Rozdział 22
Byłam tak wściekła, że niewiele brakowało, by mnie rozsadziło.
Do wieczora snułam się po mieszkaniu, z nerwów nie mogąc się na niczym skupić. Wpadłam nawet w pułapkę czegoś, co spokojnie można było określić zajadaniem stresu – do lodówki w ciągu tych kilku godzin zajrzałam dokładnie czterdzieści osiem razy, w większości powodowana próżną nadzieją, że pojawiło się niej coś spełniającego moje oczekiwania. Niecierpliwie wyczekiwałam zapadnięcia zmroku, nie do końca mogąc uwierzyć, że zebranie naprawdę będzie o dwudziestej. No bo jak ja zwinę się z domu, skoro rodzice wtedy jeszcze nie śpią?
Po prostu nie mogłam wyjść z podziwu nad całą tą sytuacją. Pomyśleć tylko, że był taki moment, gdy uważałam moich wilczych kolegów za dojrzalszych od innych osób w tym wieku i przynajmniej znośnie ogarniętych, wystarczająco, by poradzić sobie z czymś takim, jak pilnowanie, by zakładnik nie wyszedł z budynku cholernym jedynym możliwym wyjściem. Jak można spartaczyć coś tak łatwego?
Ciekawe, jak my to powiemy mojemu dziadkowi. Staruszek przecież pierdolca z prawdziwego zdarzenia dostanie...
Aby wyjść z domu i mieć gwarancję, że nikt nie zainteresuje się moją nieobecnością, przyjęłam taktykę znaną każdemu dzieciakowi, któremu nie chciało się wstawać do szkoły: jakimś tajemniczym zrządzeniem losu dostałam migreny stulecia i położyłam się do łóżka o dziewiętnastej. Rodzice zamknęli się w dużym pokoju, żeby mi zbytnio nie hałasować, więc spokojnie mogłam przejść do kuchni i wyleźć na rusztowanie. Sama nie wiedziałam, dlaczego spisałam standardową klatkę schodową na straty, ale zawsze miałam wrażenie, że przekręcaniem zasuwki w starych drzwiach zwrócę na siebie uwagę połowy bloku. Rusztowania się bałam i czułam się na nim po prostu głupio, ale co poradzić? Paradoksalnie było o wiele dyskretniejsze.
Było bodajże pięć minut po czasie, a w eterze zastałam tylko Quillsa i Embry'ego. W dodatku powiedzieć, że ten pierwszy był wściekły, to jak nic nie powiedzieć. Miałam wrażenie, że jego myśli podbarwiły się na czerwono, dziwnie kanciaste i tak chaotyczne, że nawet jakby się bardzo chciało, nijak nie dałoby się z nich nic wyczytać. Niby wiedziałam, o co w sytuacji chodzi, ale za cholerę nie potrafiłam przekopać się przez górkę wnerwienia, jakie niemal zwaliło mnie z nóg już na wstępie.
– O, Leah! – Embry natychmiast zwrócił na mnie uwagę. – W sumie dobrze, że jesteś. Mogłabyś mi przetłumaczyć, o co temu oszołomowi idzie? Zerwał mnie z łóżka o dwunastej, zapowiedział, że mam się pojawić na zebraniu, i nie raczył powiedzieć nic więcej. Rozłączył się, buc jeden biały... – Zignorował Alfę, który kłapnął mu zębami tuż przed nosem. Właściwie tylko tyle mógł zrobić, bo zszyta łapa tak go bolała, że na unik nie miałby siły. – Teraz też nie chce nic powiedzieć. Ja tu powinienem się jeszcze kurować, a on tak po prostu...
– Już ci tłumaczyłem, do jasnej cholery, że powiem, jak będą wszyscy! A że oprócz waszej dwójki nikt się jeszcze nie pofatygował... – Quills zgrzytnął zębami. – A wartownicy gdzie niby są?!
– Ech, Alfo kochany, a powiedz mi, na co im ta warta? Po co się teraz czepiać? – westchnęłam z politowaniem. – Embry, spokojnie, zaraz wszystkiego się dowiesz. I gwarantuję, że zrozumiesz to, hm... wzburzenie.
– Dobra, to teraz zupełnie nic nie czaję. – Beta potrząsnął bezradnie łbem, jakby miał nadzieję, że w ten sposób uporządkuje myśli.
– Co się stało? – W naszych głowach odezwał się Sam. – Po co to zebranie? Dopiero co zmieniliśmy Jareda i resztę, nawet się przespać pewnie nie zdążyli.
– Gówno mnie obchodzi, czy zdążyli się przespać, czy nie! – Quills postanowił wyrazić się dość dosadnie. – A wy gdzie niby byliście, skoro ich zmieniliście?!
– Siedzieliśmy jako ludzie – wskazał usłużnie Brady. – Tak jest wygodniej, gdy tyle tłumu kręci się dookoła i mogłoby kogoś nadmiernie zainteresować, co w środku miasta robią wilki wielkości koni... I o co ci w ogóle chodzi? Tylko się pojawiamy, a ty już do nas z ryjem...
– W życiu nie słyszałam, żebyś powiedział tyle naraz – mruknęłam z uznaniem. Na szczęście zostałam zignorowana – wolałam sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby Quills nagle z pragnieniem zeżarcia kogoś przeniósł się na mnie.
– Nie zwracajcie na Brady'ego uwagi, właśnie przegrał w karty osiem dych. To prawie siedemdziesiąt procent jego miesięcznego kieszonkowego – pospieszył z wyjaśnieniami Jacob. – Jest nieco... rozdrażniony.
– To może jeszcze mi powiedzcie, że przez cały ten czas graliście w karty! – Quills chyba się zwyczajnie zapowietrzył.
– A co mieliśmy robić? – Sam jak zwykle podszedł do wszystkiego z niezachwianym spokojem, tak kontrastującym ze wściekłością Alfy. – Z gapienia się w okna nic by nam i tak nie przyszło, ludzie się interesowali, co robimy.
– Ale przecież...
– Dobra, Quills, zluzuj majty, to i tak nie przez nich, za krótko tam siedzą! – zawołałam, zanim posypała się wiązanka.
– Co się miało przez nich stać?
Teraz tragedii już nie powstrzymałam. Collin właściwie wyrósł tuż za Quillsem, podszedłszy jako człowiek i dopiero w ostatniej chwili przemieniwszy się w wilka. Quills, gdy tylko usłyszał jego głos, dostał czegoś, co z czystym sumieniem można było określić mianem pierdolca. Okręcił się, warcząc potwornie, i rzucił się mniejszemu wilkowi do gardła, nijak nie zamierzając się przejmować zaskoczonymi okrzykami wokół.
Collin zapiszczał jak zraniony pies i przewrócił się na grzbiet. Impet wielkiego białego wilka sprawił, że nie był w stanie zrobić nic – choć szarpał się na boki, próbował dosięgnąć go zębami i odepchnąć pazurami, został błyskawicznie przyparty do brudnych płytek chodnikowych i wyszarpany kłami za krtań. Ja naprawdę myślałam, że Alfa w pewnym momencie do tego wszystkiego zacznie go dusić.
– Quills! Ej, Quills, zostaw go! – Wreszcie pojawiłam się na miejscu, zgrzana po szybkim biegu. Wpadłam na Alfę, wręcz staranowałam go, dzięki prędkości zdoławszy zrzucić z szarego wilka. Przesunął się kilka kroków, zachwiał, przewrócił – i dzięki temu ja sama przekoziołkowałam nad nim, ostatecznie lądując w słupku podtrzymującym daszek nad peronem.
– Co wam odjebało?! – Wyśliniony Collin zerwał się z ziemi i odskoczył na bezpieczną odległość; uszy praktycznie przykleił do czaszki, a ogon stulił do brzucha.
– Właśnie, dlaczego się na niego rzuciłeś?! – Jared, który również pojawił się wreszcie na horyzoncie, nie mógł wyjść ze zdziwienia. Chyba jeszcze nigdy do tej pory nie zdarzyło się, by Alfa tak reagował. Zwykle to on rozstrzygał podobne spory, a tu proszę...
Albinos już nabierał mentalnego powietrza, by odpowiedzieć, więc czym prędzej weszłam mu w słowo:
– Poczekaj! Może by tak najpierw wytłumaczyć, co? Niech wiedzą, za co giną – dodałam po chwili, nie mogąc się powstrzymać.
– Że co? – Seth nie dość, że brzmiał, to jeszcze wyglądał jak naelektryzowana tchórzofretka.
– Dobra... – Alfa posłał mi zniecierpliwione spojrzenie, warknął jeszcze cicho, ale wreszcie wstał powoli, zapanowawszy nad sobą na tyle, by nie było nadmiernie widać, że trzęsą mu się łapy. Warg jednak nie opuszczał, co w połączeniu ze spojrzeniem czerwonych oczu i zjeżonym futrem na karku wyglądało mało przyjaźnie. – Są już wszyscy? – Przesunął spojrzeniem po otaczających nas wilkach, doszukując się całej dziewiątki. – To może Leah zacznie?
– Ja? Ty masz lepiej gadane – obruszyłam się.
– Ale mnie zaraz szlag trafi! – Otrzepał się, chcąc tym chyba wyrazić całe swoje obrzydzenie do niewydarzonych czujek. – Lepiej ty zacznij, bo jeśli ja się za to wezmę, to przysięgam, że...
– Szefie, spokojnie i po kolei, okej? – Sam spojrzał na niego dziwnie.
– Podczas gdy my odpoczywaliśmy w domach i czekaliśmy na swoją kolej w objęciu wart, naszym ukochanym pierwszym czujkom zwiał problem – wycedziłam.
Na chwilę zapadła kompletna cisza.
– Co? – Jacob nie wyglądał, jakby szczególnie wiele mu to powiedziało.
– Spotkałam tego półdemona w sklepie. Mało tego, że spotkałam! Ja w niego zwyczajnie wlazłam, i to tak pięknie, że aż powinnam to sobie zapisać. – Kilku zaśmiało się na moje wspomnienia, lecz reszta zachowała spokój. – Na warcie byli wtedy akurat Jared, Collin, Seth i Brady, więc to chyba jasne, że wina spada na nich? Mówiłam, żeby nie zostawiać na warcie Setha. I to nie jako jedyna. – Zwróciłam się do Quillsa. – Można spokojnie powiedzieć, że sam jesteś sobie winny.
– Zaraz, zaraz! – Jared brzmiał stanowczo i spokojnie. – Skąd pomysł, że to jest wina Setha? Wywiązał się ze swojego obowiązku tak samo, jak my.
– Chyba „nie wywiązał" chciałeś powiedzieć? – Alfa zbliżył się do niego niebezpiecznie. Moje słowa puścił mimo uszu. W końcu lepiej zwalić wszystko na innych...
Wspólny umysł oszalał.
– Quills, zaczekaj, może posłuchaj, co mają do powiedzenia...
– Nie, po co ma czekać?! Należy im się kara!
– Jak na moje, to dostaną po dupie, jak się patrzy.
– Jak mogliście coś takiego zawalić? Zaufaliśmy wam!
– Też jestem zdania, że Seth ma zbyt mało doświadczenia na takie akcje. Pewnie to wszystko przez niego...
– Albo któryś z nich zwyczajnie zasnął.
– Nie chcemy słuchać żadnych usprawiedliwień!
Chaos narastał z każdą sekundą, dopóki Jaredowi nie skończyła się cierpliwość.
– Powiedziałem: wywiązał. – Wilk o czekoladowym futrze pokazał Alfie zęby na znak, że nie powinien podchodzić bliżej. – Seth i Collin czekali od strony balkonów, żeby obserwować, czy coś dzieje się w mieszkaniu. A nie działo się zupełnie nic. Ja i Brady koczowaliśmy przy klatce schodowej, która – przypominam! – jest jedynym możliwym wyjściem. Dokładnie obserwowaliśmy każdego, kto się tamtędy przewinął. I nic. Żadnego ruchu w oknie, żadnych ludzi na zewnątrz. Tak czuliśmy, że to podejrzane, ale w razie czego się stamtąd nie ruszaliśmy. Półdemon nie mógł nam uciec, bo my nie mogliśmy tego nie zauważyć.
– To w takim razie kogo waszym zdaniem znokautowałam sklepowym wózkiem, co? Jego tajemniczego brata bliźniaka? – sarknęłam mało przyjaźnie.
– Jak na moje – odezwał się Collin – to jego w tym mieszkaniu nawet przez moment nie było. Nie wiem, może tam mieszkał, ale obstawiliśmy okolicę, gdy go nie było, albo to jakaś kolejna iluzja... Grunt, że od początku było tam pusto, a my daliśmy się podejść jak idioci.
– Czy ja wiem? Jeśli to faktycznie jego mieszkanie, a akurat go w środku nie było, to chyba jednak nasza wina. Wcisnęliśmy mu się centralnie pod nos. Nie wróciłby tam, skoro czekaliśmy na niego przed wejściem. Może się bał.
– On się nas nie boi – syknął Embry. – Prędzej uwierzę, że z czystego lenistwa wolał konfrontacji uniknąć. Przecież nie starał się maskować przed Leą, nie? A pewnie doskonale wiedział, że to ona.
– Ta. Tylko skąd? – Przewróciłam oczami.
– On od początku chciał czegoś właśnie od ciebie, nie pamiętasz?
Wzdrygnęłam się. Pamiętałam. I to lepiej, niż bym sobie życzyła.
– A jak to właściwie możliwe, że na obu wartach był Brady, co? – zmieniłam szybko temat. – Na początku siedział z Jaredem pod klatką schodową, a potem nagle przegrał kasę z Jacobem w karty. Ty przylazłeś na dwie warty?
– Nudziło mi się. – Umięśniony wilk poruszył barkami, co było odpowiednikiem ludzkiego wzruszenia ramionami. – Zamieniłem się z Quillsem przecież.
– To nie jest teraz ważne! – zganił nas Quills. – Wy mi lepiej powiedzcie, co teraz zrobimy? Znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Nie mamy tropu, nie mamy planu, nie mamy zupełnie nic. Jeszcze chwila, a stara sfora nas zwyczajnie wydziedziczy. Podejrzewam, że w swoich najgorszych koszmarach nie brali pod uwagę tak beznadziejnych następców...
– Daj spokój, nie jest aż tak źle. – Embry nie brzmiał szczególnie pocieszająco. – Przecież widać gołym okiem, że oni sami nie mają żadnego planu. Chyba by się nim z nami podzielili, gdyby coś wymyślili, nie?
– Nie byłabym tego taka pewna – mruknęłam. Wszystkie spojrzenia naraz skierowały się w moją stronę, czekając na coś więcej, lecz zupełnie nie byłam w nastroju, by o tym rozmawiać.
– Może rozwiniesz?
– Skąd ten pomysł? Stara sfora chce nam pomóc. Są za nas odpowiedzialni...
– To nasza rodzina, nie mogą nam życzyć źle.
– Nie, nie życzą nam źle – zaprotestowałam – tylko... mam wrażenie, że umyślili sobie wyszkolić nas niekoniecznie takim sposobem, jaki byśmy sobie życzyli. Wcześniej myślałam, że ukrywają przed nami jakieś brutalne szczegóły, ale dziadek tak się wczoraj zachowywał, że sama nie wiem, czy to nie jest jakiś cholerny test.
– Ale po co mieliby nas tak testować?
– Jeśli to test, to wyjątkowo beznadziejny. Przez niego Ares stracił życie. Ich to naprawdę nie obchodzi?
– Dlaczego sądzisz, że twój dziadek coś kręci? – Tylko głos Quillsa na tyle wybił się ponad bałagan, że mogłam przypisać go do właściciela.
– Dziwnie się zachowywał. Rozmawialiśmy trochę. Ja... Nie wiem, co o tym myśleć – westchnęłam bezsilnie. – On po prostu wyglądał idealnie tak, jakby coś ukrywał. Tylko czy w celu sprawdzenia, jak szybko na to wpadniemy, czy żeby nas nie przerazić...
– Trzeba się jeszcze raz przejść. Teraz tym bardziej nie powinniśmy tracić półdemona z oczu – warknął Embry.
– Czyli co? Szukamy go jeszcze dzisiaj? – Sam rozejrzał się niepewnie. – Wydaje mi się, że jesteśmy zbyt zmęczeni. Część z nas jest na nogach drugą dobę.
– Tak. A reszta zbyt zdenerwowana, by się nad czymkolwiek zastanowić... – Quills potarł przednią łapą pysk. Ciekawa byłam, czy coś faktycznie go zaswędziało, czy może była to jakaś uproszczona wersja wilczego facepalmu. – Ci, którzy czują się na siłach, niech obejrzą hipermarket, w którym półdemon dzisiaj był. Spotykamy się jutro o dwudziestej drugiej. Musimy poprosić Alfę Benedykta o zgodę i dokładnie sprawdzić to mieszkanie, może faktycznie w nim przesiadywał? Warto się tego dowiedzieć.
– W tym sklepie były tysiące ludzi. Jak znaleźć wśród tylu zapachów jeden konkretny? – zaniepokoiłam się. – Chętnie bym pomogła, ale sami wiecie, że tropiciel ze mnie żaden...
– Sam i Jacob nawet po tygodniu by znaleźli trop wśród wielu innych, jeśli faktycznie coś tam jest. Znają ten zapach. – Westchnął jeszcze raz, próbując zapanować nad wciąż czającą się gdzieś tam wściekłością. – Na dzisiaj to wszystko. Za cholerę mi się to nie podoba... – Mruczał coś jeszcze, ale zanikło to zupełnie w natłoku innych myśli.
– Wszystko? Naprawdę nie powinniśmy zrobić więcej?
– Może dzisiejszy patrol coś znajdzie?
– Właśnie. Jak się przejdzie parę razy po mieście, to można trafić na coś przypadkiem.
– Zwłaszcza teraz, jak doszło nam do sprawdzenia jeszcze to pół miasta, które należało do sfory Aresa.
– Jak wam się chce, to możecie zrobić parę dodatkowych kółek. – Quills wzruszył po wilczemu ramionami. – Ja zupełnie nie mam na to siły.
– A może... – zaczęłam, lecz niemal natychmiast urwałam.
Wszystkie spojrzenia jak na komendę skierowały się w moją stronę.
– A może co? – pogonił mnie Paul.
– Może... No sama nie wiem, tak sobie pomyślałam, że może by się odstresować i... no, pogadać o czymś przyjemniejszym? – zaproponowałam.
Chwilę trwała idealna cisza, aż zdążyłam się upewnić, że lada moment autentycznie mnie wyśmieją.
– A wiesz co? To nie taki zły pomysł – uznał wreszcie Collin. – Ja się piszę.
– Ja w sumie też – uznał Jared. – Starzy będą wściekli, ale co tam.
– Chłopie, pełnoletni jesteś, weź ty przestań tak przejmować się tymi starymi – jęknął Quills.
– Wiesz, chętnie, ale chciałbym z nimi jeszcze pomieszkać jakiś czas. Na przykład dopóki nie będzie mnie stać na coś swojego...
– To kto jeszcze zgłasza się na patrol?
– Gówniarstwo – ocenił Paul. – O czym wy niby chcecie gadać? Nie lepiej by było gdzieś na piwo skoczyć, czy co?
– Okej, czyli jego z nami nie ma – uznałam. Ja pierdzielę, mózgi dresiarzy muszą mieć wielkość wystarczającą na to, by mogli je nosić w kieszeni dresu...
– Wiesz, że on dzisiaj ma na sobie dres, który nie ma kieszeni? – Embry niemal popluł się ze śmiechu. Cała reszta zawtórowała mu ochoczo, na co skwaszony Paul zaklął szpetnie i wycofał się w stronę ulicy.
– Ja też z wami zostanę – uznał Sam. – Przyda wam się ktoś z dobrym nosem.
– To ja też, a co – postawił się Seth.
– Okej. W pierwszej kolejności sprawdźcie hipermarket. Może coś znajdziecie – polecił Quills. – Ja serio spadam.
Wszyscy ci, którym pomysł zluzowania majtów nie podszedł, rozeszli się stopniowo. Sama się sobie dziwiłam, że wyszłam z taką propozycją, skoro mogłam położyć się wcześniej spać i dać radę wstać do szkoły bez konieczności płakania nad tym, ale... niech będzie. Chyba tylko ze trzy razy do tej pory byłam na prawdziwym całonocnym patrolu. Raz można się na taki wepchnąć. Jakoś to potem przeżyję.
Rano pewnie będę innego zdania...
Ruszyliśmy truchtem w stronę mojego osiedla. Embry, choć nie był w stanie oprzeć ciężaru na uszkodzonej łapie, objął prowadzenie. Utworzyliśmy wokół niego klin, odmianę szyku bojowego – ja ustawiłam się po lewej stronie Bety, Jared po prawej, Collin, Sam i Seth w środku, Brady zamykał. Nie, Setha nie stawialiśmy na końcu, zbyt duże istniało ryzyko, że coś go zeżre. Zwykle to jego puszczaliśmy przodem, żebyśmy wszyscy mogli mieć na niego oko...
– Ej, dlaczego wy cały czas traktujecie mnie jak dziecko? – zdenerwował się. – Przecież też czasem mógłbym pobiec na końcu.
– Nie mógłbyś. To miejsce dla trzeciego najsilniejszego wilka w stadzie. Takiego, który zdoła ochraniać resztę, gdyby coś nam chciało ogony poodgryzać – przypomniał Sam.
– Ale w chwilach zagrożenia dajecie mnie na koniec...
– Z dokładnie tego samego powodu – przerwał mu Collin. – Gościu, słuchaj. Ja nie mam nic przeciwko tobie. Ale serio uważam, że czasem zachowujesz się tak, że sobie na takie traktowanie zasługujesz.
– To znaczy? – Piaskowy wilk wyszczerzył kły.
– Jesteś młody. Niektórym pewne rzeczy przychodzą z większym trudem niż innym. Tobie przychodzą bardzo ciężko. To nie znaczy, że nigdy się nie nauczysz, ale dopóki nie przyswoisz sobie pewnych zachowań i nie będziesz nieco odważniejszy, my musimy cię ochraniać – wytłumaczyłam.
– He he, a tak swoją drogą, to pamiętacie, jak zareagował dziadek Setha, jak go zobaczył pierwszy raz w ciele wilka? – roześmiał się Embry. – Stary Alfa przysłał do nas delegację, żeby sprawdziła, jak się sprawujemy po odłączeniu od nich, a Seth był u nas pierwszy dzień. Dziadziuś na jego widok zaczął dosłownie piszczeć i wrzeszczeć „po moim trupie"...
– Mój dziadek zawsze był dziwny – burknął Seth.
– Sam dałeś mu powody, by myślał o tobie to samo. Chłopie, lalkami się bawiłeś...
– No, bawiłem się lalkami. Bo byłem realistą i wiedziałem, że samochodziki nie mówią, więc... A ty, Leah, nie jesteś wiele lepsza. Pamiętasz, jak zwiałaś rodzicom z przychodni, bo za bardzo bałaś się pobrania krwi?
– Taaak! – ucieszył się Embry. – Pół dnia w restauracji siedziała i nie dawała się stamtąd wyciągnąć, chociaż Quills już ją wynosić chciał...
– Boki zrywać – prychnęłam. – Łapka może przestała cię boleć?
– A dziękuję, wszystko w porządeczku, nie musisz się tak martwić. – Uśmiechnął się do mnie po wilczemu.
Światła halogenowych latarń, ustawionych na wielkim parkingu pod hipermarketem, rozświetlały gęstą mgłę, barwiąc ją pomarańczową łuną. Byliśmy już tuż obok, wystarczyło przekroczyć ulicę i tory kolejowe. Sam umilkł, próbował się wyciszyć przed koniecznością skupienia na swoim nienaturalnie czułym nosie.
– O, albo cały czas mówicie, że ja się wszystkiego boję – drążył Seth. – A to Leah bała się tego śmiesznego malutkiego sadu, który rósł w szczycie bloku jej dziadków. Bo podobno były tam – uwaga, cytuję – „pająki wielkie jak żyrafy".
– Panowie, ja jedenaście lat wtedy miałam, chyba można mi to wybaczyć – zaskamlałam. – Zwłaszcza że sadu już nie ma, a pobrać krew mi się da, jeśli przywiąże się mnie uprzednio do krzesła, a że wtedy raz o tym zapomnieli... A ty, Seth, jesteś średnio rozgarnięty nadal, a masz już ile? Szesnaście lat?
– Jestem w twoim wieku.
– Ano właśnie.
Pazury zastukały na gładkim asfalcie. Sam i Brady jako pierwsi podeszli do jednego z dwóch wejść do nowoczesnego budynku, praktycznie wodząc nosami po ziemi. Ja trzymałam się z tyłu – jak dla mnie, wszystkie ludzkie zapachy zbijały się w jedną, bezładną masę, z której nie umiałam zupełnie nic wyczytać.
– A pamiętacie, jak Quills i Embry znaleźli bunkier w środku lasu? – wtrącił Collin. Chyba powoli z tego patrolu robił nam się wieczorek wspominania – on też zamiast tropić z innymi, stanął obok mnie. – Najpierw sami próbowali do niego wleźć, a potem wrzucili Setha...
– Tam było strasznie, to nic śmiesznego – zaprotestował Seth.
– Mnie śmieszy to, że ty wyszedłeś z tego cało, a Quills sobie nadgarstek złamał – parsknął Sam w odpowiedzi, unosząc na chwilę łeb.
– A to nie było przypadkiem tak, że Embry mu wtedy podłożył...
– Oszczerstwa! – wydarł się Beta, zanim zdążyłam dokończyć. Aż się zmarszczył z oburzenia.
– Ten bunkier całkiem w porządku był – kontynuował Collin. – Wcale tam nie było śmieci... Może za głęboko w lesie, żeby idioci to odkryli. Fajnie by było mieć taką miejscówkę, w której moglibyśmy robić zebrania, nie? Dworzec zaraz otwierają i będzie trzeba coś wymyślić.
– On był za mały, żebyśmy tam wszyscy wleźli – przypomniał Embry. – Poza tym zimą byśmy tam sobie dupy odmrozili.
– Ale latem może...?
– Zobaczy się latem.
– Ech, ale wy bez inicjatywy jesteście.
– Ten bunkier to było nic – roześmiał się chwilę później Jared. Szliśmy akurat za tropiącymi w stronę drugiego wejścia, udając dzielnie, że wcale nie zaczynała nas łapać rezygnacja. – Pamiętacie, jak razem z Samem włamałem się do oczyszczalni ścieków?
– Tego nie da się nie pamiętać. To, co wtedy wyczyniała twoja mamunia... – Aż się wzdrygnęłam. – A przecież i tak tylko na upomnieniu przez policję się skończyło. Żadnego mandatu ani nic. Tak się tłumaczyliście, że chyba bardziej ich to śmieszyło, niż złościło.
– Taa... – Sam zaśmiał się krótko, ale nie rozwinął. Zatrzymał się przy nieczynnych drzwiach, obwąchał je dokładnie... Nie ubrał tego w słowa, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nic nie wyczuł, jakby półdemona nigdy tam nie było.
– Ach, a Seth coś wspominał może, że nie jest tchórzliwy? – podsunął Brady. – A Halloween dwa lata temu pamiętacie? Jak Quills i Embry nabijali się i opowiadali jakieś bajki o ludożerczych krowach, a ten zemdlał ze strachu?
– Okrutni jesteście – uznał Seth. – Więcej z wami nigdzie nie pójdę.
Wieczór toczył się swoim rytmem. Ziemia umykała pod łapami niepostrzeżenie, godziny przemijały... a tropu nigdzie nie było, choć zdawało nam się, że po tym, jak spisaliśmy sklep na straty, obwąchaliśmy każdy centymetr miasta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top