Act I: Scene IV

- Nie śpij na mnie, dopóki nie zaczniesz stosować zbalansowanej diety, grubasie - fuknęła słabym głosem Marietta.

Draco otrząsnął się i uniósł lekko zdezorientowany z ręki dziewczyny, którą chyba przygwiździł. Zamrugał i rozejrzał się dookoła, próbując sobie przypomnieć, co do jasnej ciasnej wyprawia i czemu go tak kolana bolą. Był na skrzydle szpitalnym. Ach tak, to logiczne, że jak tu się jest, to coś boli. Ale, nie, zaraz...

- Nie masz lekcji? - chrypnęła cierpko Edgecombe.

Wbił w nią lekko jeszcze zamglony snem wzrok. Widząc jej zapadnięte, podkrążone, paskudnie odrażające oczy ledwo chyba utrzymujące w górze chcące swobodnie opaść powieki, natychmiast wytrzeźwiał. Aż sam się sobie zdziwił.

Potrząsnął jeszcze raz głową. Było to po to, by ostatecznie dojść do siebie, ale dziewczyna chyba uznała to za odpowiedź na jej uprzednie pytanie, gdyż zadała kolejne:

- Nie mogłeś wziąć sobie krzesła? Chociaż? Skoro już musiałeś tu przychodzić, porzucając swoje wszelkie obowiązki? - wymruczała bardzo cicho. Starała się brzmieć ostro, ale przez jej zmęczony, zirytowany ton przebijało się coś jakby delikatna troska. Albo po prostu Draconowi odbiło. Tak. To drugie bardziej prawdopodobne.

- Nie mogłaś przestać palić i zadbać o siebie? - odpalił odruchowo. - Nie, żeby mi zależało - dodał szybko, prostując się. Dopiero po chwili zorientował się, jak głupio to zabrzmiało przy ich całej sytuacji. Ale chyba ona też nie była zbyt inteligentna.

Na jego słowa w jej oczach zabłysło coś, jakby rozczarowanie. Broda jej zadrżała. Spuściła wzrok i ściągnęła twarz, jak najmocniej mogła.

- Może nie chciałam? - spytała głucho, patrząc w bok.

- To idiotyczne. Nikt nie chciałby przeżywać takiego cierpienia - osądził Malfoy z wielkim niepokojem, lustrując wzrokiem mizerny stan dziewczyny. - Musi cię cholernie boleć.

- Tia, cholernie boli - mruknęła. - Ale zasługuję na to.

- Nie gadaj głupot. Znaczy, faktów oczywistych. Znaczy, eh... - Draco miał ochotę spoliczkować siebie samego. - Po prostu nie mów takich rzeczy, dobra? Nie pozwalam ci.

- Boli - wymruczała.

- Wiem - stwierdził.

- Ale... - zawahała się. Spojrzała na niego. - Nie to, co myślisz.

- A co? - spytał.

- To samo, co ciebie - odpowiedziała.

Zmarszczył brwi.

- Pardon?

- Poczucie winy i samotność - wyszeptała tak cicho, że ledwo dosłyszał jej słowa.

- Samotność? - powtórzył. - Nie jestem samotny.

- Gdybyś nie był, to... - zaczęła, ale nigdy nie dowiedział się, co zamierzała mu tym razem wywieźć, bo zamiast jej posłuchać zamknął jej wyschnięte usta. Pocałunkiem. Czymś, co myślał, że nigdy nie nadejdzie. Rozum wrzeszczał w jego głowie tysiące przekleństw, ale serce ich nie słuchało. Było jakby zaklęte. Ta chorelna Krukonka rzuciła na nie jakiś paskudny urok, który odciął sznurki, którymi pętał je rozum i duma.

Jednak owy magiczny akt wolności czy dowód szaleństwa, czy też dwa w jednym, nie trwał długo.

Nawilżył jedynie niczym rosa sierpniową trawę usta Marietty, po czym odskoczył od nich tak nagle, jak się w nie wbił i zawisł nad dziewczyną, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. Jej para omal nie wyskoczyła z orbit. Szczęka opadła jej na szyję. Zawsze wyglądała jak kościotrup, ale teraz przypominała go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

- Nie jestem samotny, ale będę, jeśli nie zaczniesz o siebie dbać - wymruczał. Gorące słowa serca nie chciały przechodzić przez ściśnięte przez rozsądek gardło. Ale już był stracony. Potężny urok rzucony przez tę leżącą tu czarownicę skorumpował jego wolę i sprowadził nań po prostu obłęd. - Proszę... A wiedz, że robię to rzadko... Więc, proszę cię... Um... Wyzdrowiej, ty... Ty... Ty, Pesymistyczna Wrono.

- C-co...? - wyjąkała. Westchnął, przewracając oczami.

- Kocham cię, kretynko! - warknął. - Masz! Powiedziałem to! Na Salazara, aż tak trudno zrozumieć, co do ciebie mówię! - Podniósł się. Cała jego irytacja i ledwo utrzymywana pewność siebie opuściły go, ustępując miejsca lękowi. Przez chwilę nie mógł znaleźć żadnych słów. Palce mu się trzęsły. - A ty...? Ty masz mnie gdzieś jak wszystko poza nikotyną, prawda...? - wymruczał, spuszczając głowę. Chwilę panowała nieznośna cisza. Pod jej wpływem Draco stracił zupełnie nadzieję i już tylko oczekiwał na wyrok.

- Nie, oczywiście, że to kłamstwo, ty żmijo - odezwała się po chwili łagodnym, jak na siebie niezwykle ciepłą chrypką, Marietta. Uniósł na nią zdumiony wzrok. Uśmiechała się słabo. Na tyle, na ile mogła przebić duchową radość przez fizyczny ból. - Kocham cię też. Nie myślałam, że to możliwe, bym kiedykolwiek... No wiesz, ale tak...

Uśmiechnął się. Bez szyderstwa. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Z powrotem ukląkł przy niej.

- Nadal jestem zdania, że powinieneś wziąć krzesło - szepnęła Marietta. Draco machnął na to ręką. - Dostaniesz opuchliny kolan, Malfoy.

- Nieważne - mruknął lekceważąco, ujmując dłonie dziewczyny i przybliżając swą twarz do jej lica. - Teraz liczysz się tylko ty...

Już miał połączyć ich usta, gdy usłyszał nad sobą zdenerwowany głos siostry Pormfey.

- Severusie, zakazałeś mi budzić ani nie wyrzucać pana Malfoya, ale czy naprawdę chciałeś właśnie - uniosła dramatycznie dłonie w stronę dwojga nastolatków - TEGO?

- Przyznam, że nie spodziewałem się niczego takiego - wycedził powoli Opiekun Slytherinu.

- A więc zabierz stąd z łaski swej pana Malfoya. W sam raz zdążycie na śniadanie. Panna Edgecombe musi odpocząć - stwierdziła pielęgniarka. - Zobaczycie się po lekcjach... Ale wtedy też bez zbliżeń, proszę. Na przeciwko was leży pierwszoroczny.

- Siostra wszystko zepsuła! Było tak ciekawie! - odezwał się wspomniany jedenastoletni Gryfon.

Pormfey spojrzała na chłopca, po czym potrząsnęła głową i zwróciła się z powrotem do profesora OPCM-u:

- Severusie.

Skinął głową i gwałtownym ruchem podniósł Dracona do pionu za łokieć. Chłopak strzepnął z siebie rękę nauczyciela.

- Sam już pójdę - syknął zimno w stronę dorosłych. - Do zobaczenia za parę godzin, ma Marietto - szepnął do chorej. Posłała mu spojrzenie błyszczących chęcią życia oczu. Uśmiechnął się i wymaszerował ze Skrzydła Szpitalnego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top