XXXIX
26 ABY, Tantive 4
Han Solo otworzył oczy, obudzony silnym bólem. Nareszcie nie był on na tyle mocny, by pozwalać starszemu mężczyźnie na chwilę powrócić do przytomności, by potem znowu pogrążyć go w czerni. Pilot pamiętał tylko kilka urywków z ucieczki z Ilum i tego, co działo się później. Nie miał siły, by choć spróbować się podnieść, a szklany inkubator, w którym go zamknięto i tak był za mały, by pozwolić na więcej niż oparcie łokci. Droid medyczny zauważył, że z pacjentem było lepiej, więc uwolnił go spod szklanej pokrywy. Kilka pomieszczeń dalej, Leia, mimo swojej przegranej, nie potrafiła się skupić na wymyślaniu nowej strategii. Cały czas chodziła po sali narad, będąc z garstką ludzi, której do głowy przychodziły coraz gorsze plany. C3PO wprosił się do środka, przerywając cichą burzę myśli. Wcześniej kazała mu pilnować Hana i w razie, gdyby coś się stało, miał przyjść i ją zaalarmować. Na jego widok, wybiegła z pomieszczenia, unosząc rąbki swojej długie, szarej sukni.
— Pan Solo jest w stabilnej kondycji, och dzięki Twórcy — powiedział droid protokolarny, dreptając za swoją właścicielką. — Nie ma powodu do pośpiechu.
Generał go nie posłuchała. Pokonała kilka korytarzy w szybkim tempie, zwalniając dopiero pod koniec, nieco zdyszana. Kwatery szpitalne były niemalże puste, gdy miejsce zajmował tylko jeden pacjent. Pilot spodziewał się, że po wielkiej bitwie będzie więcej rannych, więc albo banda młodych nakleiła sobie plasterek i już zajęła się swoimi sprawami, albo nikt nie wrócił. Lei stanęły łzy w oczach, gdy zobaczyła, że jej mąż zdołał przetrwać. Han przekręcił głowę, gdy zobaczył, że weszła do pomieszczenia i uśmiechnął się szeroko, próbując udawać, że nic mu nie było. Podeszła do niego i pocałowała na powitanie, choć miała ochotę go raczej uderzyć za to, jak lekkomyślnie się zachował. Ich syn przepadł, ale szmugler wciąż nie potrafił się z tym pogodzić i właśnie dlatego niemalże zginął.
— Ty głupkowaty ryzykancie — powiedziała do niego, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Myślałem, że zdołam go namówić, by wrócił do domu, ale jest uparty jak jego matka — zażartował.
Leia tylko pokręciła głową, wiedząc, że jej mąż nigdy się nie zmieni. Chewbacce również niedużo zajęło dotarcie do kwatery szpitalnej, gdy tylko rozeszła się wieść o tym, że Han Solo się obudził. Ponadto, Wookie miał dość słuchania Poe'a i Finna, którzy nie rozumieli, co do nich mówił i starali się sami dojść do tego, co miał na myśli. Kompletnie się to im nie udawało, ale przynajmniej zajmowało czas, gdy czekali na jakiekolwiek wieści. Chewie zastanawiał się tylko nad tym, czy ktoś kiedyś powiedział tej dwójce, by lepiej nie denerwować Wookiego i z całych sił się powstrzymywał, by nie pokazać im dlaczego. Po włochatym stworze i pozostała dwójka weszła do sali, chcąc zobaczyć, jak trzymał się człowiek, o którego życie walczyli jeszcze nawet na pokładzie Sokoła. Dameron miał czoło owinięte bandażem, ale nic gorszego mu nie było, dzięki temu, że Kylo nie pozwolił go skrzywdzić. Pilot przed nim miał znacznie mniej szczęścia.
— A gdzie jest Rey? — zapytał Han, widząc, że tylko jej brakowało. Chłopcy spojrzeli po sobie, nie wiedząc, który powinien się odezwać.
— Myślała, że Kylo Ren cię zabił i chciała cię pomścić — odezwał się Poe, ze ściśniętym gardłem.
— Ale wciąż żyje, jestem pewien — dodał szybko Finn.
— Rozumiem, że powtórka z zabawy? — Solo wreszcie miał siły na tyle, by samemu zdołać oprzeć się na łokciach. — Zabierzemy ją z tego lodowiska.
— Jest jeden mały problem — zauważył Finn, tonem tak wysokim, że niemalże piszczał. — Ilum już nie ma. — Po jego ostatnim stwierdzeniu, zapanowała cisza. Zaczęli zastanawiać się, co mogliby dla niej zrobić, ale nie istniała żadna odpowiedź. Smutek i brak wiary ogarnął pomieszczenie, a to było ostatnie, czego potrzebował Ruch Oporu. Musieli się wziąć w garść.
— Wszyscy znamy Rey. Jakoś sobie poradzi — stwierdziła pewnie Leia.
⭐
26 ABY, Kamino
Na pokładzie frachtowca nie było żadnego lustra. Były szyby, za którymi skrywała się ciemność wszechświata, zakłócana jedynie przez oddalone o lata świetlne, gwiazdy. Światło wewnątrz statku pozwalało odbijać się całemu wnętrzu, co przysłaniało widok zza grubego szkła. To musiało wystarczyć młodemu Solo, by móc się przejrzeć. Długo przyglądał się swoim włosom. Długość była ta sama, delikatne loczki wciąż przysłaniały mu czoło, ale nie były już przesiąknięte ciemnością. Nieraz słyszał żarty o tym, że przez wpływ ciemnej strony mocy, na świat przyszedł z burzą czarnych włosów, a nawet z zębami, co od razu zdradzało, że był potworem, ale nigdy nie wierzył tym słowom. Teraz miał wrażenie, że było w tym ziarenko prawdy. Trochę mu zajmie, nim się do tego przyzwyczai, ale nie z tym czuł się najdziwniej. Jego strach, złość, nienawiść i cierpienie zniknęły. Za czasów, gdy był padawanem, były przytłumione, gdy obecność Rey stała się dla niego tarczą przeciwko ciemnej stronie mocy. Teraz przestniały istnieć.
Ben czuł się lżejszy, pozbawiony przygniatających go emocji. Szara strażniczka zabrała ciężar z jego ramion i pozbawiła ciernia, który kaleczył jego serce. Wciąż jednak czuł się zagubiony. Przez lata wahał się między tym, czy był Benem Solo, czy raczej Kylo Renem, nawet, nim poznał to imię. Wszystko, co łączyło go z rycerzem Ren, zginęło. Ta część osobowości przypadła, w jednej chwili, pozostawiając w swoim miejscu pustkę i masę pytań. Czy powrót do rodziców naprawdę będzie dobrym wyjściem? Czy mu wybaczą? Czynił wiele zła, ale nie był wtedy sobą! To go nie tłumaczyło, mógł jedynie żałować, że tak długo pozwalał się zwodzić. Wątpliwości zniknęły i chłopak już nie chciał wrócić do Najwyższego Porządku. Żaden głos w jego głowie go do tego nie zmusi. Tylko kto mu w to uwierzy w śmierć Kylo Rena? Mrok zniknął, ale chłopak wciąż nie widział siebie ani po ciemnej stronie, ani po jasnej. Był pewien tylko tego, że nie pozwoli, by mrok wygrał tę wojnę.
Rey nie miała pojęcia, gdzie się kierowała. Podążała za przeczuciami, które miała w związku z mieczem Anakina Skywalkera. Zastanawiało ją, kto mógł być jego nowym właścicielem. Kto go wołał przez całą galaktykę? Musiała poznać odpowiedz. Rebelianci ponieśli klęskę, jeżeli gdzieś tam był jeszcze inny Jedi, nawet on mógł stanowić nieocenioną pomoc. W skórzanej pochwie wciąż trzymała, wyciągnięty z dna, sztylet Sithów. Źle się czuła z tym że nie okłamywała Bena, ale bała się, że cokolwiek odnajdą, zmusi go to do powrotu do Najwyższego Porządku, a wtedy już nie będzie miała siły, by przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. Cała ta podróż przypominała jej podróże z Hanem, ale role się zamieniły. Tym razem to ona decydowała, gdzie lecą, a Solo szukał odpowiedzi na pytania, o których nie wiedział, że je zadał.
— Wydaje mi się, że to tutaj — stwierdziła Rey, wchodząc w atmosferę planety, na którą pokierował ją miecz. W większości widziała tylko deszcz, przez który przebijały się okrągłe dachy budynków. — Nie najciekawsza pogoda.
— Znam to miejsce. Obi-Wan całkiem sporo o nich pisał w swoich dziennikach — przypomniał sobie Ben, rozpoznając budynki. — W historycznych podręcznikach też o tym pisali. To Kamino. Tutaj powstawały klony Jango Feeta.
— Mam nadzieję, że na żadnego się nie natkniemy — powiedziała i rozpoczęła lądowanie. Też znała różne historie z Wojen Klonów, ale najbardziej w pamięć zapadło jej to, że klony znacznie zmniejszyły populację Jedi, wykonując rozkaz sześćdziesiąt sześć.
Brama frachtowca się otworzyła, otwierając drogę na stare lądowisko. Zewsząd otaczała ich woda, więc całe miasto składało się z mostów, utrzymywanych przez sięgające dna, pale, a dopiero na nich budowano inne obiekty. Wyjście na tak gęsty deszcz nie było niczym przyjemnym, a morski wiatr potęgował chłód, przenikający aż do kości. Rey wyszła pierwsza, zakładając na głowę biały kaptur swojej szaty. Idąc, cały czas musiała mrugać i głową unikała wpadających do oczu kropelek deszczu, przez co, do budynku kierowała się niemalże na ślepo. Ben nie miał pojęcia, co w ogóle robił w tamtym miejscu, ale zawarł z Rey umowę, że już nigdy się nie opuszczą, nawet jeżeli żadne z nich nie powiedziało tego na głos. Wystawił dłoń, w stronę, z której myślał, że padał na niego deszcz, ale szybko zorientował się, że lało z każdej. Nisko opuścił głowę i starał się przeć przed siebie, wzdłuż metalowego mostu.
— Liczyłem na to, że będziesz mnie zabierać w nieco przyjemniejsze miejsca! — krzyknął Solo, zagłuszany przez dudnienie deszczu.
— Chciałam, ale upierasz się, żeby nie wracać do Ruchu Oporu! — odkrzyknęła dziewczyna, odwracając się tyłem do kierunku, w którym podążała.
— Wrócę i co powiem? Hej tato, przykro mi, że wczoraj próbowałem cię zabić, ale to nic, bo na rękach i tak mam krew tysięcy?! — Przyśpieszył kroku, by ją dogonić i mówić nieco normalniej.
— Nie mówię, że będzie łatwo, Ben. Będziesz sobie musiał zasłużyć na zaufanie, ale w końcu ci uwierzą. — Złapała go za rękę, gdy wreszcie do niej podszedł. — To nie byłeś ty. Darth Sidious kierował tobą jak kukiełką, ale z tym koniec. Żaden Palpatine nie będzie ci już mącił w głowie — obiecała.
— Jest jeden Palpatine, któremu na to pozwolę — powiedział i uśmiechnął się lekko. Rey spojrzała na Bena spode łba, wypuściła jego dłoń i znów zaczęła kierować się w stronę budynku. Chłopak szedł szybko, by być obok niej, nie rozumiejąc, co się stało. — Hej, to był tylko żart — usprawiedliwiał się.
— Nigdy więcej nie nazywaj mnie tym imieniem — powiedziała, raczej smutnym tonem, niż wściekłym. Solo złapał ją za ramiona i zmusił, by się zatrzymała.
— A co w nim jest złego? Luke nie ma nic przeciwko, by mówiono na niego Skywalker, a jego ojciec nie był lepszy niż Imperator. Darth Vader, czy Darth Sidious, to tylko jedna część ich życia. Twój ojciec był dobrym człowiekiem, może dalsi przodkowie też? Nie znasz ich, może to właśnie po nich dobro jest w tobie tak silne. Tylko czyny sprawią, jak nasze imię będzie postrzegane.
Dziewczyna westchnęła. Miał rację i teraz wiedziała, jak musiał się czuć przy jej wywodach o moralności. Z jednej strony przynosiło pewną ulgę, ale z drugiej było strasznie irytujące. Rey znów chwyciła jego dłoń i pobiegli do budynku, już dłużej nie marnując czasu. Pogoda nie była najciekawsza do rozmówek na zewnątrz. Gdy wreszcie znaleźli się w środku, zapanowała cisza, gdy deszcz nie miał szansy, by przebić się przez metalowe ściany. Z początku nie dostrzegali tam nic fascynującego, jedynie ściany, które dawniej musiały być białe, choć warstwa kurzu zmieniła im kolor na szary. Im dalej się kierowali, tym bardziej nieswoje czuli się w tamtym miejscu. Wiązała się z nim historia, której znali zaledwie ułamki. Wiele intryg i manipulacje losu, które zadecydowały o tym, jak przedstawiał się teraźniejszy świat. Ostatnie pomieszczenie, w jakim się znaleźli, było zupełnie pozbawione światła, więc miecze Rey, posłużyły za latarkę, oblewając wnętrze złotą poświatą.
Widok odebrał im dech w piersi. Wzdłuż ciągnęły się setki szklanych walców i probówek, a każde z nich wypełnione wodą, jeżeli przed laty nie zostało uszkodzone na tyle, by miała szansę się wylać. Najgorsze były te, w których coś się urodziło. Powykrzywiane, zmarłe istoty, tak młode, że przypominały raczej wnętrze orzecha niż żywe stworzenie. To musiało być miejsce, w którym powstawały i rozwijały się klony. Rey przykucnęła przy jednej z większych probówek. Wewnątrz było ciało niemalże całkowicie rozwiniętego chłopca, skulonego jak embrion. Substancja, w której trup się utrzymywał, musiała w jakiś sposób zahamować rozkład ciała. Szara strażniczka zdmuchnęła kurz z metalowego piedestału i jej oczom ukazał się zbiór cyfr. Poznała kilku szturmowców i domyśliła się, że chłopiec, który dorastał po drugiej stronie szkła, pewnie tak dostałby na imię. Odeszła od niego. Ben i Rey byli niemalże u celu, nawet jeżeli nie wiedzieli, kogo szukają.
Szara rycerz wyłączyła miecze, bo jedna z probówek była oświetlona, a maszyna zdawała się pracować. Podbiegli do tego. Klon wewnątrz w niczym nie przypominał pozostałych. Miał jaśniejszą cerę i blond włosy, a ponadto wydawał się szczuplejszy i wyższy. Przyglądając się jemu, para miała dziwne wrażenie, że żył. Tylko jak mógłby przetrwać, skoro wszyscy inni zginęli? Ben wpatrywał się w postać, miał wrażenie, że skądś ją kojarzy, ale dziewczyna postanowiła rozejrzeć się dalej. Dostrzegła jeszcze kilka innych, różniących się od Jango Feeta, klonów. W jednym z nich, w nastoletniej formie, dostrzegła twarz, tak bardzo podobną do jej. Znała tę osobę, wiedziała, kto skrywał się po drugiej stronie szkła, choć ostatnim razem miała okazję zobaczyć go martwego na pustynnej planecie. To był jej ojciec, a raczej jego klon. Padła przed nim na kolana, a ciche uderzenie zwróciło uwagę Bena.
— Wszystko gra? — zapytał ją, podchodząc.
— To on — szepnęła, ale nie musiała nic dodawać. Młody Solo był przy niej w dniu, gdy na Pasaanie odnaleźli jego ciało i bez problemu go rozpoznał.
— Nic tutaj nie ma sensu — podsumował.
— Kim jesteście? — rozległ się za nimi kobiecy głos, który poniósł się echem wśród ścian.
Obydwoje wyciągnęli swoje bronie, a Rey w mgnieniu oka podniosła się z kolan. Stanęli do probówki plecami, bo głos dostał gdzieś sprzed nich. Ktokolwiek to był, nie śpieszyło mu się. Słychać było wolne, dudniące kroki, które coraz bardziej zbliżały się do jedynego, oświetlonego miejsca. Ujrzeli przed sobą Togrutankę, która byłą całkowicie niewzruszona ich widokiem. Nie przestraszyła się ani podwójnego ostrza strażniczki świątyni, ani czerwonego, rozszalałego miecza Bena. Stanęła w świetle i zdjęła z głowy kaptur, odsłaniając niezwykle ozdobne i długie lekku. Kobieta była starsza i najpewniej byłaby szanowana wśród swojego ludu, ale robiła na Kamino? Zniecierpliwiona skrzyżowała ręce na piersi, jakby ta dwójka nie stanowiła dla nich żadnego zagrożenia, choć wiek odebrał jej dawną sprawność, a po broni nie było nawet śladu. Posłała im spojrzenie, wyrażające jej niecierpliwość.
— Nazywam się Rey — powiedziała krótko dziewczyna, nie opuszczając broni, a zupełnie odwrotnie postąpił Ben, chowając swoje ostrze, ale nie podając imienia. Togrutanka postawiła jeszcze kilka kroków do przodu. Znała te rysy twarzy, charakterystyczną postawę i dumę bijącą z oczu. Niemalże zaśmiała się pod nosem, bo nigdy nie sądziła, że dożyje tej chwili.
— Nigdy jeszcze nie spotkałam Skywalkera, który wstydziłby się swojego nazwiska.
— Kim jesteś? — zapytała Rey. Tak samo, jak Solo, nie miała pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło.
— Jestem Ahsoka Tano. Możesz już opuścić broń.
Na dźwięk tego imienia, Ben, tak samo, jak Rey, na chwilę stracili kontakt z rzeczywistością. Wyłączyli się jak droid, który dostał na raz za dużo danych do przeanalizowania. Stała przed nimi sama Ahsoka Tano, komandor w czasie Wojen Klonów i uczennica Anakina Skywalkera. Aż ciężko było uwierzyć w to, że wciąż żyła. Z jednej strony, mogłoby się wydawać, że od wojen minęło mnóstwo czasu, z drugiej, może to jednak nie było wcale tak długo. Togrutanka spojrzała po twarzach dzieciaków, z których mogła wyczytać całą paletę uczuć, podziw, strach, konsternację, a nawet radość. Obie strony milczały, choć i jednej i drugiej na usta cisnęło się to samo pytanie, co tam robili? Rey bez słowa sięgnęła do pasa, by naocznie pokazać przedmiot, który ją zaprowadził w tamto miejsce. Wiedziała, że była u celu, ale nie była pewna, czy to Ahsoka powinna przejąć broń. Jednak nikt nie zasłużył na to bardziej. Dziewczyna wyciągnęła miecz w stronę Togrutanki.
— Miecz Anakina? Z tego, co słyszałam, miał go przy sobie jego syn. Czemu przekazujesz go mnie? — Tano pytała zdziwiona. Nie miała już żadnej broni, ale żadna nie była jej potrzebna. Nie chciała już walczyć. Jej czas chwały minął, miała własne zadanie do wykonania. Wzięła miecz, tylko po to, by go obejrzeć. Dawno nie widziała nic, co należałoby do jej mistrza.
— Poprowadził nas tutaj, ale wciąż nie wiem, czego dokładnie oczekuje — dziewczyna zaczęła tłumaczyć. — Mam przeczucie, że chce wrócić do mistrza, ale to niedorzeczne. Żaden z jego właścicieli nie żyje — ostatnie zdanie powiedziała ze smutkiem.
— Znałaś Luke'a? — zapytał Ben, skupiając się na innej części wypowiedzi, niż jego towarzyszka.
— Za panowania Imperium, byłam w Rebelii, po jego upadku wciąż starałam się jakoś pomagać. Leię, poznałam jako pierwszą, potem Hana, Luke'a... i ciebie — powiedziała, lekko się uśmiechając. — Nie możesz tego pamiętać, miałeś tylko kilka miesięcy, ale tak, to nie jest nasze pierwsze spotkanie, Benie Solo.
— Wydaje mi się, że czeka nas długa rozmowa — stwierdziła Rey, wracając wzrokiem do martwego klona, który wyglądał jak jej ojciec.
Ahsoka kiwnęła głową, ale nie miała zamiaru rozmawiać w tamtym miejscu. Mimo dwóch dekad, które tam spędziła, wciąż przyprawiało ją o dreszcze. Prowadziła ich kilkoma korytarzami, aż dotarli do sali, która przypominała wielką jadalnię, wypełnioną setkami stołów. Togrutanka mocą strzepnęła z jednego kurz, który zsypał się na podłogę. Wcześniej udało jej się uruchomić światło, więc mieli, chociaż, pozory normalności. Starali się przekazać jak najwięcej z historii, przez które trafili na Kamino. Ben starał się pominąć część, w której dołączył do Najwyższego Porządku, ale czerwony miecz zdradził go już na starcie. Historia Kylo Rena wciąż była dla niego zbyt świeżą sprawą, więc jednym zdaniem odpowiadał na pytania, zadawane mu przez Tano. Było w niej coś, co nie pozwalało mu zwyczajnie ją zlekceważyć. Miał do niej za dużo szacunku, choć znał ją tylko z opowieści. Ponadto wydawała się go nie oceniać, a w tamtej chwili, to znaczyło dla Bena naprawdę dużo.
— Sith, który nie żądał potęgi. Jesteś dość nietypową osobą — powiedziała, wciąż patrząc na niego łagodnie. Usłyszała wszystko, że zabijał niewinnych, że niemalże doprowadził do śmierci własnego ojca, że zostawił Rey na pastwę płomieni, ale Ahsoka wciąż nie czuła do niego nienawiści. Nie pierwszy raz spotykała się z tą historią. Rozumiała chłopca, nawet jeżeli to nie jej przytrafił się podobny los. — Dlaczego odszedłeś?
— Hux zobaczył, jak zabiłem Snoke'a. Musiałem uciekać, inaczej sam pożegnałbym się z życiem.
— Ale, czy wciąż walczysz dla ciemnej strony? — dopytała, bo poprzednia odpowiedź nie miała dla niej znaczenia.
— Nie chciałbym — odezwał się po dłuższej chwili.
Tylko to wydawało mu się prawdą. Nigdy nie chciał walczyć dla ciemnej strony. Dlatego nie zależało mu na potędze i innych pokusach. Nawet zupełnie pogrążony w mroku, myślał tylko o tym, by zaprowadzić porządek w galaktyce, by wreszcie wszystkim żyło się lepiej. Teraz nawet nie był pewien, czy to były jego myśli. Ścierały mu się ze sobą dwie rzeczywistości. To, kim był i to, kim mógłby być, gdyby Darth Sidious nigdy nie objąłby nad nim kontroli. Może świat przedstawiałby się dla niego w nieco lepszych barwach. Ben Solo chciał wszystko naprawić, ale wspomnienie Kylo Rena pytało go, "dlaczego?". Nie był pewien, czas pędził za szybko, by chłopak mógł zdecydować się na jakąś odpowiedź. Odkąd mógł myśleć za siebie, chciał tylko jednego, wolności, która nigdy nie była mu dana, a tego nie odnajdzie po ciemnej stronie.
— Więc czemu twój miecz wciąż jest czerwony?
— Nie mogę go wyrzucić, to moja jedyna broń — tłumaczył się.
— To nie wyjaśnia, dlaczego kyber wciąż krwawi.
— Niby jak miałby przestać?
— Możesz go uzdrowić.
Ben spojrzał na nią podejrzliwie, ale Togrutanka nie wydawała się żartować. Postanowił sprawdzić jej teorię. Rozłożył swój miecz i części pozostawił na stole. W jego dłoni pozostawał tylko kryształ, wciąż rozszalały pomiędzy dobrem i złem, pulsując płomienną czerwienią. Chłopak przez chwilę mu przyglądał, a potem zamknął oczy, starając się wyciągnąć mrok, który lata temu w niego wpoił. Było inaczej, niż gdy leczył żywych ludzi. Nie przekazywał części swojego życia, tylko medytował, oczyszczając swój umysł, a zło znikało, pozostawiając po sobie bezbarwny kamyk. Solo na powrót złożył miecz, ale bał się go włączyć. Rey wzięła broń, w którą wszyscy się wpatrywali i dokładnie się jej przyjrzała. Bolało ją, że tak zniszczył ich bliźniacze miecze. Rękojeść ledwo dawała radę utrzymać w sobie krwawiący kryształ, a przewody były nawet na zewnątrz. Była ciekawa, czy gdyby znowu były dwa, to wyglądałyby tak samo?
— Weź go ode mnie — rozkazała Benowi.
— Masz zaciśniętą dłoń — zauważył.
— Po prosty go weź.
Zrobił, co mówiła. Chwycił za rękojeść, a Rey zamknęła oczy. Chłopak nie wiedział, czy chciała, by wyrwał go z jej dłoni, czy po prostu miał go trzymać, więc postawił na złoty środek, lekko się z nią siłując. W tym czasie szara strażniczka otworzyła między nimi most, choć byli obok siebie. Nie pokazały się ich odbicia, które zwykle towarzyszyły im w takich chwilach, wciąż tylko dwie osoby chwytały za rękojeść. Gdy w następnej chwili, Rey otworzyła oczy, połączenie się zerwało, a moc lekko ich od siebie odepchnęła. Miecz pozostał w dłoni Bena, podczas gdy w jej dłoniach, rękojeść w kształcie krzyża zaczęła rozpadać się w proch. Chłopak nie spotkał się z niczym podobnym. Wciąż trzymał miecz, który stworzył jako padawan. Jedno z bliźniaczych ostrzy straciło swoje odbicie, ale drugie pozostawało w dłoni Solo. Mógłby powiedzieć, że zupełnie się nie zmieniło, ale wtedy nacisnął guzik.
— Ostrze jest białe — powiedział na głos Ben.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top