Rozdział VI

Założyła kaptur na głowę i, nie oglądając się za siebie, zaczęła iść naprzód. Słyszała wokół dźwięk szurania o chodnik zimowych butów przechodzących obok niej osób. W powietrzu czuła zapach deszczu i smród spalin, charakterystyczny dla wielkiego miasta. Zimny podmuch wiatru sprawił, że przeszły ją dreszcze, a czarne włosy, sięgające jej do linii szczęki rozwiały się na wszystkie strony. Zgarbiła się, przykrywając się narzutką.

Przechodziła obok sklepów, wysokich budynków, samochodów, co chwila rozchlapujących kałuże na chodnik. Doszła do podziemnego przejścia. Wychodząc z drugiej strony, wstąpiła niepewnie na pierwszy stopień, potem drugi i następny.

Schodów było niewiele, lecz ona czuła się, jakby wchodziła na wielkie wzgórze. Zupełnie sama, w samym środku miasta, które jak każdego dnia żyło własnym życiem. Ktoś huknął, ktoś przeklął, ktoś zawołał jeszcze kogoś. Usłyszała gdzieś radosny śmiech, tak złoty jak u dziecka. Gdzieś też ktoś płakał, tak żałośnie, jak tylko płakać może człowiek. Gdzieś ktoś się z kimś kłócił, tak bardzo, jak to ludzie mają w zwyczaju.

Przeciągnęła bladą dłonią po poręczy. Miała szorstką powierzchnię, jednak dawała poczucie bezpieczeństwa. Uniosła podbródek, rozglądając się wokół. Przyspieszyła kroku, kończąc schodkową przeprawę. Przeszła schylona, niemal niewidoczna, po piaszczystej drodze obok wielkiej czarnej bramy. Dawno tu nie była. Tym razem ptaki nie śpiewały, ze starej fontanny skapywały tylko pojedyncze krople, a po kolorowych kwiatach zostały tylko kruche liście, ledwo trzymające się na wątłych gałęziach.

I chociaż przechodziła przez te same uliczki, po tej samej drodze i może nawet mijała tych samych ludzi, to miejsce nie było już takie samo. Schyliła się, wyciągając rękę, by znaleźć oparcie na zimnym drewnie. Usiadła ostrożnie, każdy jej ruch był delikatny, niepewny.

Pamiętała, jak kiedyś na tej samej ławce dosiadł się do niej jakiś chłopak. Nie wiedziała jak wygląda, nie powiedział jej. Miał za to delikatny głos, miękkie włosy i wąskie usta, które poczuła tylko jeden raz. Jeden raz, wtedy, na tej ławce. Dał jej też róże. Zaraz potem pytając, czy chciałaby róże dostawać codziennie, tylko od niego. Czy chciałaby trzymać w jednej ręce piękny kwiat, a w drugiej jego dłoń. Czy chciałaby za kilkanaście lat położyć ją na chłodnym od tęsknoty kamieniu. Odparła, że nie może go przyjąć.

Chłopak zrozumiał i odszedł. Ale przecież to nie była prawda. Dlaczego więc się nie zgodziła? Bała się, że zgubi go pośród dni, które nieodwracalnie mijały. Bała się kolejnego pocałunku, który zgubiłby ich oboje. Wiedziała, że byłaby dla niego jedynie zbędnym strapieniem. Teraz trzymała w palcach łodygę kwiatu. Prawie zniszczonego, z potarganymi płatkami. I chociaż czuła jej zapach, tak bardzo chciała ją zobaczyć. Tak bardzo chciała zobaczyć jego twarz, nawet gdyby miało to trwać tylko chwilę. Chciała zobaczyć wyraz jego oczu, kiedy całował ją pod lipą i jego łzy, by mogła je wytrzeć. Jednak widziała tylko pustkę, bez niego i razem z nim, ale mogłaby w niej trwać, gdyby tylko był obok.

Ledwie wstała, a ostatnie płatki pofrunęły wraz z wiatrem, krusząc się w drobny pył.

Róża zwiędła, Idalio.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top