Rozdział X
Prowadziła ich przez długie korytarze, w miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie był. Wszak na drugie piętro nie można było wchodzić (przynajmniej tego zakazu nie złamał). Słyszał tylko stukot obcasów pani Kamińskiej po ozdobnych dywanach. Spojrzał w bok na swojego wspólnika kradzieży sera z kuchnii. Szedł, na zmianę wbijając wzrok w swoje buty, przeczesując dłońmi jasne włosy i obgryzając nerwowo paznokcie. Zrobił się cały blady i wyglądał, jakby szedł właśnie na stracenie. Michał miał o wiele spokojniejszą twarz, ale niepokój wzbudziło w nim miejsce, do którego zmierzali. Wiedział, że bez powodu nie prowadziłaby ich do tego gabinetu.
Gwałtownie zatrzymali się, a gdy chłopak wyjrzał zza sukni kobiety, zobaczył duże, brązowe drzwi z małą złotą gwiazdką. Obróciła się do nich, mierząc każdego uważnym spojrzeniem.
— Czekajcie tutaj i nie odchodźcie, dopóki po was nie przyjdę.
— Kto... — zaczął Tymek, wskazując na drzwi, ale nie dała mu dokończyć.
— Macie nic nie mówić i zachowywać się tak, jakby was tu nie było. Żadnych głupich pomysłów. Zwracam się głównie do ciebie, panie Szwarc. — Zgromiła go wzrokiem, przez co aż zaschło mu w ustach. Przełknął ślinę, wiedząc, że nie ruszy się stąd na krok. — Zrozumiano?
— Tak — powiedzieli niemal równocześnie. Kiwnęła głową i sięgnęła dłonią do złotej klamki. Weszła do pomieszczenia tak szybko, iż nie zdążyli zobaczyć jego wnętrza.
Spojrzeli po sobie, nie wiedząc co mają robić. Usiadł pod przeciwną ścianie, a Tymek w ślad za nim. Korytarz na drugim piętrze wyglądał zupełnie inaczej. Wydawało mu się, że strop znajduje się szalenie wysoko, a sam jest wyjątkowo mały. Ściany zostały pokryte dekoracyjną, wyblakłą tapetą w złoto zielone paski, zaś na suficie wisiały bogato zdobione żyrandole. Michał zmarszczył brwi, przyzwyczajony do obskurnego wyglądu reszty budynku. Zdał sobie sprawę, że bardzo podobnie było w jego własnym domu.
Czuł się zawsze nieco przytłoczony, kiedy przebywał w przesiąkniętych bogactwem pomieszczeniach, wśród wielu eleganckich gości, którzy patrzyli na niego z góry i cicho szeptali. Przypomniał sobie, że czasami próbował niezauważalnie ukraść parę ciasteczek podczas przyjęcia, ale rezygnował, bo z reguły nie był na nie zapraszany. Nagle poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.
— Jak myślisz, co tam jest? — wyszeptał Tymek, nerwowo bawiąc się guzikiem u swojego sweterka.
— Chyba jakiś gabinet — odparł. Wyciągnął woreczek i pogłaskał myszkę, wkładając ją do kieszeni na piersi. Zwierzątko wysunęło biały łepek, wyglądając z zaciekawieniem zza materiału. Najwyraźniej dobrze się tam czuło.
— Też tu jesteście? — Michał natychmiast spojrzał w kierunku, skąd dobiegł dźwięk. U wyjścia na korytarz stała, wyraźnie zdenerwowana, Lidka.
— Otóż to, Lidio — odezwała się stojąca za nią starsza kobieta. — Proszę, poczekaj razem z chłopcami.
Popchnęła lekko dziewczynę w ich stronę, samej oddalając się. Dziewczyna obróciła głowę do tyłu, pokazując jej język, zanim usiadła obok nich.
— Kazała mi tu przyjść — burknęła, a jej policzki zaczerwieniły się. — Nawet nie wiem po co. A wy? Co tu robicie?
— Michał chciał ukraść ser dla myszy, ale nas złapali — wypaplał Tymek, ze słyszalną dumą w głosie.
— Co?! Tej myszy? — Zrobiła wielkie oczy, a parę rudych kosmyków opadło jej na twarz. Chłopak uciszył ją gestem ręki.
— No tej. Nieważne — mruknął.
Dziewczyna chciała dalej drążyć temat, lecz spostrzegła myszkę w jego kieszeni.
— O matko! — wyrwało jej się, trochę głośniej niż zamierzała. Tym razem obaj ją uciszyli.
Michał obserwował Lidkę, jak ta przyglądała się myszce, patrzącej na całą trójkę swoimi dużymi, czarnymi oczami. Pierwszy raz widział szczery uśmiech na jej twarzy, zamiast krzywego grymasu (no może oprócz momentu, kiedy mu dziękowała). Jakoś tak sam się uśmiechnął .
— Boję się trochę — wyznał Tymek.
Uśmiechy im zrzedły. Żadne z nich nie wiedziało, co ich czeka za zamkniętymi drzwiami. Reprymenda? Kara? A może coś gorszego? Kiedy tak patrzyli przed siebie bez żadnych słów, drewno stało się szczególnie złowieszcze. Mogli tylko czekać aż złota klamka ponownie się przekręci.
— Chciałabym do domu — powiedziała niespodziewanie Lidka, wpatrując się w jeden punkt. Przyciągnęła nogi do brzucha.
— Przecież jesteś tutaj.
— Ale do tego prawdziwego domu — wytłumaczyła ciszej. Zamilkli, wiedząc, iż myśleli o tym samym. — Myślicie, że kiedyś opuścimy sierociniec?
— Pewnie tak. — Tymek wzruszył ramionami. — Moja mama powiedziała, że muszę tu na razie zostać. To chyba znaczy, że wróci.
Lidka nie odezwała się, chociaż zwykle mówiła za dużo. Michał spuścił głowę. Poczuł bolesne ukłucie w klatce piersiowej. A czy jego mama wróci? Przecież obiecała, że tak. Mama zawsze dotrzymywała obietnic. Ale chciał by się pospieszyła, bo dłużej czekać na nią już nie mógł. Za każdym razem musiał to robić. Czekać aż goście przyjdą, czekać aż wróci z pracy, czekać aż wreszcie będzie miała trochę czasu by się z nim pobawić. Teraz też musiał czekać. Nie lubił tego robić.
— W moim domu był kominek — pochwalił się Tymek, marszcząc brwi, jakby próbował przypomnieć sobie coś jeszcze. — Tata musiał chodzić do lasu zbierać drewno. Czasami mnie zabierał.
— U nas też był kominek — wtrącił się. — Ale drewno dokładał jakiś pan i pilnował by nie zgasło. My nie musieliśmy.
— Ja nie pamiętam.
— Jak to nie pamiętasz? — zdziwił się Michał, zwracając się do Lidki. — Nic a nic?
— Nie — odparła tak cicho, iż prawie nie usłyszał odpowiedzi. Kiwnął głową, to musiało znaczyć, że jest tu dość długo.
Drzwi otworzyły się. Wyszła z nich Pani Kamińska, lustrując z góry całą trójkę. Zacmokała, poprawiając okulary. Dzieci wstrzymały oddech.
— Panie Wójcik proszę wejść — urwała, a jej wzrok powędrował na Lidkę. — A panienka pozwoli pójść za mną.
— Po co? — wydusiła, mrużąc oczy.
— Proszę nie dyskutować — skarciła ją. — Za mną!
Kobieta dała znak ruchem głowy, by Tymek wszedł do pokoju. Posłał im ostatnie spojrzenie. Kiedy zniknął za drzwiami, obróciła się, a Lidka wstała i poszła za nią, zaciskając pięści.
Chłopak został sam, próbował nasłuchiwać odgłosów obcasów, jednak zgubił dźwięk. Nie wiedział gdzie Lidka mogła pójść i tym bardziej dlaczego. Zaczął głaskać skuloną myszkę, starając skupić się tylko na niej. Skoro razem z Lidką wymknęli się wtedy z placu zabaw czemu nie poszli razem? Czy chodziło o coś jeszcze? Ale o co innego mogłoby chodzić. A Tymek przecież nie zrobił nic takiego. No może nie powinien iść z nim na stołówkę, co było poważnym złamaniem zasad. Głównie to przez niego zostali tu przyprowadzeni. Miał nadzieję, że przynajmniej nie dostanie za dużej kary.
Czas dłużył mu się niemiłosiernie. W końcu wróciła pani Kamińska, ale bez żadnych słów dołączyła do Tymka. Wtem przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Dźwignął się z podłogi najciszej jak umiał. Podszedł, stawiając ostrożnie kroki, do drewnianych drzwi. Przyłożył do nich ucho, modląc się, by właśnie teraz nikt ich nie otworzył. Na początku nic nie usłyszał, ale po chwili doszedł do niego trochę zniekształcony głos opiekunki.
— Tak nie może być! Nasz sierociniec musi dbać o dyscyplinę, a z tym chłopakiem są same problemy!
Przybliżył się jeszcze bardziej, jakby miało mu to pomóc usłyszeć coś więcej. Czy mówili o nim? Nagle wychwycił jakiś nieznany mu męski głos, który zdecydowanie nie należał do pani Kamińskiej.
— Co proponujesz?
— Nie mam pojęcia, ale nie można tego tak zostawić. Kto to słyszał, żeby biegać samemu po stołówce i wymykać się z zajęć? Albo uciekać z placu zabaw? Nie pozwolę by dzieci pozwalały sobie na samowolkę.
— Ale co może zrobić jeden chłopak? Zresztą, muszę ci coś powiedzieć.
— Co to za papiery?
Zastygł w bezruchu, napinając mięśnie. Nie chciał nawet przełknąć śliny. Na chwilę zapadła cisza, następnie usłyszał dźwięk szurania krzesłem o podłogę. W końcu padła odpowiedź, która boleśnie dobitnie wbiła mu się w głowę.
— Wczoraj wieczorem dom rodziny Szwarców spłonął.
Chłopak poczuł jak serce mu stanęło. Minęła chwila nim zaczął ponownie oddychać. Jego dom? Spłonął? To niemożliwe, co oni mówią? Może źle usłyszał, może chodziło o kogoś innego. Szczęka mu zadrżała, a w ustach czuł suchość. Zbliżył się jeszcze raz, nie wierząc w to, czego się dowiedział.
— Spłonął?! Jak to? Jesteś pewny?! — krzyknęła kobieta, a zza drzwi dało się usłyszeć świst kartek.
— Jestem pewien. Matka chłopca była wtedy w domu. Służba uciekła, ale ona... Nie zdążyła. Policja podejrzewa, że ktoś specjalnie podłożył ogień.
— Kto?
— Jego ojciec.
Przestał słuchać. Szumiało mu w głowie. Ledwo usiadł, podpierając się rękami. Jego wzrok był nieprzytomny, błądzący po ścianach, do których czuł obrzydzenie. Może on tylko śnił? Może to tylko jeden z jego koszmarów?! Ale zaraz powinien się skończyć, zaraz powinien się przecież obudzić!
Na korytarz wyszła pani Kamińska. Chłopak wstał natychmiast. Przepchnął się obok niej, wbiegając do pokoju. Na środku za biurkiem siedział mężczyzna w garniturze z zawijanym wąsem. Stanął przed nim, cały się trzęsąc.
— Ona nie żyje, prawda? — wyszeptał niemal bezgłośnie.
Mężczyzna wstał, ruchem ręki każąc zamknąć drzwi. Jego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Ręce założył za plecami, wolnym krokiem wychodząc zza biurka. Miał przed sobą chłopca, który stracił właśnie wszystko co miał. Jedyną osobę, którą kochał. Chłopca, który patrzył teraz na niego dużymi, błękitnymi oczami, w której czaiła się iskierka nadziei, że zaprzeczy.
— Może usiądziesz? — Wskazał ręką na krzesło przed biurkiem.
— Mama po mnie nie przyjdzie? — zapytał, pozbawionym emocji głosem. Przeszedł go dreszcz. Chciał coś powiedzieć, coś zrobić, ale tylko stał. — Czy może pan zabrać mnie do mamy?
— Nie mogę. — Westchnął, kręcąc bezradnie głową . Ponownie wskazał ozdobne krzesło. — Usiądź.
— Nie, to niemożliwe! Niech pan powie jej, żeby mnie stąd zabrała, proszę.
Mężczyzna przełknął ślinę, nerwowo pocierając dłonie. Odchrząknął, poprawiając surdut.
— To wykluczone. Przykro mi.
Patrzył jak chłopak spuszcza beznamiętny wzrok. Zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
— Zaprowadzę cię do twojego pokoju — oznajmił z lekką niepewnością. Nie otrzymał żadnej reakcji więc pchnął go delikatnie w przód. Opuścili gabinet, wychodząc na korytarz. Czuł się tak, jakby szedł sam. Jakby chłopaka tu nie było.
»———✿ ———«
Klęczał na zimnej poduszce. Wpatrywał się w małe, tak bardzo odległe od niego gwiazdy na niebie, tak dalekie jak ona. Przełknął ślinę, otwierając okno. Był tu sam. Reszta dzieci dawała sobie nawzajem prezenty w głównej sali, dzieląc się opłatkiem przy skromnie urządzonym stole. Przymknął oczy, a wiatr owiał jego spokojną twarz.
— Panie Boże — powiedział, miętoląc skrawek koszuli nocnej. — Wiem, że dawno nie rozmawialiśmy. Zawsze zapominałem. Mam nadzieję, że chcesz mnie jeszcze słuchać, bo muszę cię o coś poprosić.
Otworzył częściowo oczy, by upewnić się, że nic się nie wydarzyło. Nikt mu nie odpowiedział, ale nie oczekiwał żadnej odpowiedzi.
— Zabrałeś do siebie moją mamę. Tak przynajmniej mówiły opiekunki. Że po śmierci zabierasz dusze do nieba. Albo do piekła, jeśli ktoś jest niegrzeczny. Proszę cię, byś zabrał też mnie. Do mamy, gdziekolwiek ona jest.
Przymknął mocniej oczy, licząc, że w ten sposób jego słowa dotrą do Boga. W końcu jeśli był na górze, mógł ich nie usłyszeć.
— Chciałbym tu jeszcze zostać. Będę tęsknić za Tymkiem, za okropną owsianką i kompotem, za myszką, którą musiałem wypuścić. Nawet za Lidką, nie mów jej tego. Ale muszę ich zostawić. Mama na mnie pewnie czeka.
Otworzył oczy. Uśmiechnął się smutno, gdy tuż przed nim przeleciał biały płatek śniegu. Nie wiedział, czy jego słowa słyszy ktoś poza nim, ale czuł spokój. Gdzieś w środku. Taki, że mógłby się nawet szczerze roześmiać, ale nie wiedział czy przystoi.
— Jeśli mnie słyszysz. Proszę, przekaż im, żeby się nie martwili. Ja już chyba nie zdążę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top