Act I: Scene III
Z początku nie rozmawiali za dużo.
Nie, to kłamstwo.
To prawda, starali się ignorować siebie nawzajem, ale żadne z nich nie mogło się powstrzymać od wymiany uszczypliwych uwag. Różnica była jedynie taka, że Draco czuł się, jakby dziewczyna była widzem teatralnym za wielką, szklaną ścianą. Irytowało go to, bo on w ich wymiany ostrych zdań wchodził całym sobą, mimo że starał się siebie hamować. Ale jak można kogoś ukłuć, nie wyciągając w jego stronę szpilki?
- Trzeba użyć "wingardium leviosa" - powiedziałaby zapewne sucho, jeśliby używała na nim legilimencji. Ale tego nie robiła. Pewnie jej nie znała. Ha, w jednym miał nad nią znaczącą przewagę.
Ale jej by to nie obchodziło. Ona nie liczyła punktów, nie inwestowała się. Jej po prostu wszystko było obojętne. I te jej zaczepki, które nie miały na najmniejszym celu zatrzymania kogoś lub przyciągnięcia jego uwagi, wbrew wszelkiemu rozsądkowi przygnębiały Dracona.
Edgecombe trochę go przerażała. Irytowała, nudziła i denerwowała, ale przede wszystkim przerażała. Jednak nie na tyle, by zrezygnował z uczęszczania do Pokoju Życzeń. Czarnego Pana lękał się bardziej.
Nigdy nie wyrzucił jej, a ona też coraz rzadziej wychodziła przed nim. Nie wiedział, dlaczego nigdy nie przychodziło mu do głowy, by ciś jej zrobić. Może to przez jej przynoszące dreszcze spojrzenie? A może czuł trochę coś w rodzaju solidarności z nią? Nie, nie. Obie z tych rzeczy były poniżej jego godności.
Zdecydowanie miał jej dość. Zawsze. Każdego dnia. Ale wolał jej szyderstwa niż tę przerażającą, wszechobecną ciszę, przypominającą o tym, że nie miał już nikogo, kompletnie nikogo, kto mógłby mu pomóc lub chociaż doradzić.
Tym mocniej ubodło go, gdy właśnie owy brak najmniejszych drgań fal dźwiękowych przywitał go pewnego zimowego wieczoru. Powietrze było czyste. Do jego nozdrzy nie dochodziła nawet odrobina papierosowego dymu. Wszystkie przedmioty zdawały mu się jeszcze bardziej nieruchome niż zwykle.
Sam,nie rozumiejąc do końca czym, zaniepokojony podbiegł i zajrzał za kant stuletniej komody. Nikt się o nią nie opierał. Miejsce, na którym zwykle siedziała panna Żywy Trup, było puste. Zupełnie. Jakby nigdy jej tam nie było.
Gdzie mogła się znajdować? Z tego, co mu było wiadomo, każdą wolną chwilę spędzała tutaj, gdzie mogła się ukryć. Jeśli nie tu, to gdzie mogłaby pójść...?
Czemu właściwie go to interesowało? Nie jego, a jej problem. W końcu i tak go wnerwiała. Lepiej będzie, jak już nigdy nie wróci. Da to mu się w końcu skupić na zadaniu.
Chciał się ruszyć i podejść do szafki zniknięć, ale nie potrafił. Zamiast tego nogi poniosły go w przeciwnym kierunku, w stronę drzwi.
Musiał odnaleźć pannę Żywy Trup. Zanim nie stanie się panną Martwy Trup.
Nic o niej nie wiedział, ale znał jedno: jej martwe spojrzenie. Tak przerażające, tak odrażające. Miał wrażenie, że ono się nie zmieni. Ale ostatnio kilka razy dostrzegł w nim jakieś iskierki, jakby przewracał węgle i przypadkowo zaczął krzesać ogień. Czy to miało teraz z powrotem znikniąć...? Na zawsze...?
Nie chciał tego. Nie rozumiał czemu, ale pragnął rozognić ten martwy wzrok, przywrócić mu życie. Jakby płomień w oczach tej dziewczyny mógł rozgrzać jego zmarźnięte serce.
Głupoty. Ale to chyba prawda. Nie mógł jej stracić, bo ona budziła go z powrotem do życia. Musiała wrócić i siedzieć na swoim miejscu. Chyba uzależnił się od niej, jak ona od nikotyny. Cholera.
Wypadł na korytarz, nie mając pojęcia, gdzie biec. Musiał ją znaleźć, nie chciał tego, ale musiał. Pytanie: jak to zrobić?
Kierując się instynktem i resztkami rozsądku, którego niewiele mu już chyba pozostało, poleciał na Skrzydło Szpitalne. W wejściu prawie zderzył się z Cho Chang.
- O, to ty - warknął. - Lecąca na popularność.
- Przepuść mnie, proszę - wymruczała spod opuszczonego ku podłodze nosa, próbując go wyminąć.
- Nie tak szybko, była Pottaha, mam pytanie - gwizdnął. - Czy w środku jest niejaka Edgecombe? Ta twoja była przyjaciółka? Były, była, szybko zmieniasz relacje.
- Jeśli chodzi o Mariettę, to niedawno ją przyprowadziłam - stwierdziła cicho Cho. - Zasłabła w bibliotece. Nie wiedziałam, że się znacie... Ale to nie moja sprawa. Możesz wejść, jeśli chcesz. Dasz mi teraz przejść...?
Bez słowa staranował Krukonkę i wszedł na salę. Rozejrzał się w poszukiwaniu... Dostrzegł na jednej z poduszek burzę kasztanowych loków. Natychmiast tam podbiegł.
Marietta wyglądała już nawet nie jak trup, lecz jak duch. Jej skóra była dosłownie przezroczysta. Dziewczyna straciła wszelkie kolory. Nawet jej włosy stały się bardziej szare niż brązowe czy rude. Tylko bąble na jej twarzy pozostawały równie czerwone, co zawsze.
Broda mu drżała. Nie myśląc, co robi, jakby odruchowo, chociaż nigdy podobnych odruchów nie miał, ukląkł przy pryczy i ujął jedną ze szklistych dłoni Edgecombe w swoją. Rączka dziewczyny była zimna, chropowata i spocona. Zaczął ją delikatnie głaskać, wbijając nieco zamglony wzrok w twarz Marietty.
Usłyszał nagle nad sobą głos siostry Pormfey:
- Panie Malfoy, co pan tu robi?
- Co jej dolega? - spytał, jakby głuchy na jej słowa.
- Komu? Pannie Edgecombe?
- Nie, Rosyjskiemu Ministrowi Magii - sarknął.
- Trochę szacunku dla osoby, która nie raz leczyła twoje kontuzje lub wirusówki - pouczyła go Pormfey. - Panna Edgecombe dostała udaru mózgu. Ale nie ma się czym martwić. Niedługo powinna wrócić do siebie. Na szczęście sytuacja była do opanowania.
- Niedługo? To znaczy? - spytał niepewnie Draco.
- Przekonamy się. Na pewno parę dni, ale nie sądzę, żeby więcej... Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie za parę godzin.
- Mogę tu zostać? - spytał nadzwyczaj pokornym tonem Malfoy. Pormfey uniosła brwi.
- Dobrze, tylko niech pan się odpowiednio zachowuje, panie Malfoy - stwierdziła, po czym odeszła.
Tymczasem Draco pozostał na miejscu, przyglądając się nieprzytomnej i głaszcząc jej dłoń.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top