Rozdział 23

Czy ja może wspominałam o tym, jakoby wczorajszy dzień był pechowy? He, obawiam się, że przy dzisiejszym spokojnie mógłby się schować. I zakopać.

Do szkoły weszłam celowo dwadzieścia minut po dzwonku, upatrując w tym swojej szansy na przynajmniej jedną godzinę spokoju. W końcu jeśli prześladowczyniom nie rzucisz się od razu w oczy, to przetrwasz bez nich do następnej przerwy... Udało się doskonale: Gabrysia, myśląc, że mnie nie będzie, zdążyła przygruchać sobie jakąś inną Bogu ducha winną osobę do znęcania się, dzięki czemu mogłam wejść do klasy po cichutku, szeptem przeprosić za spóźnienie, udając, że tak bardzo nie chcę przeszkadzać w arcyciekawym wykładzie o Duchu Świętym, i przysiadłam sobie w pierwszej wolnej ławce na tyle daleko, by katechetka mnie nie widziała i bym mogła zdrzemnąć się na blacie. Tak właśnie wyglądał mój plan: złapać tyle snu, ile będzie tylko możliwe. Nawet specjalnie kosmetyczkę wzięłam, w razie gdybym sobie tapetę rozmazała.

Tak jest, pierwsza była religia. Przedmiot tak bezsensowny, że to aż wręcz bolało, w dodatku prowadzony przez równie bezsensowną, jak treść wykładu kobietę...

Nasza katechetka przypominała katechetkę całą sobą, tak, że nawet obcemu udałoby się odgadnąć tę profesję bez chwili zawahania. Była niska, raczej pod pięćdziesiątkę, choć trudno określić przez to, że od robienia złych lub zdegustowanych min powstało jej kilka dodatkowych zmarszczek na czole i wokół ust. Zmarszczki te nieco wygładzało upięcie włosów w ciasnego, niskiego koczka. Włosów prawdopodobnie niegdyś brązowych, obecnie zdominowanych przez... chyba siwe, ale w świetle szkolnych jarzeniówek lekko sraczkowate. Cerę miała tak ziemistą, że zawsze wyglądała jak nękana śmiertelną chorobą Ubierała się w niemodne luźne dżinsy i brunatne, nijakie swetry z golfem. Cóż, prawdopodobnie jakąkolwiek formę zadbania o swój wygląd uważała za zbyt mało skromną, a brak skromności to przecież grzech. Pamiętam, jak raz zrobiła mi awanturę pod tytułem „jak możesz tak się malować do szkoły? Przecież wyglądasz jak ladacznica!". Za chwilę zmieniła jednak zdanie, gdy zobaczyła, że spod zawiązanej w pasie koszuli moro wystaje mi bluzka z logiem Black Sabbath... Od tego czasu miałam czarne serce i rodzice się mnie wstydzili. Ciekawe, czy mój tata pamiętał o tym, gdy kupował mi te ciuchy, wzorując je na swoich, i jak zamartwiała się moja mama-ateistka... Wracając, nasza kochana katechetka lubiła prowadzić zajęcia w sposób ewidentnie zaczerpnięty z kościelnych kazań, grzmiąc zza biurka jak z ambony, wciąż kazała nam rysować komiksy o tematyce religijnej, by wściec się zaraz, że wychodziły nam niepoważnie, i ogólnie przynajmniej raz w miesiącu zaliczała coś, co w środowisku uczniowskim zwykło być określane „odpałem".

Dzisiejsza religia była najbardziej zbędna z możliwych, bo tuż po niej wybieraliśmy się na jakieś denne przedstawienie do miejskiego ośrodka kultury (mało nie zdechłam ze śmiechu, gdy Seth nazwał go teatrem). No ale przecież żyjemy w państwie zdominowanym przez katolików i psychopatów ze środowisk nacjonalistycznych, nie?

Gdy zadzwonił dzwonek, wręcz wybiegłam w stronę szatni. Na przedstawienie wybierała się również klasa Setha, więc miałam taką cichą nadzieję, że uda mi się przyczepić do niego na czas drogi, ale nic z tego...

– Hej, Leiczku, a gdzie ty tak pędzisz, co? – rozległo się za mną. – Zaczekaj na mnie!

Gabrysia dopadła mnie kilkoma kaczkowatymi krokami, podczas gdy opierałam się o barierkę schodów i załamywałam.

– Co ty tak wybiegłaś z tej klasy? – dopytywała, łapiąc mnie pod ramię, jak starsza pani starszego pana. Trochę smutne, że to ja byłam tu chyba panem... – Co się tak spóźniłaś w ogóle? Myślałam, że zależy ci na stopniach?

– O Boże, a kto ci tak powiedział? – zaskamlałam. – Nigdy nie zależało mi na stopniach. A tym bardziej z religii...

– Jesteś niewierząca?

Spojrzałam na nią, próbując się zorientować, czy to pytanie podchwytliwe. Niestety wodniste ślepka jak zwykle były zupełnie pozbawione jakichkolwiek oznak pomyślunku. Gdzie tam takiemu umysłowi do uknucia intrygi na miarę podchwytliwego pytania...

– Jestem wierząca, ale wkurwia mnie obsługa naziemna – odpowiedziałam wreszcie.

– Jak to?

No ja ją chyba zaraz trzepnę, no...

– No normalnie. Mój tata jest przesadnie wierzący i myślę, że trochę mi to obrzydło. A księża, z którymi mnie zapoznawał, nie lubią feministek. – Wolałam podać najprostszy powód. Zdecydowanie nie miałam nastroju na wchodzenie z nią w rozbudowane dysputy.

– A to dlaczego chodzisz na religię? – Jak widać, nie wyszło mi.

– Bo tata mi kazał.

Cisza zapadła na jakieś dziesięć minut, bo udało mi się zgubić ją w tłumie w szatni. Pech chciał, że gdy wyszłam zadowolona z siebie przed szkołę, rozglądając się za najbardziej aspołecznym miejscem w formującej się marszowej kolumnie, ta raszpla już na mnie czekała. W dodatku uściskała mnie, jakbyśmy się z rok nie widziały. Po tym przytulasku ilekroć wiatr zawiał z prawej strony, czułam lekki zapaszek niemytych włosów, który musiała zostawić mi na kurtce. Przez całą drogę pewnie będę rozglądać się za pralnią chemiczną.

Lub punktem utylizacji odpadów biologicznych. Takich bakterii to i rozpuszczalnik mógłby nie ruszyć.

Cel nie był jakoś przesadnie daleko. Szło się tam jakieś czterdzieści minut, ale co to dla szkolnej wycieczki? W doborowym towarzystwie przecież czas szybciej leci. Nie na takich odległościach się już maszerowało, gadając z Wiktorią. Czas nam wtedy mijał zupełnie niepostrzeżenie, a tematy się nie kończyły...

No cóż. Tym razem Wiktoria plotkowała gdzieś z przodu ze swoimi nowymi koleżaneczkami, ja prawie ryczałam po tym, jak nauczycielki po krótkiej debacie uznały, że nie opłaca nam się jechać autobusem, a Gabrysia truła mi nad uchem nieprzerwanie. Droga, którą jeszcze niedawno pokonałabym z przyjemnością, jawiła się dla mnie jako najgorsza kara od losu, jaką mogłam teraz otrzymać. Tylko za co?

Wiele się przez tych kilkadziesiąt minut dowiedziałam. Moja ukochana koleżanka opowiedziała mi ze wszystkimi szczegółami o większości swojego życia: o grupce emo-znajomych, z którymi organizowała imprezy na cmentarzu, o zacinającym się telefonie i braku pieniędzy na nowy, bo musiała wydać je na papier kredowy (nie udało mi się zrozumieć, na co jej papier kredowy i dlaczego kosztował tyle, co telefon), o tablecie ukradzionym przez starszego brata, o rodzicach nierozumiejących rysowniczej pasji córki i żałujących pieniędzy na ołówki, o za ciasnych spodniach (tu mało nie wylądowałam w chodniku) i ogólnie o tym, jak jej źle i niedobrze w życiu. Gdzieś tak w połowie drogi przestałam rozglądać się za pralnią, a zaczęłam zwracać większą uwagę na przejeżdżające samochody.

Ramię coraz mocniej mnie bolało. Żałowałam, że wzięłam ze sobą tę cholerną kosmetyczkę. Jeszcze chwila i nie tylko umysł, ale też mój kręgosłup zacznie wołać o pomstę do nieba...

Chociaż, jeśli się tak głębiej zastanowić, to w sumie taka obciążona torebka może robić za broń obuchową. Pierdyknęłabym nią Gabrysię raz, a dobrze, ona by dostała wstrząsu mózgu, zatoczyła się i akurat wpadła pod największy autobus, jaki by przejeżdżał, to może by jej nie zdołali odratować?

Albo i nie. Cienie do powiek mi się pokruszą.

– Leiczku...

Nagła zmiana głosu sprawiła, że jakoś otrząsnęłam się z twórczego zamyślenia i udałam, że zwracam na dziewczynę uwagę. Ech, chyba jestem po prostu za miła...

– Słuchaj, Leiczku, bo ja myślę... Myślę, że ty masz problem.

Spojrzałam na Gabrysię niepewnie, zmarszczyłam brwi i zmrużyłam nieco oczy, mając nadzieję, że w ten sposób zdołam znaleźć na jej twarzy oznaki tego, że żartowała... Niestety mówiła całkiem poważnie.

– No...? – Widząc, że zacisnęła usteczka, jakby miała opory przed zdradzeniem poważnej tajemnicy, pogoniłam ją lekko. Przyznam, że nieco mnie zainteresowała.

– No bo... – Rozejrzała się, znowu złapała mnie pod ramię i odsunęła trochę na bok, widocznie obawiając się, że mogłybyśmy zostać podsłuchane. Straciłam przy tym równowagę i mało brakło, a wrąbałabym się w krzak. – Posłuchaj mnie teraz uważnie. Wydaje mi się, że musiałaś to już wcześniej zauważyć.

Teraz to zaintrygowała mnie na poważnie. Zamieniłam się w przysłowiowy słuch. Zaczynało się robić – wreszcie! – ciekawie.

Znaczy... jak znam życie, to zaraz się okaże, że to jakiś kolejny bzdet, ale nadzieję można mieć, nie? A nuż to będzie coś tak głupiego, bym mogła to potraktować jako rozrywkę?

– Słucham cię uważnie – powiedziałam w razie czego. Problem był raczej w tym, że to ona nie słuchała mnie.

– Zauważyłam to już jakiś czas temu i straszliwie mnie to martwi. Przecież jesteś moją przyjaciółką i chcę ci pomóc, więc nie traktuj tego jak ataku na swoją osobę...

– Ale o co ci chodzi?

Gabrysia posłała mi mordercze spojrzenie z rodzaju tych „nie przerywaj mi, bo zginiesz", zaczerpnęła głęboko tchu, jak przed skokiem do głębokiej, lodowatej wody, i wypaliła:

– Czy nie czujesz się ostatnio jakoś inaczej?

– Co? – W ostatniej chwili wyminęłam idącą z naprzeciwka staruszkę. – W jakim sensie inaczej? Czuję się całkiem normalnie. – Oprócz oczywiście tego, że chyba jeszcze nigdy do tej pory nie wymyśliłam tylu sposobów na morderstwo w tak krótkim czasie, dodałam w myślach.

– Leiczku, bo twoja aura jest całkiem czarna!

Teraz to się wyrąbałam. I to tak na całego, bo aż się kilka osób obejrzało, choć szłyśmy na samym końcu i coraz mocniej odstawałyśmy od reszty.

– Mam czarną duszę, tak? – Ryknęłam śmiechem, ale skrzywiłam się szybko, gdy zaszczypało mnie otarcie na dłoni. Kolano tak mnie zaczęło napierdzielać, że ledwo wstałam.

– Nie duszę! Aurę! – zbulwersowała się. – Nie śmiej się tak z tego, to jest przecież poważna sprawa! Uspokój się!

– Przepraszam, ale ja... – Nie zdołałam w porę powstrzymać nowej porcji chichotu. – Kurde, czarna aura? No dobra, dobra, już jestem spokojna. – Wyszczerz, od którego zaczynało mnie boleć w zawiasach, raczej temu zaprzeczał, ale jeszcze sobie ludzie pomyślą, że walnęłam się w łeb podczas tego upadku... Wolałam chwilę posłuchać emosi, udając w miarę poważną, niż potem przez kilka miesięcy zmagać się z opinią chorej psychicznie... A nie, już i tak wszyscy mnie za taką mają. – Skąd to możesz wiedzieć i co taka czarna aura niby oznacza?

– Jak dobrze się przyjrzysz, to możesz zobaczyć czyjąś aurę. Podobno większość kobiet dysponuje takimi talentami. – Spojrzała na mnie z wyższością, chcąc tym jednym gestem jasno pokazać, że mnie bynajmniej o zdolności parapsychologiczne nie podejrzewa. – Taka czarna barwa oznacza poważną ingerencję sił nadprzyrodzonych.

W sumie mogłam się spodziewać. Nawet mi to do niej pasowało. Całkiem ładnie by się komponowała w telewizji ze słynnym Maciejem...

– Ingerencja sił nadprzyrodzonych? – powtórzyłam. Zaczynałam wreszcie się dobrze bawić.

– Z tego mogą wynikać różne rzeczy, ale gdzieś tam na obrzeżach widzę też fioletowe strzępki. To może oznaczać demona... lub wilkołaka.

Teraz mina trochę mi zrzedła, ale nie dałam po sobie tego poznać.

– Postaram się pomóc, ale nie wiem, czy tutaj coś zdziałam – kontynuowała. – To wygląda bardzo niebezpiecznie. Ale znam kilka fajnych sposobów oczyszczania...

Wyłączyłam się, nie chcąc słuchać dalszego ciągu. Też znałam sporo sposobów magicznego oczyszczania, ale szczerze wątpiłam, by laska umiała poprawnie wykonać którykolwiek...

I co ja miałam o tym myśleć? Gdybym była zwyczajnym człowiekiem, zdiagnozowanie koleżanki byłoby raczej proste, ale... największy problem tkwił w tym, że w przypadku kogoś obdarzonego choć minimalnym procentem mocy magia rodem z programów telewizyjnych i poradników wicca naprawdę działała. Chociażby karty tarota mogły całkiem sporo powiedzieć, jeśli posługiwała się nimi odpowiednia osoba. Aury też można było widzieć. Nie mogłam wykluczać tego, że Gabrysia miała jakiś tam potencjał w sobie i faktycznie coś z mojej wyczytała, w końcu diagnozę postawiła raczej trafną, tylko że nie chciało mi się w to wierzyć.

Magię się od ludzi czuje. A ona wydawała mi się tak zwyczajna, jak to tylko możliwe.

Czyli co? Niegroźne gadanie osoby o intelekcie mocno ograniczonym? Przypuszczenia początkującej wariatki? Czy może jednak coś w tym było...?

Nie miałam czasu więcej się nad tym zastanawiać. U końca ulicy widziałam już nasz cel.

Zaraz znajdziemy się w obszernej sali, zgasną światła i zapanuje obowiązkowa cisza... i pójdę spać.

Nasz miejski ośrodek kultury z pewnością mógłby zostać mianowany teatrem. Poważnie, nic złego by się nie stało, gdyby to dość spore miasto dorobiło się takiego całkiem istotnego przybytku. Niestety – czy była to wina niedorobionych rządzących, czy raczej ubogiej mentalności obywateli, którym nie dość, że nie chciało się o coś podobnego zawalczyć, to jeszcze żaden z nich nie palił się do odkrywania w sobie żadnego talentu związanego ze sztuką – grunt, że sprawa nie wychodziła. Stary teatr, mieszczący się w budynku jednego z liceów dla wybrańców, zamknięto w latach osiemdziesiątych, a MOK pozostawał MOKiem i nic nie zapowiadało, by miało się to jeszcze za mojego życia zmienić. A szkoda, bo budynek był naprawdę ładny. Wznosił się między zabytkowymi kamienicami, nieco cofnięty, dzięki czemu można było wykorzystać przestrzeń na urządzenie niewielkiego placu z ławkami, krzaczkami, światełkami i fontanną. Barokowa bryła o wielkich oknach i spadzistym dachu została pomalowana na przyjemnie ciepły beżowy kolor. Zdecydowana większość wyposażenia była już stara i wymagała remontu, ale jeszcze nie znalazła się na etapie, w którym nie dałoby się na nią patrzeć. Mi się tam raczej podobało. Szkoda tylko, że z zasady nie można liczyć na obejrzenie normalnego przedstawienia... Ale za to można sobie pospać, jeśli się dobrze usiądzie.

I zgubi w tłumie Gabrysię.

O to drugie zaczęłam dbać już po przekroczeniu progu. Wplątałam się w tłok pod pozorem pomocy w oddaniu ubrań do szatni (mało się nie zrzygałam, gdy musiałam wziąć w dłonie płaszczyk Gabrysi – miałam wrażenie, że on też śmierdzi niemytymi włosami), odebrałam numerki od szatniarza... i ani myślałam ruszać w miejsce, w którym ukochana koleżanka obiecała na mnie czekać. Wdałam się w typową gadkę-szmatkę z nauczycielką. Oj tak, moi drodzy, pamiętajcie, że dobre kontakty z nauczycielami to podstawa. Wtedy nawet jeśli będziecie naukę kompletnie olewać, oni i tak zrobią wszystko, by uratować was od groźby jedynki na koniec roku. Polecam. Radziłam sobie tak już dziewiąty rok.

Gdy tłum powoli ruszył w stronę piętra, zabrałam się do właściwej akcji...

To była jedna z tych sytuacji, w których zwykłam cieszyć się jak głupia ze swoich nikczemnych gabarytów. Mogłam cierpieć, musząc zadzierać głowę podczas rozmów z koleżankami, mogłam próbować desperacko przytyć, mogłam przeklinać, gdy przychodziło do zwężania w pasie spodni w rozmiarze XS... ale do przemykania chyłkiem w tłumie niczego lepszego nie mogłam sobie wymyślić. Przecisnęłam się maleńką szczeliną między idącymi a ścianą, ominęłam kilka grupek i już znalazłam się jako pierwsza w otwartych szeroko drzwiach sali. Miałam czas na to, by wyprostować się dumnie, odetchnąć pachnącym kurzem powietrzem, dokładnie zlustrować wzrokiem rzędy siedzeń i wybrać sobie odpowiednie. Ludzie dopiero zaczynali mnie doganiać. Spokojnie zajęłam fotel w rogu pod ścianą, ułożyłam się wygodnie i w razie czego udałam zainteresowanie telefonem. Żeby Gabrysia mnie nie...

Szlag.

Grube emo okazało się sprytniejsze i bardziej spostrzegawcze, niż przypuszczałam. Namierzyła mnie w kilka sekund i zaczęła przeciskać się w moją stronę, wołając mnie po imieniu i machając ręką jak pomylona. Jakbym, kurde, miała gdzie przed nią uciec...

Nie żeby nie kusiło mnie rzucenie się na przełaj przez siedzenia. Bardzo kusiło. Tak bardzo kusiło, że aż poczułam łaskotanie pod żołądkiem.

Gabrysia bez żadnych skrupułów przegoniła chłopaka, który usiadł już obok mnie, i opadła spasionym tyłkiem na starą sztuczną skórę. Udała wielkie zmęczenie, demonstracyjnym gestem otarła czoło z nieistniejących kropli potu i zawołała żałośnie:

– Co ty tak dzisiaj biegasz?! Nie mogłabyś na mnie chwilkę poczekać?

– Nie – burknęłam pod nosem. Niestety nie usłyszała.

Wcale nie żartowałam, wspominając, że całe przedstawienie zamierzałam spać. Sala miała kiepską akustykę i jeszcze gorszą widoczność z ostatnich miejsc, tak więc nie dość, że nie przeszkadzałyby mi głosy aktorów, to jeszcze nie musiałabym im robić przykrości, nie uważając starannie – gdy trochę opuściłam się na oparciu, scena znikała mi z oczu całkowicie, więc i mnie nie było widać. Fajny plan, nie?

Ta, fajny. Ale za to jaki trudny w realizacji...

Gabrysia nie zamierzała się przejąć tym, że światła zgasły i w dobrym guście byłoby się przymknąć. Trajkotała mi nad uchem jak pomylona, nawet wtedy, gdy ostentacyjnie zaczęłam udawać zainteresowanie przedstawieniem (niesamowicie nudnym patriotyczno-religijnym gniotem, jak to łatwo przewidziałam). Z szeroko otwartymi w przerażeniu oczami słuchałam pasjonujących przygód klasowej koleżanki i jej emo-przyjaciół (pewnie tych samych, co od imprez na cmentarzu). Z każdym słowem coraz mocniej wierzyłam, że przegapiłam jakimś cudem wzmianki o tym, jakobym znajdowała się w klasie integracyjnej.

To, że ktoś się na nas wnerwi, było raczej kwestią czasu.

– Mogłybyście się przymknąć?! – Koleś z rzędu przed nami obrócił się przez ramię.

– Sam mógłbyś się przymknąć! – Gabrysia odpaliła tryb ataku. – Co się czepiasz?! Rozmawiać nie można?! Będziemy rozmawiały, kiedy chcemy i jak głośno chcemy! Co nie, Leiczku? – Tu spojrzała bojowo na mnie.

– Czy znasz może pojęcie „monolog"? – spytałam płaczliwie.

Za głośno.

– Leah! – Polonistka, jak się okazało, siedziała całkiem niedaleko. – Ucisz się, proszę! Zaraz sobie z tobą porozmawiam, skoro masz coś tak ważnego do przekazania!

Gdy tylko przedstawienie się skończyło, podjęłam jeszcze jedną próbę zwiania Gabrysi. I to taką już desperacką wręcz. Jak światła się zapaliły, nie czekając na nic i nie słuchając żadnych pytań, wcisnęłam w spocone emo-rączki jeden z szatniowych numerków (miałam tylko nadzieję, że właściwy) i wybiegłam z sali czym prędzej, taranując wszystkich po drodze i narażając się na kilka przekleństw. Zbiegłam po schodach, odebrałam swoją kurtkę i wypadłam na zewnątrz, jeszcze zanim zdążyłam się na dobre przebrać. Przycupnęłam na cembrowinie nieczynnej fontanny w takim miejscu, by zasłaniały mnie gałęzie największej tui.

Odetchnęłam pachnącym wolnością powietrzem, postarałam się wyciszyć i spojrzałam w niebo. Podobno niebieski i zielony uspokajają...

Nie powiem, zobaczenie na zachodzie całkiem sporego słupa dymu było nieco... hm, zaskakujące. Może nie dlatego, że stanowiło to coś wyjątkowego, mieszkałam przecież w mieście, którego większość składała się ze wznoszonej w nadmiernym pośpiechu wielkiej płyty, a jakieś osiemdziesiąt procent ludności swój status społeczny określało za pomocą ilości pasków na dresie, więc wbrew pozorom często się tu coś jarało. Po prostu rzadko kiedy dymek osiągał aż takie rozmiary. Wszyscy, którzy wyszli już z budynku, zatrzymywali się przynajmniej na moment, zbijali w grupki i pokazywali sobie anomalię palcami. Nawet nauczycielki zebrały się w kółku, dziwnie blade. Jedna z nich ściskała w dłoni telefon – kilkukrotnie próbowała się gdzieś dodzwonić, ale nie szło jej to najlepiej.

Wśród wyłażących na zewnątrz zauważyłam wreszcie Setha. Podniosłam się, otrzepałam i podeszłam do kumpla. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek powiedzieć, on spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oczach i zawołał gromko:

– Och, witaj, Leah! Myślałem, że zrezygnowałaś z mojego towarzystwa na rzecz bardziej doborowego?

– A ty dawno w ryj nie dostałeś?! – palnęłam, nie zdoławszy się powstrzymać.

– No już, już. – Spoważniał nieco, odciągnął mnie na bok. – W ogóle to Quills dzwonił do mnie kilka razy. Nie wiesz może, o co mu chodzi?

– Nie mam pojęcia. – W razie czego zerknęłam na wyświetlacz telefonu. – O mnie jak zwykle zapomniał.

Sytuacja brzmiała nieciekawie, ale postanowiłam specjalnie się nad nią nie zastanawiać. Quills często dzwonił do nas w panice o kompletne głupoty.

Pech chciał, że Gabrysia znalazła mnie całkiem szybko i ponownie użyczyła swego wspaniałego towarzystwa na całą drogę. Nie powiem, żebym szczególnie mocno tego pragnęła, ale nie odzywałam się, postanawiając całkowicie ją ignorować. Nie miałam siły na nic bardziej twórczego. Chciałam już iść do domu i schować się pod kocem. Kubek kisielu też pewnie by trochę pomógł.

Słup dymu się zbliżał. Wycieczka okazywała coraz większe zainteresowanie, kilka dziewczyn już zaczynało pstrykać sobie selfie na tle nieba. Nauczycielki nadal szeptały gorączkowo. Ja miałam wszystko gdzieś.

Dopóki nie zobaczyłam na własne oczy, skąd się ten dym wziął.

Tak, wiem, że żaden uczeń nie marzy o niczym innym, ale widok jarającej się szkoły może naprawdę człowieka przybić.

Zwłaszcza że na jednej z jej ścian od ulicy ktoś wypisał krzywo białym sprayem:

Byłem tu – Ladon

Patrzę

To chyba jasne, że chciał nam coś zakomunikować?

***

– To niedopuszczalne!

– To niemożliwe! Widziałem, a nie wierzę!

– To już był szczyt!

– Przegiął pałę po całości!

– To był jego gwóźdź do trumny, panowie!

– Dlaczego żaden nie zareagował? Trzeba było go gonić! Jak to możliwe, że wszyscy poszliście na wagary o tej samej godzinie?! Do różnych klas chodzicie!

– Poszliśmy razem, kurde...

Pozornie spokojna, pogodna noc w jednej chwili zmieniła się w burzę warkotów, wycia, kłębiących się wilczych ciał i dzikiej wściekłości. Toczące pianę z pysków wilki zbiły się w regularne koło, krążyły, nie mogąc ustać w miejscu. Setki myśli, z których każda była ostrzejsza i bardziej krwiożercza od poprzedniej, zaczynały zlewać mi się w jedno, przez co chwilami miałam problemy z określeniem, z których stron nadchodzą.

Najgorsze było to, że czułam się dokładnie tak jak oni.

Paląca do żywego wściekłość zdawała się całkowicie zasłaniać moje pole widzenia dziwną, czerwonawą mgiełką. Drżałam, kręciłam się niespokojnie, szukając czegoś, na czym mogłabym się wyżyć. Tylko że nic takiego nie było! Frustrowało mnie to tak mocno, że miałam ochotę drapać leśną darń pazurami, szarpać kłami pnie drzew... Miałam ochotę puścić się szaleńczym biegiem przed siebie i trwać w nim, dopóki nie padnę ze zmęczenia.

Chciałam dorwać półdemona. Chciałam posmakować jego krwi na języku, poczuć, jak pękają między kłami potężne wilcze kości!

Ciężko było określić, które z uczuć nadal były moje, wzmożone jedynie ogólnym szałem, a które należały do wściekłych chłopaków. Dawno nie miałam aż takiego wrażenia, że gubię się w tym, gdzie znajdują się cienkie granice między naszymi umysłami. W chwilach takich jak ta istniała jedna wspólna świadomość. I nie przeszkadzało mi to.

Musimy coś z tym zrobić! Nie może dłużej tak być. – Collin powiódł po wszystkich pałającym wzrokiem.

To nie podlega dyskusji. – Quills zawył przeciągle.

Niech przekona się, z kim zadarł!

– Roznieśmy go na strzępy!

Coraz więcej głosów przyłączało się do krwiożerczego zewu. Wąski sierp księżyca sprawiał, że wszystkie wilki zdawały się czarne.

Co zrobimy? – Sam nadal starał się myśleć praktycznie.

Wszystko to, co powinniśmy byli zrobić już dawno. – Quills oblizał ostre zębiska. – Po pierwsze: połączymy siły z byłą sforą Aresa.

– Oszalałeś?! – Brady odskoczył od niego jak poparzony. – Przecież to nasi wrogowie!

– Nigdy się na to nie zgodzą – poparł go Jared.

Obawiam się, że nie będą mieli wyboru. Ledwie kilka dni temu stracili Alfę, a wedle naszego prawa muszą podjąć teraz decyzję o tym, czy przystąpią do nas, czy wolą odejść w hańbie i żyć jako ludzie. – Czerwone ślepia Alfy zdawały się płonąć w półmroku między drzewami. – I tak daliśmy im już zbyt wiele czasu na żałobę.

– A co, jeśli wolą wytypować jednego spośród swoich na nowego przywódcę? – Seth przechylił sceptycznie łeb. – Mają do tego prawo?

– Nie mają. A Prawdziwy Alfa się tam nie pokaże. Już przywództwo Aresa było wbrew naszemu prawu. Mają szczęście, że za pójście za nim nie spotkała ich kara. Na sprzeciwienie się nam po raz kolejny braknie im odwagi. – Embry wydawał się całkowicie pewny siebie.

Więc jaki mamy plan? – Nadstawiłam ciekawie uszu, choć zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie do skopania pewnego białego tyłka niż do negocjacji.

Jutro wchodzimy do tamtego mieszkania. – Quills rozejrzał się, by mieć pewność, że wszyscy go słuchają. Nie mogło być inaczej – wilki wręcz spijały słowa z jego myślowych ust. – Obojętnie, czy tam będzie, czy też nie. Musimy je przeszukać, może natrafimy na dodatkowy trop, może dowiemy się czegoś, czego nie wiedzieliśmy do tej pory. Spróbuję przekonać Geriego, by zechciał się z nami spotkać.

– A teraz co? Mamy się rozejść? – Collin nie mógł w to uwierzyć. – Dzisiaj się poddajemy?

– Dzisiaj i tak wiele nie zdziałamy. Żadne z nas nie podchwyciło tropu w pobliżu szkoły, więc nadal nie mamy punktu zaczepienia. Na włamania jest zdecydowanie za późno – niedługo będzie świtać. Embry, Collin, Brady i Jared ruszają ze mną na patrol.

– Chcesz to tak zostawić?! Nie możemy sobie pozwolić na czekanie! – Paul w ostatniej chwili zastąpił mu drogę. – Quills...

– A czy tobie się wydaje, byś tak zdenerwowany mógł podejmować racjonalne decyzje? Nie wiemy, za co się zabrać. Dzisiaj robimy rozeznanie, jutro wkraczamy. Nie ma sensu zabierać się za wszystko naraz. – Czerwone ślepia zajrzały w duszę każdemu po kolei. – Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby zaprotestować?

Pod koniec wypowiedzi pojawiło się wyraźne echo, wzbogacające jego słowa za każdym razem, gdy decydował się użyć Głosu Alfy. Tych, którzy mieli jeszcze coś do powiedzenia, można było poznać gołym okiem – jak na komendę spuścili łby, pokorniejąc w ułamku sekundy.

Skoro nikt już nie ma uwag, proponuję ruszać do pracy. Reszta ma mi przed jutrem porządnie odpocząć. Jak ktoś zacznie przysypiać, nie będę już taki miły. – Tu niestety spojrzał na mnie.

Nie wiedział, że w stanie takiego wzburzenia, jakie mnie opanowało, mogłam sobie tylko pomarzyć o przysypianiu. Dzisiejsze wydarzenia wywarły na mnie wrażenie znacznie mocniejsze, niż walka w galerii handlowej. Wzburzyły mnie do głębi, i to na tyle, że za nic nie udałoby mi się od nich odciąć, tak jak zrobiłam to wtedy.

O co chodziło? Dlaczego to zrobił? Czego od nas chciał? I co z tym wszystkim miałam wspólnego ja?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top