Rozdział IV

Przetarł zesztywniałą z zimna dłonią ławkę, na której pojawiły się drobinki szronu. Usiadł, opierając głowę o szybę. Potarł ręce o siebie, wydmuchując parę z ust. Było zimno jak diabli, ale jedyne co miał na sobie to zdecydowanie za cienki na tę pogodę kożuch. Na stacji siedział sam, a w zasięgu wzroku nie widział nikogo innego. Chociaż może to wina wczesnej pory, bo słońce nawet nie zdążyło jeszcze wzejść. Za torami rozciągały się ośnieżone pola, a po drugiej stronie stało kilka wiejskich budynków. Okolica wyglądała niczym senne miasteczko, całkowicie odrealnione od rzeczywistości, która odgrywała się gdzieś indziej. Tak jakby wszystkie nieczystości tego świata tutaj nie dotarły, a on stał właśnie na rozdrożu, z decyzją czy jechać dalej.

Z oddali usłyszał charakterystyczny gwizd nadjeżdżającego pojazdu. Wstał i przeskakując z nogi na nogę, schował dłonie do kieszeni. Westchnął, kiedy stanął tuż przed mosiężnym pociągiem. Pociągiem, który miał go zawieźć tam, gdzie zawsze chciał wrócić.

Wchodząc po schodkach, czuł, jak szybko bije mu serce. Po przekazaniu konduktorowi biletu usiadł w rogu, na miejscu obitym bordowym materiałem. Położył obok swoją skromną, podłużną walizkę. Wkrótce potem pociąg ruszył, a widok za oknem zaczął się zmieniać. Nagle ktoś wszedł do jego przedziału. Posłał mu pytające spojrzenie, wskazując na siedzenie naprzeciwko niego. Charles zmarszczył w lekkim niezadowoleniu brwi, jednak niemal odruchowo kiwnął głową.

Mężczyzna uśmiechnął się, siadając. Był w średnim wieku, podobnie ubrany do niego. Może oprócz okrągłego kapelusza, spod którego wystawały małe, ciemne kosmyki (Charles nie cierpiał kapeluszy). Wyciągnął z kieszeni fajkę, którą (nie zwracając na towarzysza uwagi) zapalił. Charles machnął dłonią, chcąc jak najbardziej odegnać śmierdzący dym. Zmrużył oczy, przyglądając się nieznajomemu. Zastanawiał się dlaczego usiadł właśnie obok niego, skoro miał do wyboru dużo innych, pustych siedzeń. Wiedział tylko, że wolałby spędzić tę podróż samotnie.

— Nazywam się Dymitr. — Przedstawił się niespodziewanie, zakładając nogę na nogę i wydmuchując dym z ust.

— Charles — odparł, bardziej z grzeczności niż z faktycznych chęci zaczęcia rozmowy. Obawiał się jednak, iż teraz szansa na odpędzenie od siebie dopiero co poznanego przybysza przepadła.

— Dobrze poznać swojego towarzysza podróży, prawda? — Jego głos brzmiał pewnie, może nawet trochę arogancko, w przeciwieństwie do mężczyzny, który kulił się jak mógł w za dużym kożuchu. Zlustrował go wzrokiem, uśmiechając się półgębkiem. — Dlaczego jedziesz do Polski? I to jeszcze w zimę? Zgaduję, że mieszkasz gdzieś w północnej Anglii.

— Tak, to prawda — przytaknął, zaskoczony idealnym trafieniem. Czy naprawdę aż tak bardzo było to widać? Odchrząknął, zapominając o odpowiedzi na pytanie. — Cóż, powiedzmy, że poczułem taką potrzebę.

Dymitr pokiwał ze zrozumieniem, na tę wymijającą odpowiedź. Pod ciężarem jego wzroku mężczyzna czuł się wyjątkowo niekomfortowo.

— Tęsknota za ojczyzną?

— Tak.

— Rzeczywiście, kapryśne uczucie — zgodził się, chowając fajkę do płaszcza. Wskazał głową na szybę, za plecami. Uniósł brwi, rozkładając ręce, a jego głos stał się nieco żywszy. — Przejechaliśmy już przez granicę. Powinieneś się cieszyć, a wyglądasz jakbyś jechał na skazanie. Mylę się?

— Może i tak — mruknął zmieszany, nie wiedząc co odpowiedzieć. Musiał przyznać, iż powiedział dokładnie to, co w tej chwili czuł.

Słowa mężczyzny sprawiły, że zaczęły chodzić mu po głowie myśli, które dawno zakopał głęboko w odłamach pamięci. Teraz powróciły, nie pozwalając wpłynąć na twarz uśmiechu ulgi. Przecież nareszcie był w domu. Był w domu po kilkunastu latach ucieczki. Cieszył się! A jakże, bardzo się cieszył! Tak przynajmniej mu się wydawało.

Zacisnął usta, spuszczając wzrok na eleganckie trzewiki. Pamiętał dzień, kiedy zrozumiał, że w jego ukochanym kraju nie posiadał żadnych perspektyw. Podążył więc za papierkiem, głoszącym, iż w końcu ma jakąś wartość. Zostawił wszystko, w tym samego siebie. Wyjechał, ale przecież miał wrócić! I wracał, ale nie miał już do kogo.

Przetarł dłonią twarz, próbując ukryć fale emocji, które zatrzęsły nim od środka. Spojrzał na zmieniający się widok za oknem. Nawet o tej porze roku trawy sprawiały wrażenie bardziej złotych niż kiedykolwiek, a odległe pola mieniły się we wschodzącym słońcu. Mgła powoli opadała, odsłaniając piaszczyste drogi i wzgórza, które zapierały dech w piersiach. W jego oczach pojawiła się iskierka życia, utracona lata temu. Zapłatą za dorobek były wszystkie momenty, podczas których tęsknota ściskała za serce, uczucie pustki stawało się nie do wytrzymania, a nieustający strach gonił go, gdzie by nie poszedł. Teraz zrozumiał, że przepłacił.

Czuł drapiącą gorycz w gardle. Przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, w obawie, że głos mu się załamie.

— Nalać? — Słowa Dymitra wyrwały go z otępienia. Zerknął najpierw na niego, a potem na dwa kieliszki stojące na stoliku i szklaną butelkę w jego dłoni.

— Podziękuję — odmówił. Mimo to mężczyzna i tak, nalawszy trochę wódki, podał mu kieliszek.

— Za lepsze czasy, mój przyjacielu! — krzyknął radośnie.

Charles, może za siłą nacisku, wlał w siebie gorzki napój. Skrzywił się, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. Pociąg gwałtownie stanął, przez co zakręciło mu się w głowie. Dymitr zaczął zbierać swoje rzeczy.

— Trochę się zasiedziałem, będę już szedł. To moja stacja. — Wstał, lecz przed wyjściem położył jeszcze dłoń na ramieniu mężczyzny. — Nie żałuj swoich decyzji. Nie warto.

Wysiadł, uprzednio pozdrawiając go gestem. Charles obejrzał się za nim, jednak już nikogo nie widział. Odwrócił wzrok, a pociąg powoli ruszył.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top