" W moim przypadku jesteś ty i Blake"
- Will - woła mama. - Will! Chodź natychmiast. - zwlekam się z łóżka i odkładam książkę. Tak! KSIĄŻKĘ. Babcia zmusiła mnie do przeczytania poradnika o dzieciach i kobietach ciężarnych. Powiedziała, że mnie z niej przepyta, a każda zła odpowiedź to bolesny kopniak w dumę Collinsów płci męskiej. Nie chcę cierpieć, a mój przyjaciel jeszcze mi się przyda, więc z dwojga złego wolę czytać to gówno.
- Co? - pytam znudzony i wchodzę do salonu. Mama podaje mi gazetę i wskazuje na jakąś notatkę. Co jest? Wszyscy mnie zmuszają do pieprzonego czytania! Zerkam na nagłówek. Nekrolog? Co kurwa? Kto zmarł? Szybko czytam tekst i siadam na kanapę. Upuszczam gazetę na dywan i chowam twarz w dłonie.
- Przykro mi - mama pokrzepiająco masuje moje ramię.
- Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem, a dzisiaj już go nie ma.
- Takie jest życie, synu. Pan Steward był już stary i schorowany. Wiem, że go polubiłeś.
- Idę do siebie.
- Chwila - zatrzymuje mnie ojciec. Co jeszcze? Nie mam już siły na pogaduszki. Człowiek, którego szanowałem i który dał mi wiarę w swoje możliwości, pójdzie w piach. To takie niesprawiedliwe. - Dostałeś wezwanie od prawnika Stewarda.
- Co? Po co?
- Skąd mam wiedzieć? Jutro o dziesiątej rano masz się u niego stawić.
- Okej - wzdycham i znikam w swoim pokoju. Do dupy to wszystko. Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem o nadchodzących mistrzostwach. Motywował mnie do walki na torze i w życiu. Wierzył, że dam radę jako ojciec i wmawiał mi, że dziecko to jest najlepsza rzecz jaka może się człowiekowi przydarzyć. Wpoił mi, że rodzina jest najważniejsza. Był dla mnie wzorem, a już go nie ma. A zostało tyle pytań bez odpowiedzi. Ten człowiek tyle osiągnął i co z tego? Śmierć mu wszystko odebrała.
- WILLIAM! - krzyczy ojciec. - Zejdź na dół!
- Nie mam ochoty!
- Zejdź! Nie pożałujesz. - wkurzony zbiegam po schodach.
- Czy nie rozumiecie, że chcę być teraz sam! - spoglądam na ojca, a potem na osobę stojącą obok niego. - Nadia?
- Hej? - mówi niepewnie. - Nie wiem, czy chcesz mnie teraz widzieć. Słyszałam o Panu Stewardzie. Przykro mi. - podchodzę do niej i od razu ją do siebie przytulam.
- Zawsze chcę cię widzieć - wyszeptuję i całuję ją w czoło. Wtula się we mnie. Nie mam ochoty jej wypuszczać z ramion.
- Zrobię wam coś do picia - sugeruje mama. - Może być koktajl malinowy?
- Nie chcę robić kłopotu, pani Collins. - mówi Nadia.
- Żaden kłopot. Przecież już należysz do rodziny. To miłe, że przyszłaś. - bardzo miłe. Nadii w życiu bym się tutaj nie spodziewał. Zawsze trzyma mnie na dystans, a tu taka niespodzianka.
- Pójdziemy na górę - odsuwam się od szatynki, a potem prowadzę ją do swojego pokoju. - Rozgość się. - zaczyna przechadzać się po pokoju, oglądając dosłownie wszystko. Potem jej wzrok ląduje na łóżko, na którym leży cudowny poradnik.
- To twoje? - pyta z zaskoczeniem.
- Tak , czytam to bo
- To słodkie - przerywa. - Jeju, bardzo słodkie. - bierze książkę do ręki. - Aww - przygryza dolną wargę. W tym momencie dziękuję babci za ten przymus czytania. Gramoli się na łóżko i opiera się plecami o zagłówek. - Rozdział pierwszy. Czym jest ciąża? - czyta na głos. Siadam obok niej i zabieram z jej rąk tą chorą książkę.
- Chyba nie myślisz, że te poradniki coś pomogą. Swoich dzieci nigdy nie wychowasz książkowo.
- W sumie fakt.
- Mogę coś zrobić? - pytam niepewnie.
- Tak - spogląda na mnie podejrzliwie.
- Spokojnie, nie spalę ci Edwina.
- Kupiłbyś nowego. - unosi prowokacyjnie brwi.
- Akurat - uśmiecham się i przytulam twarz do jej zaokrąglonego brzucha. Tam jest mój syn. - Pan Steward miał rację. - wyznaję.
- Z czym? - podnoszę na nią spojrzenie.
- Że nawet największy smutek odejdzie w chwili największej tragedii, gdy ma się przy sobie ważną osobę. W moim przypadku jesteś ty i dziecko.
- Blake - mówi. - Nazwałam go Blake.
- W takim razie w moim przypadku jesteś ty i Blake. - nachyla się nade mną i ku wielkiemu zaskoczeniu złącza nasze usta. Nie byłbym sobą, gdybym go nie pogłębił. Nareszcie mogę ją całować bez obawy, że dostanę po moim cennym skarbie.
- Wasze koktajle. Och! Przepraszam.
- Spoko - śmieję się. - Nigdy nie pukasz. Spodziewałem się, że wejdziesz w najmniej odpowiednim momencie. - stawia koktajle na szafkę nocną i spogląda na nas z uśmiechem. Co się stało mojej mamie? Zawsze miała do mnie problem! I nigdy nie przynosiła mi do pokoju niczego do jedzenia ani picia.
- Jak się czujesz? - zagaduje do Nadii.
- Świetnie. Gdyby nie wieczny optymizm Willa, pewnie nadal użalałabym się nad sobą, a tak to jestem szczęśliwa.
- Tak, Will potrafi zdziałać cuda. - poruszam sugestywnie brwiami.
- I tu się z tobą zgodzę, mamo - śmieję się. - Dzięki za koktajle, ale możemy zostać sami?
- Oczywiście. Już mnie nie ma. - podskakuje, a potem opuszcza pokój.
- Miła jest - stwierdza Nadia i bierze do ręki szklankę z malinowym koktajlem.
- Chyba tylko przy tobie - stwierdzam. -Ona wiecznie tylko zrzędzi.
- Już wiadomo po kim to masz
- Ej! - śmieję się i znów kładę głowę na jej brzuchu. - Nie jestem aż taki zły.
- Nie jesteś - wzdycha. - Jesteś inny niż myślałam. - wplątuje palce w moje włosy.
- Więc spróbujmy być razem. Nie uciekajmy od siebie, bo to nie ma sensu.
- Okej - jedno słowo, a smutek zamienia się w niepohamowaną radość. To się nazywa szczęście.
------
Hej misie ❤️
Zostałam poproszona, żeby ogłosić, że powstał Funklub rodzinny Collins i wszyscy chętni mogą do niego dołączyć. Więcej informacji u WolfHorseKaja
Buziole ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top