1. Uroki Frankfurtu
Miło, że się u mnie pojawiłeś/pojawiłaś. Witam cię serdecznie.
Chciałam, aby ta opowieść - chociaż z pogranicza romansu, horroru i fantastyki - zawierała w sobie dużo realizmu i przypominała prawdziwe XIX wieczne zapiski, a bohaterowie odpowiadali swoim czasom i miejscom, w jakich przyszło im żyć.
Niektórzy z nich istnieli naprawdę, odnalazłam ślady ich bytności podczas poszukiwań w archiwum, spisałam ich imiona ze starych dokumentów i włączyłam do tekstów.
Główny bohater jest postacią fikcyjną, ale jego rodzina rzeczywiście żyła w Karkonoszach w XIX wieku. Został po nich piękny album i zamek. Również pewne zdarzenia, o których będę pisała, jak chociażby bitwa pod Kay, wydarzyły się naprawdę. Istniały też wsie Kay i Kunick, i ród Działyńskich.
Pragnę zabrać Cię w podróż w czasie i w ślad za zielonogórskimi wampirami.
Upierz dostępny jest już na stronie wydawnictwa.
https://www.abyssos.com.pl/2024/10/27/paulina-pudlo-upierz-przedsprzedaz/
https://www.abyssos.com.pl/produkt/paulina-pudlo-upierz-wersja-box/
------------------------------------------------------------------
"Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli"
Bram Stoker, "Dracula"
Prolog
Światło księżyca wlewające się przez szerokie okna było tej nocy tak intensywne, iż miałam wrażenie, że praktycznie wkłuwa się pod moje powieki, sprawiając mi fizyczny ból. Blady blask odbierał resztki snu, nie pozwalając odpocząć ani na chwilę, a na domiar złego coś znowu tłukło się po strychu.
W tym starym domu nigdy nie było cicho. Miał prawie dwieście lat i ciągle coś w nim trzeszczało jak w kościach starego, zmęczonego zbyt długim życiem człowieka.
Być może znowu zalęgły się nietoperze albo - co gorsza - kuny. Kun ciężko było się pozbyć i potrafiły wyrządzić poważne szkody, nie mówiąc już o notorycznym włamywaniu się do kurnika.
Głośny trzask, który w pewnym momencie stłumił inne odgłosy nocy, ostatecznie wyciągnął mnie z łóżka. Wymknęłam się z sypialni na korytarz i cicho otworzyłam drzwi na strych. Było to jedyne miejsce, które nadal wyglądało tak samo, jakby wciąż był rok 1890. Czas się tu zatrzymał. Wypolerowana, drewniana podłoga zaskrzypiała pod naciskiem moich stóp, gdy kroczyłam przed siebie, by zapalić niewielką lampkę stojącą nieopodal ściany.
W świetle dostrzegłam, że małe, pokryte pajęczyną okienko zostało otwarte. Być może zrobił to wiatr, chociaż tej nocy było raczej bezwietrznie. Ruszyłam przez pełen staroci strych, by je domknąć, potykając się w ciemności o przedwojenny sekretarzyk.
Nagle na ziemię z łoskotem spadł stos książek. Nikt, nawet ja, nie ruszał ich od lat.
Wzięłam je do ręki, by odłożyć na miejsce, lecz oto nagle poczułam pod palcami czarny aksamit. Od razu zrozumiałam, co trzymam właśnie w dłoniach.
Ponad sto lat temu takie okładki robiło się na zamówienie, było więc to coś bardzo drogiego i prywatnego zarazem, coś, czego nie powinno w ogóle tu być. Pamiętnik. Skąd się wziął?
Usłyszałam, jak nietoperz uderza skrzydłami o sufit, strzepując mieniący się srebrem kurz. Krążył chwilę nad moją głową, by zaraz wylecieć przez otwarte okno prosto w mrok ciepłej, letniej nocy.
Otworzyłam obity czarnym aksamitem pamiętnik i zaczęłam czytać.
I tak nie mogłam spać.
Uroki Frankfurtu
Pamiętnik Ericha von Reussa, 1887 rok.
Zegar wybił trzecią w nocy. Był to zegar iście zjawiskowy, swym kształtem przypominający lekko zaokrągloną kobiecą kibić. Zgodnie z tradycją panującą w niektórych rejonach Prus, dobrze urodzone panny winny posiadać właśnie taki w swoim posagu, by odmierzał czas rodzinnego szczęścia lub codziennych trosk.
Mechanizm egzemplarza, który teraz wybił dla mnie kolejną pełną trosk nieprzespaną godzinę, zamówiono aż w Berlinie, za to skrzynię - wygiętą w literę S - wyrzeźbił z dobrego dębowego drewna tutejszy mistrz. Cyferblat wyglądał jak perły lub kość słoniowa niby zdrowe zęby kobiety w powabnych ustach. Jednym słowem porządna niemiecka robota: solidna niczym podwaliny murowanego domu. Podziwiałem go, od kiedy znalazłem się w tym miejscu, nie śmiejąc nigdy zadać pytania: skąd wziął się na plebanii, jako że stary pastor nie miał ani córki, ani żony, a przynajmniej tak wówczas sądziłem...
Ot był odludkiem, kawalerem, a do tego człekiem dziwnym, nielubianym i niechcianym, nawet tutaj w gminie Kay gdzie ludzie zdawali się pilnować wyłącznie własnego nosa i gdzie nie było plotek za to, jak okazało się z czasem - mnóstwo tajemnic.
Zbyt późno niestety zrozumiałem, jak wielką wagę mogą mieć ukrywane przez wieki sekrety i ile bólu przynosi niewinnym, milczenie obojętnych. Z powodu własnych słabości przegrałem wszystko, co kiedykolwiek było dla mnie ważne.
Niech cię nie zwiodą zresztą czytelniku moje słowa, bo nie szukam litości, rozgrzeszenia ani przebaczenia.
Na moich rękach jest krew i jeszcze jej z pewnością przybędzie. Nie skończyłem podążać wyboistą drogą moich złych wyborów, nie umiem przewidzieć, co znajdę na jej końcu i czy kiedykolwiek odzyskam, chociażby nikłą nadzieję na me szczęście.
Lecz uprzedzam fakty, a winienem przecież wyznać wszystko po kolei, tak jak to było, lub raczej jak ja sam to zapamiętałem.
Bądź cierpliwy spadkobierco mego pamiętnika. Czeka nas długa podróż.
Do zegara jeszcze wrócę, gdyż jest on niezwykle ważny dla rozwiązania całej zagadki.
Zacznę jednak od siebie, by nie oskarżono mnie o nazbyt wybujałą fantazję czy wręcz o szaleństwo i wyspowiadam się teraz przed tobą niczym przed samym Bogiem, nie ukrywając niczego i mówiąc samą prawdę taką, jaką ją zrozumiałem i pojąłem.
Pochodzę z książęcego rodu Reussów z Saksonii. Na chrzcie zaś dano mi imię Erich. Moja linia krwi, dużo młodsza i w pewnym sensie tylko z Reussami spokrewniona, chociaż wciąż nosząca to samo szlachetne nazwisko, osiadła była w Stosndorfie. Włości nasze nie były duże, ale piękne, położone u podnóża gór Reisengebirge, otoczone przez niewielkie wzgórza i słoneczne doliny, porośnięte wonnymi ziołami, gęstym lasem, obfite w liczne potoki zlewające się w okazałe wodospady. W oddali zaś, gdy tylko dobrze człek wytężył wzrok, majaczyła odwieczna siedziba Rübezahla, czy jak mawiali w Bohemii, króla gór Karkonosza.
Ta nieziemska kraina mogła zwieść człowieka na manowce, sprawiając, że zakochiwał się w niej jak w wykwintnej młodej kochance i ledwo się obejrzał, już szukał elfów w lasach Isergebirge. Było to bowiem miejsce tak urodziwe, jakby wyjęte z jakiejś wspaniałej baśni.
Ja sam tak przyzwyczaiłem się do tych cudowności, przebywając w nich jako dziecko, że były dla mnie wręcz zwyczajne.
Mój ojciec, dyplomata, rzadko gościł w domu, często bywając gdzieś w podróży, matka zaś odznaczała się niezwykłą pobożnością. Każdego wieczora w pokoju wypełnionym portretami i miniaturami przodków do tego stopnia, że nie było tam prawie wolnej przestrzenni, czytała mnie i moim braciom Biblię, w której zapisywała także z niezwykłą starannością wszelkie daty urodzin, zgonów i ślubów wszystkich krewnych oraz powinowatych.
Zostałem ukształtowany głównie przez matkę na człowieka nader pobożnego, który gorliwością wiary chciał przenosić góry. Ojciec miał na mnie wpływ raczej niewielki. Mogłoby mnie może i to smucić, jednak jako najmłodszy z jego dzieci przywykłem do bycia gorszym i słabszym, jak do swojej drugiej skóry.
Wydawało mi się rzeczą naturalną podjąć studia teologiczne. Matka była bardzo rada, ojciec nieco mniej, lecz mając innych bardziej obiecujących synów, nie wahał się zbyt długo i dał mi swą zgodę, by wreszcie pozbyć się mnie z domu.
Tak też się stało, ja zaś mając do wyboru studia teologiczne w Halle, w Królewcu, Berlinie lub też Frankfurfurcie nad Odrą, wybrałem ten ostatni ze względu na jego bliskość do domu rodzinnego.
Jakże prędko pożałowałem tej bezmyślnej decyzji...
W domu i tak prawie nie bywałem, pisząc jedynie listy, Frankfurtu nigdy zaś nie polubiłem. Nie miał on nic z uroku mych rodzinnych stron, był za to pełen nieokrzesanych żołnierzy przeświadczonych o własnej wyższości nad rzeszą przyszłych uczonych. Wszędzie wraz z żołnierzami kręciły się kolorowe jak papugi prostytutki, a tyle tu było szynków i lupanarów, że w końcu każdy musiał do nich trafić, mnie w to wliczając. Obrzydliwość wylewała się z ulic, jakby Frankfurt nie był już miastem uczonych, ale wielkim rynsztokiem.
Miasto szybko stało mi się obmierzłe. Religia, co niestety prędko spostrzegłem, nie mogła go uzdrowić. Nie wiem sam czy gorsi byli ateiści, czy wręcz przeciwnie: fanatycy, którzy mimo nawoływań biskupów wciąż wierzyli, że głos dzwonu może odegnać burzę, a zabobon był w ich umysłach silniejszy niż jakikolwiek dogmat wiary.
Byłbym niesprawiedliwy, jeśli zwaliłbym winę wyłącznie na Frankfurt, którego czasy świetności dawno minęły, a chwała przekwitła. Berlin nie był wcale lepszy, o ile nie dużo gorszy, Królewiec ponoć zapomniany, zacofany i porzucony.
Nie tylko ja przeżywałem więc kryzys wiary. Przeżywał go i świat. Chłop, o ile tylko był bogaty, mógł być niczym junkier, biedny junkier wierzył zaś, że jest godny cesarza, pastorzy podzielili się na liberalnych i konserwatywnych, jedni plując na drugich, skakali sobie do oczu. Mieszczanie żyjący z handlu wyrastali nad szlachtę, a szlachta zakładała fabryki, gdzie wyzyskiwała ubogich, tworząc nowy, dziwny gatunek ludzki od zarania przetrącony nędzą i nieszczęściem. Dymy z ich kominów przyćmiewały teraz nawet światłość nieba. Psy zdawały się wierzyć, że są kotami a wiewiórki jastrzębiami. Świat pozbawiony zasad, goniący za pieniądzem, stanął na głowie i nie wiadomo było kto, gdzie i jakie ma miejsce.
Wszystko to przytłoczyło mnie i zachwiało poważnie tym, w co kiedyś wierzyłem, ponieważ przeciwko światu miałem tylko martwe słowa, które nijak się miały do zła, nędzy, rozpusty i biedy, którą oglądałem na co dzień.
Mając lat dwadzieścia pięć, czułem się jak pięćdziesięciolatek. Chociaż zawsze byłem wysoki, krzepki i o czuprynie czarnej niby smoła, miałem wrażenie, że skarłowaciałem, a pasma mych włosów posrebrzyła w tak młodym wieku siwizna. Byłem pusty wewnątrz niczym bęben, pozbawiony wszelkich emocji i afektów. Nic mnie nie cieszyło, nic mnie nie smuciło, moje serce nie znało już żadnych głębszych poruszeń. Byłem martwy za życia, nawet ruchy miałem ociężałe i żałość jakaś straszna ciągnęła moje ramiona do ziemi.
Zatraciłem się, szukając ukojenia w doczesnych przyjemnościach, lecz efekt tych działań był odwrotny od zamierzonego i coraz silniej popadałem w letarg.
Nie umiałem wtedy kochać, nie znałem żadnej miłości poza chwilową namiętnością, a i ona mi nie smakowała, była płocha, grzeszna i nie umiała mnie wypełnić ani zabić mego cierpienia.
Ostatecznie nie porzuciłem własnej drogi, chociaż myślałem o tym i zdecydowałem się przyjąć święcenia. Natychmiast jednak postanowiłem wynieść się z miasta, gdziekolwiek na wieś, ot chociażbym miał być i prostym plebanem.
Napisałem do mojej matki, by rozpytała się wśród krewnych, czy nie znajdzie się dla mnie jakaś odpowiednia prebenda. Matka nalegała, abym zajął się czymś bardziej stosownym do mojego stanu, co da mi w przyszłości możliwość objęcia stanowiska biskupa, ja jednak konsekwentnie odmawiałem. Do tego czasu tkwiłem bezczynnie we Frankfurcie trawiony rozpaczą, która odbierała wszystkie me siły.
Pewnego dnia w jednym z listów matka oświadczyła wreszcie, że obecny starosta Züllichau, posiadający nadzór nad lokalnymi gminami, ma do obsadzenia pewną zamożną wiejską prebendę, mieszącą się zaledwie o godzinę drogi od samego Züllichau. Samo miasteczko jest niezwykle urokliwe i stanowi zresztą siedzibę Królewskiego Pedagogium, co mogło mi otworzyć drogę do dalszej kariery naukowej, nawet jeśli miałbym pieczę głównie nad swoimi parafianami. Dopiero to wydało się mej matce odpowiednią ofertą, która nie stałaby w sprzeczności i z moim życzeniem.
Pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem coś w rodzaju radości. Nie radości nawet, lecz drobnej wesołości, dającej mi jednakże tyle siły, by natychmiast odpisać na list, informując o chęci przyjęcia stanowiska. Po tygodniu wszystko było uzgodnione i mogłem ruszać w drogę, najpierw do Züllichau, później zaś do wsi Kay.
Nie miałem pojęcia, że czeka na mnie zło o niebo gorsze niż to, które poznałem dotychczas, bo pełne szaleństwa i niepochodzące wcale od człowieka...
‐-----------------‐---------------------------
**dom publiczny/burdel
W momencie, kiedy to pisałam, nie miałam pojęcia, że jednemu z potomków rodu Reussów zamarzy się powrót do czasów cesarza i zechce on zrobić przewrót, który oczywiście skończy się wielką i spektakularną klapą. Nie inspirowałam się księciem Heinrichem w najmniejszym stopniu, zaś wszystko jest wyłącznie dziwacznym zbiegiem okoliczności XD.
Bardzo długo szukałam portretu, który pasowałby do fizjonomii Ericha, do kogoś z jednej strony wytwornego, ale naznaczonego smutkiem, odtrąceniem i surowym wychowaniem. Dopiero jednak współczesne zdjęcie wykonane przez Julię Hettę, spełniło w moim mniemaniu to zadanie. Mam nadzieję, że uzupełni ono być może to, czego początkowo nie widać w tekście.
grafika: https://pin.it/4yxANfN
https://pin.it/3h1JKcL
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top