Rozdział 21
Zamarłam na dłuższą chwilę pod klatką schodową, nie mogąc zmusić się do użycia domofonu. Kompletnie nie miałam ochoty na rozmowę z dziadkiem, czekającą mnie serię szczegółowych pytań, składanie sprawozdań i ogólnie wspólne egzystowanie w atmosferze, w której czułam się jak intruz. Dziadek od zawsze miał mnie za dziecinną, niezorganizowaną i nadmiernie bałaganiącą, do tego potrafił to dość uciążliwie wypominać, więc chyba łatwo się domyślić, że te minuty przed położeniem się spać będą drogą przez mękę. Aż przez chwilę przemknęło mi przez myśl, czy może nie warto byłoby symulować chorobę i wrócić do domu? Rodzice mieli nawyk wierzyć we wszystkie moje złe samopoczucia, zarówno te prawdziwe, jak i udawane z różnych powodów, więc to by nawet nie było takie trudne...
Ta, tylko że dziadek by mi później żyć nie dał.
Jak zwykle czekał na mnie w otwartych drzwiach, uśmiechnięty i raczej szczęśliwy z wizyty. Nie martwcie się, to jeszcze o niczym nie świadczyło – najgorsze były te kłótnie, w których zachowywał przyjazny wyraz twarzy i łagodny ton głosu... Pozwoliłam, by odebrał mi kurtkę i powiesił na haczyku koło lustra.
– I co postanowiliście? – spytał, zanim wzięłam się za zdejmowanie butów.
Przez chwilę nie byłam pewna, czego ode mnie oczekiwał. Zamarłam z pęczkiem na sznurówce w palcach, zastanowiłam się nad odpowiedzią. A właściwie nad tym, jak jej udzielić.
– Znaleźliśmy mieszkanie, w którym półdemon się schował. Czwórka została na warcie – objaśniłam skrótowo. – Będziemy obserwować. Tak jak kazaliście.
Dziadek pokiwał głową, jego wzrok na chwilę stał się nieobecny. Wyglądał tak, jakby zastanawiał się, jak to skomentować, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł zdecydować, w jakie ubrać to słowa. Drgnął niespokojnie, potrząsnął głową i odwrócił się, by odejść wgłąb mieszkania. Wydał mi się... smutny. Zrezygnowany... Może nawet rozczarowany.
O co mu, do diabła, chodziło? Skoro miał jakiś plan, jeśli wiedział, jak można sytuację rozwiązać lub widział, że popełniamy błędy, to dlaczego nam tego łaskawie nie powiedział? Odkąd wysłał starą sforę na emeryturę i pozwolił, by Quills prowadził młode stado, wolał się nie mieszać, pragnąc, byśmy uczyli się na własnych błędach, a mnie od zawsze doprowadzało to do szału. Bo czy pomoc w postaci choćby słownego, choćby nawet nie wprost wypowiedzianego naprowadzenia była jakimś przesadnym mieszaniem się? Tak, nasza sfora powstała dlatego, że Quills musiał nauczyć się dorosłości. W wieku szesnastu lat, według prawa Drugiego Świata, był już pełnoletni. Ale przecież to samo prawo mówiło jasno, że dopóki nie skończy lat dwudziestu jeden, nadzór starego Alfy, choćby przyglądającego się z daleka, będzie konieczny. Stara sfora musiała nas pilnować, służyć radą, naprowadzać, a nie wściekać się, gdy coś nam nie wychodziło, i mieć pretensje, że jeszcze nic nie umiemy. Z jednej strony nie chcieli się mieszać, by nas czegoś nauczyć... a z drugiej byli źli, że zawalaliśmy wszystko, za co się wzięliśmy, i za późno meldowaliśmy o problemach. Czy to nie brzmi jak schizofrenia? Czy to właśnie jest ich zdaniem wychowawcze?
Czy wychowawcze jest pozwolenie, by miasto poszło w cholerę przez to, że jesteśmy zbyt młodzi i za słabo wyszkoleni, by poradzić sobie z trochę bardziej skomplikowanym problemem? Kilkoro z nas nie ma skończonych osiemnastu lat, więc to chyba jasne, że mamy zbyt mało doświadczenia, by mówić tu o takiej pełnej samodzielności. To wbrew prawu, powtarzam. I to normalne, że nie wiemy, co robić.
– Co chcesz na kolację?
Prawie dostałam zawału, usłyszawszy głos z kuchni. Otrząsnęłam się szybko, odstawiłam wreszcie na wycieraczkę tego cholernego buta, którego wciąż międliłam w dłoniach, i odkrzyknęłam to, co zwykłam w sytuacjach, gdy nie chciało mi się nad tym zastanawiać:
– Obojętnie!
Byłam tak cholernie zmęczona, że mierziło mnie na myśl o tym, że miałabym zrobić cokolwiek, choćby należało do repertuaru czynności mających szybciej doprowadzić mnie do łóżka. Wybiła pierwsza w nocy, ja pierniczę.
Wszystko dookoła było niby znajome, oswojone od lat, ale jednocześnie jakieś takie... odpychające. Nie moje. Coś w tej swojskości było niewłaściwego, ale nie umiałam dokładnie tego nazwać. Słabe światło, wypływające z wiklinowego żyrandola, eksponowało obite boazerią ściany przedpokoju, drzwi wielkiej szafy z dykty i nowe brązowe kafelki na podłodze (efekt zarówno promocji, jak i dziwnego gustu dziadka). Weszłam do średniego pokoju, rzuciłam swoje rzeczy na wzorzysty dywan, liznęłam niechętnym spojrzeniem obłożone żółtą tapetą ściany i nieco przychylniej przyjrzałam się antycznym meblom z ciemnego drewna i stylizowanej na rokoko kanapie. Zasłoniłam okna i czym prędzej zatrzymałam dwa zabytkowe zegary. Nie umiem zasnąć, gdy coś mi tyka nad uchem. Dziadek i babcia zawsze mieli swoistą obsesję na punkcie zegarów. Kolejne dwa można znaleźć w salonie, jeszcze jeden wisiał w kuchni.
Dołączyłam do dziadka, by sprawdzić, czy nie trzeba w czymś pomóc.
To znaczy... Dziadek nigdy nie pozwala sobie w czymkolwiek pomóc, często zachowując się wręcz jak dziecko na etapie „ja sam!", ale spytać nigdy nie zaszkodzi. Gdybym raz zapomniała o dobrym wychowaniu, choćby z tego powodu, że byłam zbyt śpiąca, wypominałby mi to pewnie do końca roku.
– Połóż to na stole. – Zanim zdążyłam na dobre się w kuchni rozgościć, już wcisnął mi w dłonie garść rzeczy, nie interesując się zbytnio tym, czy aby na pewno dam radę je wszystkie złapać. Taaa, coś mówiłam o tym, że nie daje sobie pomagać...?
Skrzywiłam się boleśnie na widok ciemnego pieczywa i opakowania margaryny. To jedno z nielicznych połączeń spożywczych, jakich nie byłam w stanie znieść. O rany, na samą myśl zachciało mi się rzygać. Nienawidzę ciemnego chleba. A margaryny chyba jeszcze bardziej...
– Jak go w końcu znaleźliście? – spytał dziadek, stawiając obok przepysznego zestawu dwa kubki herbaty. Coś wspaniałego na noc – akurat żeby zachciało się siku, gdy już uda się zasnąć...
Znowu potrzebowałam dłuższej chwili, by załapać, że powrócił do tematu półdemona. Przypominam: pierwsza w nocy.
– Poszliśmy jeszcze raz przyjrzeć się temu miejscu, gdzie zniknął, tym razem na spokojnie. – Całkowicie zrezygnowana i przeczuwająca głodowanie na jednej tabliczce czekolady do jutrzejszego południa, opadłam na niewygodny stołek. Zrobiłam to na tyle nieuważnie, że prawie zderzyłam się plecami ze stojącą za mną lodówką. – Kręciliśmy się dłuższy czas wokół tropów Quillsa, aż wreszcie Jared znalazł jakąś... maleńką nieprawidłowość. Ale jak już wszyscy się na niej skupiliśmy, to cała iluzja przepadła.
– Sprytnie. – Dziadek, wciąż na mnie nie patrząc, smarował ciemny chleb z margaryną grubą warstwą miodu. Aż mnie zabolało w szczęce na ten widok. – A kto został na czatach?
– Collin, Brady, Seth i Jared.
– Seth? On przypadkiem nie dołączył do was w tym roku?
– W zeszłym. Też uważam, że to nieodpowiedzialne, ale... co ja poradzę? Quills nie słuchał, jak mu tłumaczyliśmy, dlaczego to średni pomysł.
– Dobrze, trudno. A może wreszcie się czegoś nauczy. Jedz. – Machnął dłonią w stronę jedzenia.
Szlag, zauważył.
Wzięłam kromkę nieapetycznego pieczywa, przykryłam ją dwoma plastrami szynki i czterema sera. Margaryny nie tknęłam.
Okazało się, że łatwo było nie skupiać się na smaku, gdy tak mocno intrygowało mnie, dlaczego dziadek wciąż nie chciał spojrzeć mi w oczy.
– A tak jeszcze w temacie tamtego krateru w ziemi... – zaczęłam, nie mogąc znieść przeciągającej się ciszy. – Mógłbyś dokładnie mi wytłumaczyć, co może się z nim wiązać? Jak na razie wiem tylko tyle, że jest niebezpieczny. A to trochę mało. Możliwe, że ten półdemon z niego wyszedł?
– Ten krater prawdopodobnie faktycznie prowadzi aż do Piekła. Ale półdemon z niego nie wyszedł, bo półdemony nie mieszkają w Piekle. – Wreszcie na mnie spojrzał. Pobłażliwie. – No cóż... To w rzeczywistości nic innego, jak przetarcie między dwoma światami. Czyli nieco większa magiczna anomalia. W najlepszym razie mogą tędy do nas przenikać Istoty, których nie powinno tu być, w najgorszym spory fragment Pierwszego Świata może przenieść się do Drugiego. To jest raczej mało prawdopodobne, nie wyczuliśmy od krateru aż takiej energii, ale w każdej chwili sytuacja może się zmienić.
Nie wyczuli od niego aż takiej energii? Pamiętałam, że ja sama wręcz zachowywałam się jak naćpana, gdy tylko znalazłam się w pobliżu. Ciekawe, co by się ze mną stało, gdyby tej energii było więcej...
– A może przez to w okolicy powstać więcej anomalii?
Sama nie wiedziałam, dlaczego zadałam akurat to pytanie. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, nie myślałam o kraterze i anomaliach w inny sposób, niż taki, który sugerował, że krater właśnie jest anomalią, ale w jednej chwili wydało mi się to jakieś... logiczne. Czy większe anomalie mogą przyciągać mniejsze?
– Czy może... – Dziadek zakrztusił się, popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – Prawdopodobnie może. Ale... – Ewidentnie chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak zawahał się, tak jak wcześniej w przedpokoju, i machnął lekceważąco dłonią na znak, że nie mam po co dalej drążyć. – To nie jest takie istotne. Ważniejsze jest to, że prawdopodobnie mamy kolejny problem na głowie.
– Że co? – Teraz to ja się prawie zakrztusiłam. Coś z nim było zdecydowanie nie tak – to skakanie z tematu na temat... Dziadek nigdy tak nie robił.
Spojrzał na mnie z przyganą w oczach, lecz odpowiedział szybko, nie rozwodząc się nad moją niekoniecznie uprzejmą odzywką:
– Rada miasta postanowiła wreszcie wziąć się za ten opuszczony blok.
Zdębiałam. I, przyznam szczerze, przestraszyłam się.
Przed moim blokiem stał sobie punktowiec z wielkiej płyty. Nie było w nim niczego oryginalnego, bo dookoła tkwiło takich mnóstwo, również w bezpośrednim sąsiedztwie. Miał cztery piętra, jak wszystkie bloki na osiedlu, został wybudowany jak wszystkie na bazie technologii „szczecińskiej", jak wszystkie został pokryty szarym tynkiem, spływającym malowniczymi zaciekami wraz z każdym większym deszczem. Jedynym, co go na pierwszy rzut oka wyróżniało, była niegdyś pomalowana na błękitno blacha falista, którą obito szczyty, co według ułomnej myśli architektonicznej lat siedemdziesiątych miało zapewne ładnie komponować się z otoczeniem. Budynek jak budynek. Tylko problem w tym, że twór ten był opuszczony. Wyniesiono się z niego w trzy lata po oddaniu go do użytku. Powód był prosty: wilgoć. I to nie taka sobie wilgoć, przez którą zaśmierdnie ci kilka ubrań w szafie, o nie! To wilgoć, od której pękały ściany, od której beton rozmiękał i wszystko zaczynało niebezpiecznie szybko zarastać glonami... Do dzisiaj ludziom nie wiadomo, dlaczego tak się działo. Według specjalistów z miejscem budowy było wszystko w porządku: dobra ziemia, dobrze zalane fundamenty, nawet do rzeki, na której zbudowano pobliską drogę, nie było znowu tak niedaleko, by miało to mieć jakiś wpływ.
No ale... sztolnie.
Tak zwane sztolnie to poniemieckie katakumby, które, jak wiele innych w Polsce, budowano naprędce w czasie drugiej wojny światowej w bliżej niewiadomych celach, i przy okazji najciekawsze miejsce w całym mieście, bo ciągnęło się pod nim kilometrami. Ten kraj zryty był podobnymi całkiem porządnie, choć ludzie nie wiedzieli o zdecydowanej większości. Spora część, która znajdowała się pod starówką, została udostępniona dla zwiedzających, lecz reszta tak leżała sobie zapomniana. Dostać się tam praktycznie nie dało – wszystko całkiem nieźle zabezpieczono, więc nawet dla wprawionych w tego typu sprawach moich kolegów stanowiło to poważny problem, ale... było. I czekało sobie ciągle, i groziło, że kiedyś postanowi zawalić się w cholerę. I to prawdopodobnie wtedy, gdy wszyscy najmniej będą się tego spodziewać.
Mój dziadek od zawsze uważał, że sztolnie tak naprawdę są jedną wielką magiczną anomalią.
– I pewnie podczas rozbiórki odkryją, co tam jest? – spytałam, wyrywając się z zamyślenia.
– Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby tego nie odkryli – westchnął. – Jak dokopią się do Styksu, a jest stąd do niego naprawdę niedaleko, to na miasto wyjdą bladgory.
– Co wyjdzie? – Przekrzywiłam ciekawie głowę. Kiedyś słyszałam tę nazwę, lecz za nic nie mogłam przypomnieć sobie, w jakich to było okolicznościach.
– Bladgory. Stworzenia uznawane w mitach za strażników Piekieł. W rzeczywistości zwykłe demony na tyle niskiego rzędu, by nie posiadać ludzkiej inteligencji. Łatwo nimi manipulować, lecz wystarczy kilka, by zrównać miasto tej wielkości z ziemią w ciągu niecałego dnia. My nie zdołalibyśmy ich powstrzymać. Może jednego, góra dwa, ale już nie całą armię.
– Brzmi świetnie...
Dziadek wstał, szybko zebrał talerze ze stołu.
– Idź już lepiej spać, jest po pierwszej.
I tym oto optymistycznym akcentem zostało dane mi do zrozumienia, że więcej się nie dowiem. Pozostało mi tylko wstać od stołu, ogarnąć się jako tako w łazience i wleźć wreszcie do łóżka z wrażeniem, że będzie to kolejna noc, podczas której nie zdołam zmrużyć oka.
Byłam tak zmęczona, że ruszenie się z kanapy, na której na moment przysiadłam, zajęło mi sporo czasu. Zmuszałam się, przekonywałam, zachęcałam, wreszcie wymyślałam sobie od najgorszych, ale ciało zupełnie jakby przestało współpracować z mózgiem i odmówiło wykonania czegokolwiek, co wiązało się z drgnięciem o więcej niż milimetr. W ramach strajku chciałam walnąć się spać tu i teraz na dywanie. W sumie miękki był, może dobrze bym na tym wyszła.
Moje życie ostatnio składało się z tak wielu niewiadomych... Jak każdy człowiek ze zdiagnozowanym ADHD, od zawsze miałam tak, że im bardziej zdenerwowana byłam, tym gorzej mi wszystko wychodziło. I to do stopnia wręcz przesadnego: przedmioty leciały mi z rąk, a prawa fizyki szły się zwyczajnie bujać. Tak jakby tak zwani „ci na górze" zwracali na mnie nagle uwagę i usilnie pilnowali, by nic mi przypadkiem nie wyszło. W ten oto sposób, wnerwiona na wszystko, nakręcona rozmową z dziadkiem i słysząca tykanie zegara z dużego pokoju pomimo zamkniętych drzwi, wylądowałam na łóżku w pozycji horyzontalnej, gapiąc się w sufit i nie mogąc sobie przypomnieć, jak to się robiło z zasypianiem. Nijak nie potrafiłam ponownie uruchomić odruchu obronnego z wczoraj i zapaść w mocny sen bez marzeń.
A przez to myślałam.
Zachowanie dziadka zaczynało mnie coraz mocniej intrygować. Z początku wydawało mi się przede wszystkim denerwujące, ale gdy na spokojnie przypominałam sobie coraz więcej szczegółów, które od razu powinny zwrócić moją uwagę... Im dłużej analizowałam jego niedopowiedzenia, to, jak szybko zmieniał tematy i jak usilnie unikał kontaktu wzrokowego, tym pewniejsza byłam, że zwyczajnie się czegoś bał. Tylko czego?
Początkowo uznałam, że chodziło o te bladgory. Udało mi się wreszcie przypomnieć sobie, gdzie i kiedy o nich słyszałam. Ten dzień wyrył mi się w pamięci dość mocno, bo wtedy właśnie nastąpiło oficjalne przekazanie władzy Quillsowi. Głupie dwa lata temu, gdy jeszcze nie orientowałam się we wszystkim i właściwie nadal funkcjonowałam w cieniu bardziej doświadczonych, bojąc się mocniej wyrwać naprzód. Mało kto mnie wtedy lubił; wspominałam kiedyś, że sporo czasu minęło, zanim chłopaki przywykli do moich niezbyt delikatnych docinków. Bardzo długo mieli mnie po prostu za zadzierającą nosa małolatę, która nikogo nie lubiła i uporczywie pracowała na to, by nikt przypadkiem nie polubił jej. Mieli wrażenie, że izoluję się od nich, że nie chcę z nimi rozmawiać... Prawda jednak wyglądała nieco inaczej. Od wczesnego dzieciństwa byłam chorobliwie nieśmiała i nie potrafiłam jako pierwsza podchodzić do ludzi. Jeśli ktoś nie wykonał pierwszego kroku, nie miał co liczyć, że ja się na to zdobędę. Nie rozmawiałam z nimi, bo oni nie rozmawiali ze mną. Dzień, w którym dziadek zarządził starej sforze stan spoczynku i złożył wszystko w dłoniach wówczas szesnastoletniego Quillsa, wspominałam raczej źle, bo... cholernie się bałam. Albinos był jedyną osobą w nowo powstałej, okrojonej ze starszych sforze, która była dla mnie jakkolwiek miła, a reszty zwyczajnie nie znałam. W tak wielkim stadzie, jakie stanowiliśmy do tej pory, ciężko było skupić się na poszczególnych osobach, zwłaszcza gdy dziadek nieustannie pilnował, bym nie wysuwała się przed szereg (choć do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego aż tak mu na tym zależało), więc nic dziwnego, że czułam lęk i właśnie to utkwiło mi we wspomnieniach najmocniej. Miałam zostać właściwie sama ze zgrają starszych chłopaków... Cóż, nie tylko ja miałam obawy. Wtedy właśnie jeden ze starszych wilków (był to chyba dziadek Collina o wilczym imieniu Fiedia) powiedział mojemu dziadkowi coś, co chodziło mi na samej krawędzi myśli i dopiero teraz, gdy leżałam w łóżku, wykończona i w pełni rozbudzona jednocześnie, dało się w pełni odkryć. To brzmiało mniej więcej tak: „Benedykcie, zobaczysz, że jeśli tak młodzi i niedoświadczeni dostaną we własne ręce nasze bezpieczeństwo, miasto szybko spłonie w ogniu bladgorów". Tak, to było cholernie złowieszcze i jak wycięte z tandetnego horroru klasy wręcz „Z", więc nie przyszło mi na myśl, by spytać, o co im chodziło... Nikt tego nie rozwinął, Quills zbył sprawę krótkim stwierdzeniem, że bladgorów nie widziano w mieście od kilkudziesięciu lat i temat umarł śmiercią naturalną.
No więc dziadek mógł się tym bardzo przejmować, stąd jego dziwne zachowanie. Ale właściwie co takiego strasznego mogło się stać? Miasto już dziesiątki razy obwieszczało, że weźmie się za burzenie tego bloku, i jakoś nie wyszło to poza fazę obietnic. A ludźmi na tyle łatwo manipulować, że z pewnością wystarczyłoby kilka słów szepniętych tu i tam, by całe przedsięwzięcie znowu zostało zepchnięte na dalszy plan, by tam poczekać na lepsze czasy. Zwłaszcza że dziadek był w radzie miasta. Bladgory wydawały się zagrożeniem dość odległym...
Czyli musiało chodzić o półdemona i to, jak wzięliśmy się za sprawę. Tylko że tu znowu dochodzimy do wspomnianej kwestii... Skoro starsi coś wiedzieli, dlaczego nie dzielili się tym z nami, by nie doszło do katastrofy, którą coraz mocniej mi śmierdziało? Dlaczego udawali, że mają plan, delegowali nas do bzdurnych zadań, wyglądających jak zwykłe zapychacze czasu, i nie chcieli nic więcej powiedzieć?
Szlag, za dużo tego było.
Zasnęłam około czwartej nad ranem, a obudziłam się o ósmej w nastroju – delikatnie mówiąc – pogrzebowym. Spokojnie pociągnęłabym i do szesnastej, jak zwykle po tak zawalonych myślami nocach, lecz dziadek musiał uznać, że nie wypada się tak długo wylegiwać, i zaczął toczyć życie na całego. Włączył radio w kuchni, zwiększył głośność w telewizorze... Przez głowę przemknęło mi, czy może nie zrobił tego specjalnie, bo chyba nigdy nie spotkałam się z tym, by używał obu tych urządzeń naraz.
Już od chwili, gdy tylko odważyłam się wstać z łóżka, przeczuwałam, że coś jest nie tak. Dziadek zachowywał się normalnie, nic też na pierwszy rzut oka nie wskazywało, że coś może pójść źle... ale ja to czułam podskórnie jakimś cholernym szóstym zmysłem. Coś się szykowało. Coś wisiało w zaskakująco zwyczajnym powietrzu, zwieszając się nade mną i nie dając o sobie zapomnieć...
Gdy tylko wyszłam od dziadka, zorientowałam się, że chodziło o Pech.
Nie wiem, jak to możliwe, ale na świecie istnieje pewien krąg ludzi, którym nic w życiu nie wychodzi. Ludzie ci przeważnie posiadają psychologiczną diagnozę, na której wielkie litery układają się w parszywy skrót ADHD... A ADHD ma to do siebie, że naznacza egzystencję jakimś patologicznie sprzecznym z wszelkimi zasadami fizyki pechem. Nie potrafię zrozumieć, w czym my niby jesteśmy gorsi od pozostałych siedmiu miliardów, których życia toczą się normalnym rytmem. Nie mam pojęcia, dlaczego rzeczywistość specjalnie nagina się tak, by nic nam nie wychodziło, ale takie są niestety fakty. Od zawsze wypruwałam sobie żyły nad wieloma kwestiami, takimi jak chociażby pisarstwo, rysowanie czy nawet bycie kimś szanowanym wśród wilkołaków lub przyjaciele w szkole, ale z jakiegoś powodu nic z tego mi nie wychodziło. Nikt nie czytał moich blogów, choć wielokrotnie, gdy wciskałam coś komuś na siłę, dowiadywałam się, że przecież piszę świetnie. Rysowałam też podobno dobrze, tylko że tym również się nie interesowano. O przyjaciołach już nie wspomnę...
Zamiast tego wszystkiego miałam Pecha.
Psycholożka, która mnie diagnozowała, była naprawdę mądrą kobietą. Opowiedziała mi, że wszyscy jej pacjenci mają taki problem, że czują, jakby w ich życie wtrącała się wyższa siła, podkładająca nogę na prostej drodze, wytrącająca rzeczy z rąk, ukrywająca ich przed wzrokiem innych. I radziła zawsze, aby siłę tę w jakiś sposób nazywać. Traktować ją jak żywą istotę, skoro tak bardzo tego pragnęła. No więc, moi mili, poznajcie Pecha.
Ja mam Pecha, a Pech ma mnie. Jakoś sobie z tym egzystuję, czasem lepiej, czasem gorzej, ale są dni, gdy po prostu nic nie idzie tak, jak powinno.
I dzisiaj był jeden z nich.
Wywaliłam się na schodach, gdy wyszłam z mieszkania dziadka. Potknęłam się o gałąź, gdy bardzo inteligentnie postanowiłam iść na skróty, pomiędzy drzewami rosnącymi przed moim blokiem od strony balkonów, choć nie mam pojęcia, na cholerę tamtędy szłam, bo nadrobiłam może z pół minuty. Albo i nie, bo sporo czasu zajęło mi otrzepanie się z błota na tyle, by dało się wyjść z tych krzaków do ludzi. Następnie jeszcze raz wywaliłam się na schodach, gdy wspinałam się do swojego mieszkania, i ponownie jeszcze w progu, zaplątawszy się w pasek płaszcza mamy, wiszącego na klamce drzwi, choć nigdy go tam, kurde, nie wieszała. Wlazłam w drzwi pokoju, gdy chciałam zostawić w nim torebkę; do dzisiaj nie mam bladego pojęcia, jakim cudem, skoro były szeroko otwarte i doskonale je widziałam. Podarłam rajstopy dosłownie o powietrze, gdy chciałam zmienić je na domowy dres. Wlazłam w krzesło w kuchni, choć, tak jak drzwi, dostrzegałam je z kilometra, potłukłam talerz i kubek, oblałam się wrzątkiem, zakrztusiłam batonikiem (który postanowiłam zjeść po kilku nieudanych próbach zrobienia płatków z mlekiem, a potem chińskiej zupki) i rozwaliłam palec o framugę. Ten, który najbardziej boli. A moja kochana mama, chyba naprawdę nie zauważywszy niczego podejrzanego (ani mojej miny jasno mówiącej, że mam ochotę położyć się i umrzeć), wysłała mnie do sklepu.
Kurde, przecież w takim tempie to ja się zabiję, zanim jeszcze tam dojdę!
Na miejsce dotarłam w jednym kawałku, choć mało brakowało, a wepchnęłabym się pod auto na parkingu przed wejściem i spotkała twarzą z automatycznymi drzwiami, które nie zechciały otworzyć się na czas. Wielki hipermarket na szczęście znajdował się tuż koło mojego bloku, więc droga nie była tak długa, by pozwolić na więcej porażek.
A w środku... Ech, jak dla mnie był blady świt (koło jedenastej), a kolejki już sięgały kilometra. Jezu, święto jakieś jest? Przecież w takim ogonku to i z pół godziny można stracić...
Wyposażyłam się w ostatni dostrzeżony wózek (oczywiście miał zepsute kółko i sam skręcał w lewo) i trzepnięciem rozprostowałam przesadnie długą listę zakupów. Wczytałam się w dość artystyczne, lecz niestety oprócz tego typowo lekarskie pismo mamy. Hm, i ja mam wiedzieć, jakie to słowo, tak? Wyglądało jak „makaron", ale to równie dobrze mogła być „rukola"... A to co? Galareta dla taty? Nie, zaraz, gazeta chyba... Od kiedy mój tata czyta gazety? Ja pierdykam, a tyle razy prosiłam, żeby pisała drukowanymi...
Zagłębiłam się w alejki, próbując nie kopać wózka ze złości za każdym razem, gdy zbaczał z kursu. Wzięłam olej, mąkę i ten nieszczęsny makaron, który mógł być rukolą. Wybierałam się właśnie po kiełbasę do spaghetti, skręcając w główną alejkę...
I jak nie przypierdzieliłam w faceta z wózkiem!
Plastikowa rączka wbiła mi się pod żebra, jakimś tajemniczym zrządzeniem losu zawadzając chyba o splot słoneczny (w końcu pieprzyć fizykę – powiedział Pech, prawda?), więc aż mnie zatchnęło. Wyrąbałam się na ziemię, częściowo zawadzając o karton z czipsami z promocji. Góra paczek zwaliła mi się na łeb, ugrzęzłam w niej na dobrych kilka chwil.
– Nic ci nie jest? – rozległo się nade mną. Jakaś szczupła, lecz zaskakująco silna dłoń jednym szarpnięciem postawiła mnie na nogi, choć byłam zajściem na tyle zdezorientowana, że praktycznie nie współpracowałam.
– Chyba nie... – wydukałam. Szlag, rozwaliłam cztery opakowania Laysów o smaku ostrego chilli. Dobrze, że to moje ulubione, bo chyba powinnam je teraz kupić. Okruchy miałam nawet we włosach.
– Ty naprawdę mnie nie widziałaś? – Mój wybawiciel rechotał w najlepsze. – Szedłem prawie środkiem!
– Nie widziałam, okej? – Zawstydzenie postanowiłam przerobić na irytację. – Z moją koordynacją ruchową nie jest dzisiaj najlepiej. – Pozbierałam szybko uszkodzone paczki i wrzuciłam je do swojego wózka. I w końcu postanowiłam zaszczycić rozmówcę spojrzeniem...
Pożałowałam tego w tempie błyskawicznym.
Bojówki moro, koszulka z logo jakiegoś punkowego zespołu, głowa wygolona po bokach, znajome lodowate spojrzenie, tym razem wzbogacone zaskakująco szerokim uśmiechem, krótka kozia bródka. Czy muszę mówić coś jeszcze?
– O kurde! – wyrwało mi się. – Ja pierdzielę...!
– Wystarczy „dziękuję"? – Półdemon chyba tylko cudem powstrzymywał śmiech.
– Znaczy się... – Wzięłam się w garść na tyle, na ile to było możliwe, i wydukałam: – Tak, dziękuję. I przepraszam...
– Spoko, nie ma problemu. Uważaj na siebie! – Uśmiechnął się złośliwie jeszcze raz, wziął swój wózek i odszedł wreszcie.
Wystukanie na telefonie hasła odblokowującego ekran i numeru Quillsa nie było najłatwiejsze z tak trzęsącymi się dłońmi, ale grunt, że udało mi się po czasie, którego nie można było jeszcze nazwać zawstydzającym.
– No? – Zblazowany Alfa odebrał już po pierwszym sygnale.
– Śpisz, głąbie?! – wydarłam się do słuchawki. – Tu się dzieją takie rzeczy, a ty śpisz...?!
– Kurwa mać, jest jedenasta, normalni ludzie o tej porze śpią w weekendy... – Po szelestach towarzyszących słowom rozpoznałam, że musiał przewrócić się na drugi bok i nakryć kołdrą głowę.
– Jest wtorek, kretynie. Ale dobrze, panie Alfo kochany, to ja teraz powiem ci, dlaczego nie powinieneś spać o jedenastej we wtorek – syknęłam. – Świetnie pilnowany półdemon wam spieprzył. Byłabym wdzięczna, gdybyś jednak raczył poświęcić tej sprawie chociaż chwilę uwagi.
Na moment zapadła cisza.
– Że co się stało?! – Musiał wyskoczyć z łóżka i na chwilę upuścić telefon.
– Mówiłam, że nie powinieneś zostawiać na warcie Setha – parsknęłam.
– Tak, bo to na pewno wina Setha właśnie... – Zaklął wyjątkowo szpetnie. – Zebranie nadzwyczajne o dwudziestej. Bez dyskusji! – I się rozłączył.
Pokazałam wyświetlającej się czerwonej słuchawce środkowy palec.
Chyba właśnie zaczęłam nabierać pewności, że mój dziadek miał całkowite prawo czuć strach na myśl, że to właśnie moje stado bierze się za tak poważną sprawę. I coraz mniej rozumiałam, dlaczego nie wysłał nas do domów i nie wziął się za problem osobiście...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top