien ruszyć korytarzem, czy lepiej zostać na krawędzi schodów do szatni. Tak miał szansę, by pobiec po kurtkę i zwiać z budynku jeszcze przed dzwonkiem.

– Ano chodziłam. – Uśmiechnęłam się uroczo. – Dawne czasy...

Ciekawa byłam, czy teraz urosłam w ich oczach do rangi dziecka z patologii. Trafiłam do tej szkoły przez mamę, która znała jedną z nauczycielek (nauczycielka ta, nawiasem mówiąc, i tak nigdy mnie nie uczyła) i dlatego, że w drugiej pobliskiej szkole, jak to określiła, było „za dużo dzieci". Obawiam się, że „za dużo dzieci" było bardziej przyszłościowe dla bezpieczeństwa ukochanej pociechy niż TO, ale nie odzywam się. Dzięki temu parę fajnych wspomnień powstało.

– Leiczku? O bosze, Leiczku!

W ostatniej chwili zdołałam odskoczyć z toru lotu Gabrysi. Dziewczyna przemknęła obok mnie, zachwiała się, lecz niestety nie zrezygnowała – obróciła się błyskawicznie z płaczliwą minką i zaczęła trajkotać:

– Leiczku, jak dobrze, że cię znalazłam! Słuchaj, bo ja zapomniałam planu lekcji, i co teraz zrobię?! Dobrze, że ty tu jesteś. Wiesz, gdzie musimy teraz iść? I co to za szkoła? Ja po prostu nie wierzę, że nas do czegoś takiego wcisnęli! Przecież tu jest tak strasznie, ja się tu nie odnajdę, ja nie...

– Mamy biologię – przerwałam jej i jak gdyby nigdy nic ruszyłam w stronę właściwej klasy, nie przejmując się zbytnio dalszym ciągiem porywającej wypowiedzi. – Chodź, zaraz dzwonek – dodałam, gdy złapały mnie lekkie wyrzuty sumienia. Przecież to nie jej wina, że ma tak nikczemny intelekt...

Albo może i jej?

Z lekcjami trafiliśmy nawet szczęśliwie. Spodziewałam się, że zostaniemy przekierowani na harowanie popołudniami, zwłaszcza znając mojego pecha (w końcu czymś jeszcze gorszym od wstawania o świcie było mieć zawalone całe dnie, bo nie oszukujmy się, że i tak budziłabym się dopiero na zajęcia), ale udało się wcisnąć moją klasę na godzinę 9:45. Całkiem sympatycznie.

Pierwsza godzina minęła bezproblemowo, bo między naszą nauczycielką biologii a instalacją elektryczną w pomieszczeniu lekcyjnym wywiązał się drobny konflikt interesów i pół godziny zeszło na tym, jak usiłowałam jej wspólnie z kilkoma chłopakami wytłumaczyć, dlaczego po włączeniu światła i rzutnika jednocześnie wywala korki w kanciapce u woźnych. Gdy już nauczyła się korzystać ze sprzętu na tyle, by nie powodować kolejnych zwarć, zostało jakieś pięć minut do dzwonka, więc sprawdziła listę obecności i dała nam spokój.

Szkoda tylko, że Gabrysia nie zaraziła się od niej tą łaskawością.

– No nie uciekaj mi znowu, no! – rozległo się tuż za mną, gdy chciałam niepostrzeżenie wyjść na korytarz, w myśl zasady, że skoro zupełnie nie zna miejsca, to znacznie łatwiej będzie ją zgubić...

– Co się stało? – spytałam uprzejmie, ledwo powstrzymując skurcz w żuchwie. Chętnie bym jej pokazała zęby na wilczą modłę i zobaczyła, co na to zrobi...

– Jak to co? Ja się zupełnie tutaj nie odnajduję! – zaskamlała żałośnie, uwieszając mi się na ramionach.

Jezu, prawie się wywaliłam od jej ciężaru. Przecież to bydlę musi ważyć ze dwa razy tyle, co ja...! W dodatku miała na sobie skórzaną obrożę z kolcami, których nie omieszkała przy tym wbić mi w skórę. Ale przynajmniej umyła się jakoś niedawno.

Serio, zaczynam być przerażona tym, jak nietolerancyjna się przy niej robię. Nigdy wcześniej nie przeszkadzały mi dodatkowe kilogramy u kogokolwiek, nawet dziwny styl ubioru akceptowałam, a tu? Ona mnie na złą drogę sprowadza...

– Wiesz, ta szkoła wbrew pozorom wcale nie jest taka skomplikowana. Ma prostszy plan niż nasze gimnazjum. Mogę ci go opisać i wtedy... – zaczęłam z nadzieją.

– A nie mogę po prostu chodzić z tobą? W czym problem? – Zatrzepotała rzęsami. Wodniste oczęta patrzyły na mnie słodko.

Szlag.

– No bo ja miałam ten... jeszcze przejść się do sekretariatu – palnęłam szybko. Proszę, żeby była zbyt leniwa na to, by iść ze mną...

– O, a po co? Pójdę z tobą! – Ucieszyła się cokolwiek nadmiernie i podskoczyła kilkakrotnie w miejscu.

– O Boże... – jęknęłam, łapiąc się za głowę. – Nie, w sumie potem pójdę, nie chce mi się teraz.

– To supcio. Może mi w takim razie coś tutaj pokażesz? Jeszcze zostało trochę czasu do dzwonka. – Złożyła usta w dzióbek i trąciła mnie głową jak barankujący kotek z gigantycznymi oczami, widocznie mając nadzieję, że w ten sposób poprosi mnie bardziej.

Poprosiła. O walnięcie jej ubłoconym glanem przez łeb. Jaka szkoda, że w szkole nosiłam trampki.

– A co ja mam ci tutaj pokazywać? – Bezradnie rozłożyłam ręce. – Szkoła jak szkoła. Do biblioteki raczej nie chodzisz, a szukanie wejścia do piwnicy na pewno cię nie interesuje...

– No pokaż mi, gdzie można się trochę zabawić – sprecyzowała.

Zakrztusiłam się, gdy przyszły mi na myśl same niesmaczne skojarzenia. Jezu, dlaczego?

– A konkretniej? – wydukałam. Proszę, żeby jej chodziło o coś innego... Jeszcze tylko tego brakowało, by mi tu podtekstami dla pełnoletnich zaczęła walić...

– No gdzie można z kumpelami pogadać, zjeść coś...

– Zjeść możesz na stołówce. A pogadać tutaj. – Wskazałam palcem na podłogę.

Oczy zrobiły jej się wielkie jak spodki.

– To w tej szkole nie ma jakiegoś fajnego pomieszczenia? Jak salon w tej naszej poprzedniej, czy coś?

– Nie ma. Wiesz, w większości szkół takich miejsc nie ma...

Kurde, minę miała taką, jakby nie mogła w tę rewelację uwierzyć. Gdzie ona żyła tyle czasu? Chyba muszę się kiedyś zainteresować, z której szkoły tak właściwie się do nas przeniosła.

– Ale przecież tam jest jeszcze jeden budynek. – Nieśmiało zerknęła przez okno, chyba bojąc się stracić ze mną kontakt wzrokowy. Jakbym mogła po poczęstowaniu jej taką rewelacją wziąć szybko nogi za pas, jeśli przestanie mnie obserwować. Kusząca opcja właściwie... – Nie mów, że w tamtym budynku też nic nie ma...?

– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale tamten budynek jest tak jakby nieczynny. – Potarłam skronie zmęczonym gestem. Poziom głupoty w tej rozmowie zaczynał mnie dobijać.

– No to chyba można tam chodzić rozmawiać, nie? Fajnie, bo nauczyciele nie będą przeszkadzać.

– Poniekąd. Chcesz, to możesz próbować. Ja zostaję. Tutaj przynajmniej mam grzejnik. – Wzruszyłam ramionami i zabrałam się za trzeciego dzisiaj croissanta.

– Ty w ogóle nie umiesz się bawić. – Usiadła na podłodze obok i skrzyżowała ramiona na obfitej piersi, ostentacyjnie patrząc w inną stronę. Albo symulowała focha, albo jej ten croissant śmierdział.

Ugryzłam się w język, cudem powstrzymując cisnący się na usta komentarz. Oj, a było pozwolić mu wypłynąć, może by się obraziła tak bardziej na dobre...

Dlaczego ja nie umiem być wredna, gdy ktoś jest dla mnie miły?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top