Rozdział V

Nałożył na siebie niebieską, puchową kurtkę, a na głowę wciągnął czapkę w tym samym kolorze. Już chciał wyjść, kiedy opiekunka zatrzymała go, obwiązując jego szyję długim szalikiem, sprawiając, że wyglądał niczym jeden wielki wypchany naleśnik. Nie wiedział, jak wypatrzyła go spośród grupy innych dzieci i jak w ogóle potrafiła dopilnować, by na szyi każdego pojawił się gruby, duszący szalik, który on najchętniej by zdjął. Podopieczni ustawili się w pary i wyszli na zewnątrz. Wiatr od razu zaczął szczypać twarze zimnym powietrzem, a śnieg chrobotał pod stopami.

— Idziemy na plac zabaw! Proszę pilnować się grupy! — zawołała siostra, a dół jej habbitu był już przemoczony. Następnie odwróciła się i wszyscy poszli we wskazanym kierunku.

— To bez sensu iść teraz do plac. Będzie mokro — marudził chłopak idący obok Michała. W myślach się z nim zgodził, chociaż i tak wolał siedzieć tutaj niż w szarym budynku.

Po chwili wszyscy mogli się rozbiec. Zbiórka miała być za pół godziny, bo opiekunki martwiły się, że się przeziębią. Kilka osób od razu pobiegło na małą wieżyczkę ze zjeżdżalnią albo na karuzelę, w niektórych miejscach pokrytej szronem. Michał rozejrzał się wokół, po czym powoli poczłapał do huśtawki, znajdującej się w rogu placu, daleko od pozostałych zabawek. Usiadł, ledwo się mieszcząc przez kurtkę.

Nie huśtał się prawie wcale, tylko poruszał lekko nogami. Szumiało mu w uszach, zaś huśtawka raz po raz skrzypiała. Było mu zimno i jednak chciał już wracać do środka. Było mu też nudno, ale nic nie mógł zrobić. Nie chciał bawić się z innymi. Inni chyba też tego nie chcieli.

Przeskakiwał wzrokiem po rówieśnikach, odgarniając co chwilę grzywkę, która opadała mu na czoło. Próbował przypomnieć sobie ich imiona. Paweł ze Stasiem lepili wielki, śnieżny zamek, a Łucja i Marysia leżały na ziemi, tworząc orzełki. Zaraz jednak pani kazała im wstać, tłumacząc, że będą je bolały nerki. Nie zauważyła jak Adam i Olek, których Michał bardzo nie lubił, rzucają śnieżkami w siedzące na dachu gołębie. Śmiali się przy tym głośno, szczególnie kiedy udało im się jakiegoś trafić.

Reszta urządziła sobie bitwę na śnieżki, chowając się w wieżyczkach. Bawili się tak radośnie, że nawet pani Kamińska nie miała serca ich uciszać.

Spojrzał w górę, mrużąc oczy. Małe płatki delikatnie unosiły się po niebie, po czym spadały na jego twarz. Otworzył usta, czekając aż kilka wpadnie mu do buzi. Ciekawe jak smakował śnieg.

— Nie można jeść śniegu. Jest brudny i pełen zarazków.

Nagle znikąd pojawił się przed nim ktoś, kogo widzieć nie chciał najbardziej. Lidka - zawsze musiała pojawiać się zupełnie nieoczekiwanie. Stanęła obok drugiej huśtawki, łapiąc dłonią w rękawiczce sznurek, na którym wisiała. Zmierzył ją od góry do dołu. Spod brzoskwiniowej czapki z pomponem wystawały dwa rude warkocze.

— Wszystko jest pełne zarazków — odpowiedział, nie bardzo wiedząc co innego mógłby powiedzieć.

Wzruszyła ramionami, a wyraz jej twarzy się zmienił. Wyglądała teraz na zmartwioną.

— Pójdziesz ze mną znaleźć mój łańcuszek? — zapytała, prostując się. Jej usta wykrzywił mały grymas, tak jakby wypowiedzenie tych słów sprawiło jej trudność.

— Łańcuszek? — powtórzył, marszcząc brwi.

— Chyba go zgubiłam po drodze, kiedy szliśmy, a nie chcę iść sama. Pójdziesz?

— Nie możesz powiedzieć o tym pani? — wymamrotał, niechętny gdziekolwiek się stąd ruszać, tym bardziej z Lidką.

— Będzie zła, już kilka razy go zgubiłam. Chodź, nikt nie zauważy!

Michał zamrugał dwa razy, zdziwiony tym, że Lidka chce złamać zasadę nie wychodzenia z placu bez zgody opiekunek (a każdy wiedział, że Lidka zasad nie łamała). Zastanowił się chwilę, odpychając nogami od podłoża. Przynajmniej przestałby się nudzić. Z drugiej strony jeśli panie się o tym dowiedzą, będą zdecydowanie bardziej złe, niż gdyby miały szukać z Lidką łańcuszka. Ale to chyba nie jego wina, że chciał tylko komuś pomóc. Zawsze mówiły, że pomagać trzeba.

— Nie możesz później pójść?

— Muszę mieć ten łańcuszek! — warknęła stanowczo, lekko się czerwieniąc. — Teraz.

— No dobra. — Skrzywił się, lecz wstał z siedzenia, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego to on został wybrany do tego zadania. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. — Ale szybko.

Kiwnęła głową. Oboje spojrzeli w kierunku opiekunek, zajętych w tej chwili uspokajaniem jakiegoś chłopca, który się przewrócił. Michał złapał Lidkę za skrawek kurtki, sprawiając, że poszła za nim. Budynek sierocińca stał niedaleko placu.

Jeszcze raz obejrzeli się za siebie, po czym wyszli szybko przez bramkę. Na szczęście drzewa zasłoniły część placu. Michał spojrzał na Lidkę, wyglądającą jakby postrzelił ją piorun. Szła marszem, wbijając wzrok w śnieg.

Doszli do budynku, ale przy drzwiach niczego nie znaleźli. Skręcili więc w lewo, dochodząc do jego bocznej ściany, która była kompletnie niewidoczna z placu zabaw. Gapili się w śnieg, próbując dostrzec coś połyskującego (on trochę mniej się starał).

— Nigdzie go nie ma! — jęknęła żałośnie dziewczynka, schylając się i odgarniając śnieg dłonią. — Co jeśli go nie znajdę?!

— Uspokój się — mruknął, również się pochylając. Był zły na siebie, że w ogóle się na to zgodził. Nagle metr dalej zauważył błyszczący się w lekko przykrytym przez chmury słońcu srebrny łańcuszek. — O mam!

Sięgnął po niego, zaciskając na nim dłoń. Przyjrzał mu się dokładnie. Na końcu wisiał ciemnoczerwony klejnot. Był to chyba rubin (jednak na klejnotach się nie znał).

— Daj. — Lidka wyrwała mu go z ręki tak szybko, że nawet nie zdążył się zorientować. Założyła go pośpiesznie na szyję, uprzednio zdejmując rękawiczki i szalik. Odetchnęła z ulgą, kiedy łańcuszek znalazł się tam, gdzie powinien. Michał nie wiedział, dlaczego tak bardzo jej na tym zależało (może to jakieś dziewczęce błyskotki). — Dziękuję — powiedziała cicho, nie patrząc na niego.

— Możemy już iść? — popędził ją, nerwowo oglądając się za siebie. Przytaknęła, zaczynając z powrotem zawiązywać szalik. — Mysz! — wrzasnęła nagle, i natychmiast podniosła się do góry. Pokazała palcem na spust rynny.

Jej pisk sprawił, iż wzrok Michała powędrował tam, gdzie wskazywała. Ukląkł, ostrożnie, zbliżywszy się do rury. Gdy był naprawdę blisko, usłyszał chrobotanie, a po rynsztoku przebiegło małe, białe zwierzątko.

Dziewczyna pisnęła jeszcze głośniej, zaś on zerwał się do biegu. Mysz zatrzymała się w połowie ściany budynku, nieruchomiejąc. Trzęsła się lekko. Michał klęknął na śniegu, najciszej jak potrafił, nie chcąc jej wystraszyć (co nie za bardzo mu się udało). Lidka podeszła niepewnie, kucając obok, ale w trochę dalszej odległości.

— Ona się boi — stwierdziła, przyglądając się gryzoniowi. — Nic dziwnego skoro ją wystraszyłeś.

— To ty wrzasnęłaś — odgryzł się. Trwali tak przez jakiś czas, ale zwierzę nie ruszyło się ani na krok.

— Co z nią zrobimy?

— Weźmiemy ze sobą.

— Oszalałeś? — Chciała krzyknąć, ale w obawie, że już i tak przerażona mysz ucieknie, szepnęła gniewnie. — Gdzie ją niby będziesz trzymać. W kieszeni?

— Nie wiem, ale nie możemy jej tutaj zostawić. Przecież ona zamarznie.

— Może ma jakiś domek — upierała się. Chciałaby zabrać tę myszkę, jednak prędzej czy później opiekunki by to odkryły.

Chłopak westchnął, wstając powoli. Lidka zrobiła to samo. Zwierzę wykorzystując moment szybko zniknęło w rynnie. Panowała zupełna cisza, przerywana jedynie szumem wiatru. Lidka gwałtownie wciągnęła powietrze, łapiąc chłopaka za kurtkę. Michał posłał jej pytające spojrzenie.

— Zbiórka — wydusiła tylko. Jak na komendę popędzili z powrotem na plac. Gdy dotarli na miejsce, pani już liczyła ustawione w rzędzie dzieciaki.

Wszystkie oczy zwróciły się ku nim (łącznie z Panią Kamińską, której spojrzenia Michał wyjątkowo się bał). Zacisnął wargi, przybierając minę niewiniątka. Kątem oka widział, że Lidka kołyszę się na palcach i nerwowo bawi się palcami.

— Panie Szwarc i panienko Sipińska — zwróciła się do nich, posyłając im ostre spojrzenie znad malutkich szkieł. — Wydaje mi się, że zbiórka już dawno się zaczęła. Nie uszło też mej uwadze, iż ani pan ani panienka nie byliście na placu w czasie zajęć. Porozmawiamy o tym później, a teraz proszę ustawić się razem z pozostałymi dziećmi.

Oboje pośpiesznie poszli na koniec szeregu, spuszczając głowy. Kolumna ruszyła w stronę budynku sierocińca. Szukanie łańcuszka nie było dobrym pomysłem (zawsze takie mu się trafiały). Mimo to nie mógł powstrzymać nikłego uśmiechu, który wdarł się na jego usta.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top