XXVII

24 ABY, Yavin 4

Han Solo wylądował na księżycu i od tamtej pory nawet nie drgnął, by wyjść zza steru. Rey również się nie śpieszyło, by opuścić pokład Sokoła. Nie mogła tak po prostu zostawić go i zniknąć, wiedząc, jak bardzo zawiodła swojego mentora. Nie chciała, by kolejna osoba była zła za jej odejście. Weszła do kokpitu, a jej pierwszą myślą było to, że nigdy nie powinna była opuszczać Jakku. Zaoszczędziłaby sobie wielu pożegnań. Chewbacca odszedł, ustępując miejsca drugiego pilota i zostawiając swoich przyjaciół samych. Wiedział, że mieli do zamienienia ze sobą kilka słów i łatwiej im będzie bez pary uszu, która nie miała z tym nic wspólnego. Jemu też ciężko będzie zostawić dziewczynę. Sam miał dziecko, syna, który był już dorosły, ale nieraz musiał go opuszczać, by walczyć przeciwko Imperium, ale wracał, gdy tylko mógł. Han ciągle się tego nie nauczył, gdy już kogoś zostawiał, było to raz na zawsze. Nie rozumiał, że droga powrotu do rodziny się nie zamykała i jego syn też nie umiał tego pojąć.

— Mam się pożegnać, czy wyjść? — odezwała się Rey, zajmując miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej siedział Wookie.

— To zależy, co masz do powiedzenia — powiedział pilot, zwracając głowę w jej stronę.

— Na Dagobah zostałam mianowana na Strażniczkę Świątyni. Oszczędzę ci szczegółów i tak byś nie słuchał. Chcę tylko, żebyś wiedział, że nie zostawiam tego wszystkiego, bo nagle zmieniłam zdanie. To, w jaki sposób funkcjonują Jedi... to nie tak powinno wyglądać. Moją powinnością stało się szukanie rozwiązania, by nastała równowaga i... — tłumaczyła się, ale Han nie wierzył w jej słowa.

— Co to ma wspólnego z moim synem? — zapytał, unosząc jedną brew. Dziewczynie zabrakło słów. Przez chwilę siedziała cicho, z otwartą buzią, szukając w głowie słów i myśląc o wyjaśnieniach, ale potrafiła wydusić z siebie tylko "ja", powtarzając to w kółko, jakby to miało zastąpić pełne zdanie. — Żyję tak długo tylko dlatego, że umiem czytać z ludzi, jak z otwartej księgi. Wiedziałem, że Leia coś do mnie czuje, szybciej niż ona sama to odkryła. — Rey nawet nie chciała patrzeć w stronę pilota. Spuściła głowę, zupełnie zawstydzona. — Znam cię, wiem, że nie lecisz tam z winy głupiej powinności. Chce wiedzieć, o co chodzi.

Dziewczyna ze zdenerwowania wbijała sobie paznokcie dłonie. Mimo całego zła, Han potrafił dostrzec w swoim synu tylko dobre strony. Pamiętał chłopca, który w jego oczach, był za dobry na ten świat, ciągle niszczony przez wojny, kłamstwa i nienawiść. Jak miała mu powiedzieć o ciemności, która tak silnie obezwładniała Bena? Nie było wiele osób, które wciąż wierzyłyby w to, że najmłodszy ze Skywalkerów doczeka się innej przyszłości, niż ta, którą wywalczył sobie jego dziadek. Han miał rację, powrót do świątyni nie był jej zadaniem, tylko wymówką, której potrzebowała, by wrócić. Znał ją za dobrze i w równym stopniu znał się na ludziach, więc rozszyfrowanie swojej uczennicy nie było niczym trudnym. Wreszcie odważyła się odezwać, zasłużył na to, by wiedzieć, co działo się z jego dzieckiem. Jego jedynym dzieckiem. Poznał prawdę o ciemności, o wizjach i o walce, którą chłopak z pewnością przegra, jeżeli Rey mu nie pomoże. Gdy skończyła mówić, zapanowała cisza.

— I co? — zapytał poważnym tonem, jakby dalej był wściekły za to, że go opuszczała. Już chciała pytać, czego nie rozumiał, ale on nie dał jej dość do głosu. — Będziesz tu tak siedzieć? — To zupełnie zbiło ją z tropu. Uśmiechnął się do niej, pokazując, że jego wściekły ton był tylko żartem. Rey nie wiedziała, jak wielki ciężar miała w sercu, dopóki ten nie spadł. — Nie pozwól, by mój syn wpakował się w kłopoty.

— Nie pozwolę — powiedziała, wrastając i podeszła do mentora, zarzucającmu ręce na szyje. — Jesteś dla mnie jak ojciec i bardzo chciałąbym zostać. Wiesz o tym, prawda?

— Wiem, dzieciaku — odpowiedział, głaszcząc ją po włosach.

Rozstali się, a Han już drugi raz musiał patrzeć, jak Rey, opuszczała jego załogę. Wcale nie było mu łatwiej niż za pierwszym razem. Wciąż nie czuł się tak okropnie, jak gdy na rzecz Świątyni Jedi, stracił syna. Jednak ta myśl mu nie pomagała. Chciałby nienawidzić Jedi, za to, że odebrali mu tak dużo, ale nie potrafił, bo nie umiał zapomnieć, ile im zawdzięczał. Nie wyszedł z pokładu, chciał uciec jak najszybciej, więc odleciał, gdy tylko Chewbacca pożegnał ich podopieczną. Rey pomachała odlatującym pilotom i stała w miejscu jeszcze przez chwilę, nim zdołała się ruszyć. Trwał trening, więc Mistrz Skywalker pilnował swoich uczniów, którzy mierzyli się we względnie nieszkodliwych bitwach. Poszła na miejsce ćwiczeń i stała, przyglądając się walkom. Uśmiechnęła się do siebie, widząc dobrze znane jej twarze. Nie chciała im przerywać, nigdzie jej się nie śpieszyło. Stała tam przez chwilę, nim coś śmignęło nad jej głową. Dobyła miecza, a złoty blask oblał jeden z jego ostrzy.

— Zobaczymy, jak bardzo zesztywniałaś przez ten rok — odezwała się Voe, ponownie zamachując się zielonym mieczem.

Bynajmniej nie robiła tego ze złości, czy zemsty za to, że jej dawna padawan odeszła. Miała szeroki uśmiech na twarzy, znów mogąc ją zobaczyć. Ich miecze zetknęły się kilka razy. Nie było mistrza, który mógłby pilnować dalszego rozwoju Rey w walce, nie miała też codziennie treningów, które utrzymałby ją w formie tak dobrej, w jakiej była, mieszkając na Yavin Cztery, więc przez chwilę, można było spodziewać się, że Voe wygra, bo dawna padawan, zmuszona siłą naporu zielonego miecza, uklękła na jedno kolano. Wtedy zapaliła również drugie ostrze i oba końce jej starego kija, rozbłysnęły, prezentując się w pełnej klasie. Rey przewrotem zniknęła spod naporu broni, by stanąć kilka metrów dalej, a miecz rycerz Jedi skończył wbity w trawę. Całkowicie przejęła inicjatywę w walce. Kręciła nim zwinnie, jak młyn, a jej broń przypominała raczej wielką, złotą tarczę, niż pojedynczy, wąski miecz. Jedno z jej uderzeń popchnęło dawną mistrzynię o kilka metrów.

— Ciekawa zabawka — odezwała się, szykując, by odeprzeć kolejny cios.

— To jeszcze nie wszystkie sztuczki — odpowiedziała, po czym zmniejszyła odległość między nimi, by zadać kolejny cios.

Padło kilka kolejnych uderzeń, każde sparowane, a zwycięstwo przechylało się na stronę Rey. Tym razem to ona zaatakowała z góry, dociskając swoją byłą mistrzynię do ziemi. Dopiero wtedy dotarło do niej, że była od niej wyższa. W ciągu półtora roku rozłąki urosła na tyle, by przewyższać Voe o kilka dobrych centymetrów, więc pierwszy raz, atak w ten sposób, mógł się dla niej skończyć wygraną. Rycerz odepchnęła napierającą na nią broń, gdy Rey trochę za mocno skupiła się na rozmyślaniach o upływającym czasie i sama wzięła zamach znad głowy. Dawna uczennica Skywalkera zareagowała szybko, ze zwinnością, której każdy mógł jej pozazdrościć, odkąd tylko pojęła podstawy walki. Rozłączyła swoją broń, z jednego, podwójnego miecza robiąc dwa i krzyżując je ze sobą, zablokowała nadchodzący cios. Nim Voe zdążyła zareagować, młodsza dziewczyna ostrzami swoich złotych mieczy ścisnęła zielony miecz i silnym szarpnięciem, wyrwała go z dłoni właścicielki, by potem zbliżyć jedną ze swoich broni do gardła, a drugą, trzymała za jej karkiem.

— Mówiłam ci, że następnym razem cię pokonam — Rey przypomniała swoje słowa, które zniknęły w czasie na sześć lat.

— Nie wątpiłam w to wtedy i nie jestem zdziwiona teraz — odpowiedziała, uśmiechając się. — Zabieraj to sprzed mojej twarzy — dodała, gdy żółte światło broni, świeciło jej w oczy.

Rey posłuchała i miecze zgasły, by po chwili, jako jeden zawisnąć u jej pasa. Potem wpadła w szeroko otwarte ramiona swojej byłej mistrzyni, nie potrafiąc ukryć, że się za nią stęskniła. Zamieniły ze sobą kilka słów, przynajmniej takie miały wrażenie, ale czas minął zdecydowanie za szybko, gdy obie opowiadały sobie o swoich przygodach. Dziewczyna wciąż nie porozmawiała z Mistrzem Skywalkerem, a bez tego nie mogło się obejść. Podeszła do niego, gdy wszyscy uczniowie zaczęli się już zbierać. Ben nawet na nią nie spojrzał. Jeszcze będzie miała czas, żeby z nim porozmawiać, na razie musiała wytłumaczyć, po co w ogóle wróciła. Luke nie chciał rozmawiać, stojąc w miejscu, więc poprosił ją, by się przeszli, chcąc zostać samym, choć Artoo wlókł się za nimi.

— Nie wróciłaś, by ponownie podejść do próby, prawda? — zapytał, gdy szli przez wzgórze, z którego świątynia prezentowała się najpiękniej, niezasłonięta przez żadne drzewa.

— Nie mistrzu. Ja... już przeszłam przez piątą próbę. Nie została żadna, której mogłabym się poddać — odpowiedziała, wolno maszerując obok niego z podobną powagą, trzymając dłonie za plecami. Nie mógł ukryć zdziwienia. —Dziś rano byłam na Dagobah, szukałam odpowiedzi i liczyłam, że tam uda mi się je znaleźć.

— Trafiłaś do Jaskini Zła — domyślił się Luke, na co dziewczyna kiwnęła głową.

— Jednak nie przeszłam tego samego testu, co Jedi, którzy tam wchodzą. Zobaczyłam dwie wersje siebie. Jedną jako Jedi a drugą jako Sith. Walczyły i choć przez chwilę chciałam pomóc jasnej stronie, zrozumiałam, że nie chcę, by zwyciężyła żadna z nich — opowiadała, widząc, jak jej dawny mistrz pogrążał się w coraz większym skupieniu. — Udało mi się, zatrzymałam je i zdałam test. Po wyjściu ukazał się przede mną Mistrz Qui-Gon i pasował mnie ale... — Zatrzymała się, by wypowiedzieć następne zdanie. — Nie stoję tutaj jako Jedi, Mistrzu Skywalker. Zostałam mianowana na szarego rycerza, nie reprezentując żadnej ze stron mocy.

— Jakie więc jest twoje zadanie na Yavin? — zapytał, bezwładnie opuszczając ręce.

— Dokładnie to, jakie postawiła przede mną moc. Będę pilnować równowagi.

Mogła odejść, zjeść kolację z pozostałymi, jak za dawnych czasów, ale nie czuła się głodna. Zamiast siedzieć w miejscu, wolała się przejść, zwiedzić miejsca, w których bywała jako padawan. Nie odeszła na tyle dawno, by nie pamiętać, gdzie co było, zniknęła na rok i cztery miesiące, może sześć, ale nie więcej. Wszystko było na swoim miejscu, dokładnie jak gdy przyleciała tam pierwszy raz i tego dnia, gdy odleciała. Weszła do świątyni, której zobowiązana była strzec i poczuła, że jest we właściwym miejscu. Nie pasowało jej tylko jedno, była sama. Zostawiła Hana, zostawiła Chewbaccę, jedyne osoby, które mogłaby nazwać swoją rodziną, a jej najlepszy przyjaciel prędzej odciąłby sobie język, niż jeszcze kiedykolwiek nazwałby ją w ten sposób. Znów była sama, mając przy sobie jedynie osoby, które uczone są, by nie płakać po jej śmierci. Nawet Voe nie pozwoli sobie na łzy, nie tego oczekiwano od rycerzy Jedi.

Rey podeszła do okrągłego okna w świątyni, które pozwalało jej dostrzec horyzont za drzewami bagiennej dżungli. Słońce już zaszło, przez co Yavin Prime stracił swoją delikatną czerwień i zaszedł brązem, przebijającym się przez ciemne chmury. Dziewczyna usiadła i zamknęła oczy, chciała skupić się na medytacji. Nic z tego nie wychodziło, bo myśli szalały w jej głowie. Od czasów, gdy mieszkała na Jakku, nie była pozostawiona samej sobie w tym stopniu. Jedi nie byli na jej miejscu, walczyli za kod, w który nie wierzyła, przez co nigdy nie będzie mogła być jedną z nich. Nigdy nie będzie mogła zostać pilotem, nigdy nie będzie mogła żyć z rodzicami, nigdy nie będzie wiodła prostego życia. Była jedyną, od czasów rozkazu sześćdziesiąt sześć, Strażniczką Świątyni i nigdy wcześniej nie czuła się tak okropnie samotna.

Nie mogła tam tak siedzieć i użalać się nad sobą. Musiała, chociaż przywitać się z osobą, dla której poświęciła podróże na pokładzie Sokoła Milenium. Nie obwiniała za to Bena, to nie on podejmował za nią jakiekolwiek decyzje. Rey zastanawiała się, czy gdyby wtedy została, przyszłość przedstawiałaby się teraz w lepszym świetle. Zapewne zostałaby Jedi, złożyłaby przysięgę, by walczyć za jasną stronę i szłaby szlakiem, wyznaczonym przez pozostałych uczniów. Czy to byłoby lepszym wyjściem? Szczerze w to wątpiła. Na pewno nie dla niej. Nie była pewna, gdzie szukać młodszego Solo. W jego namiocie, w kryjówce, gdzie się pożegnali czy może znalazł nowe miejsce, nie znosząc tamtego wspomnienia? Zajrzała najpierw do jego pokoju. Zapukała, ale nikt się nie odezwał. Powinna była odejść, ale zamiast tego weszła do środka. Nie musiała szukać dalej, był w środku.

— Czego ode mnie chcesz? — zapytał przez zaciśnięte zęby. Siedział tyłem do wejścia, a gdy usłyszał, że ktoś wchodzi, nawet się nie odwrócił. Nie wiedział, kto wszedł do środka, mógł się domyślać, ale niewiele go to obchodziło. Odciął się tak bardzo, że nawet mocą nie chciał wyczuć, kto to mógł być.

— Przywitać się z przyjacielem — powiedziała. Na dźwięk jej głosu Ben lekko zadrżał. Nie spodziewał się, jaką ulgę mu przyniesie, jakby chłodna woda oczyściła jego ranę. To zdenerwowało go jeszcze bardziej.

— Nie jestem twoim przyjacielem — warknął. — Po co wróciłaś?

— Chcesz usłyszeć prawdę, czy kłamstwo, które sobie wmawiam? — zapytała, ostrożnie stawiając krok do przodu. Milczał. — Jestem tu by pilnować Świątyni... ale martwię się, jak ty sobie radzisz.

— Doskonale, tak samo, jak radziłem sobie na lata, nim cię poznałem. Masz swoją odpowiedź, wyjdź — mówił, a jego głos był niski, szorstki i przerażający.

Wstał i podszedł do dziewczyny, stając niebezpiecznie blisko. Mimo tego, że urosła, był od niej znacznie wyższy, a patrząc z góry, przeraziłby niejedną osobę, ale nie Rey. Ona zupełnie nie czuła przed nim strachu, nawet nie przeszło jej przez myśl, by bać się Bena. Jednak nie można o niej było powiedzieć, że w tamtej chwili nie była przerażona. Zobaczyła ciemne sińce pod jego oczami, nawet jeżeli sypiał, koszmary musiały go męczyć tak bardzo, że sen był niewystarczający, by naprawdę móc wypocząć. Cerę miał tak bladą, że mogłaby go posądzić, że był chory. Policzki mu się zapadły, najpewniej nie jadł wystarczająco. Nie, nie bała się jego, tylko o niego, widząc, do jakiego stanu się doprowadził. Wielu uczniów znów się go bało, wrócił do niego tytuł potwora, ale do niej nigdy nie dotrze prawda o tym, jaki się stał. Solo nie wiedział, czego nie rozumiała, był potworem, powinna się bać.

— Wyjdź — rozkazał jeszcze raz. Wtedy strach i żal z winy jego stanu, zniknął z jej oczu i spojrzała na niego z uporem i pewnością siebie, jak gdy spoglądała na niego w czasie którejś z setek ich kłótni. To właśnie dlatego, że miała odwagę mu się sprzeciwić, zyskał do niej szacunek za pierwszym razem. To właśnie dlatego się w niej... Odgonił wszystkie myśli. Był na nią wściekły. Nie chciała odejść. — Świetnie — odezwał się i sam wyszedł.

— Ben! — krzyknęła i ruszyła za nim. — Wiem, że wciąż ci na mnie zależy.

— Już nie. Zostałem rycerzem Jedi, jestem ponad to. Nie emocje, ale pokój. Nie ignorancja, ale wiedza. Nie pasja, ale spokój. Nie chaos, ale harmonia. Nie śmierć, ale Moc — zacytował mantrę. — Czy mówią ci coś te słowa? — zapytał, wciąż idąc szybkim krokiem.

— Nie ma w nich nic w co mogłabym wierzyć — krzyknęła za nim. Chłopak nie dał po sobie znać, co myślał o jej stwierdzeniu. — Jest tak pasja, jak i uczucie, łagodność, jak i spokój, chaos, jak i porządek — To sprawiło, że się zatrzymał, ale wciąż nie wyglądał na chętnego do rozmowy.

— Kazałem ci odejść — rozkazał już kolejny raz. Była uparta, nie miała zamiaru go posłuchać.

— Nigdy mnie nie zostawiłeś, gdy ja cię o to prosiłam, teraz ja nie będę słuchać twojej prośby.

Miała rację, on jej nigdy nie zostawił, zawsze starał się zrobić wszystko, by być obok niej, nie ważne, jak bardzo byli pokłóceni. Jednak już raz go zostawiła, a to nie było coś, co potrafił wybaczyć. Skazanie na samotność, to nie była wina, którą potrafił odpuścić i dać winnemu drugą szansę. Nie potrafił tego zmienić nawet dla niej. Była zbyt uparta, musiał coś na to poradzić, musiała zacząć się go bać, tak jak inni, dopiero wtedy da mu spokój. Wyjął miecz, ich wspólny miecz, który pozostał tylko w jego ręce, gdy Rey postanowiła opuścić Jedi. Chciał pokazać, że jest w stanie ją zaatakować i zrobi to, jeżeli będzie musiał. Widział, jak walczyła z Voe, to znaczyło, że miała miecz, mogła się obronić, ale ona po niego nie sięgnęła.

Trzymał broń, gotowy na to, by uderzyć, ale wtedy Rey złapała za świecące ostrze. Przycisnęła nagą dłoń do broni, która przy odpowiednim zamachu rozcinała ludzkie kości z równą łatwością, jakby były z morskiej piany. Zacisnęła na nim pięść, starając się odsunąć jaśniejący szaro-niebieskim światłem, miecz, stojący jej na drodze, by mogła patrzeć dawnemu przyjacielowi w twarz. Nawet nie zająknęła się z bólu, gdy upór dawał jej siłę. Ben słyszał, jak piekielne ciepło miecza świetlnego paliło jej rękę żywcem, sycząc. Przegrał tę walkę, wyłączył broń. Przerażony chwycił za Rey rękę, widząc, jak oparzenie zaczęło sięgać kości. Wyglądało okropnie, fragmentami spalone na czerń, która szpeciła i tak już paskudne rany spopielone wokół krwawych części mięśni. Zamknął oczy i pozwolił, by moc przeszła z niego na dziewczynę, dzięki czemu rana zaczęła goić się i zamykać.

— Czyli jednak wciąż ci zależy — powiedziała Rey, cicho. Rozmasowała wyleczoną dłoń.

— Jeżeli jeszcze raz się mnie nie posłuchasz, wtedy się nie zawaham — warknął, zbierając z ziemi swój miecz świetlny. Zaczął odchodzić, a Rey, wiedząc, że już nic nie poradzi, odpuściła.

— Może ty się poddałeś, ale ja nie przestanę za ciebie walczyć! — krzyknęła za nim i wreszcie sama odeszła.

Rey czuła się beznadziejne i całkowicie bezradne, widząc, jak jej przyjaciela ogarniał coraz wiekszy mrok i nie było nic, co mogłaby z tym zrobić. Gdyby tylko dopuścił ją do siebie, odepchnęłaby złe myśli. Uleczyłaby jego duszę, jak on wyleczył jej dłoń, ale jak miała to zrobić, gdy Ben nawet nie chciał na nią spojrzeć, a co dopiero dopuścić ją do swoich myśli. Czuła się zraniona, a ból palił ją żywcem, piekąc mocniej niż ostrze miecza świetlnego w jej zaciśniętej pięści. Jeżeli się podda, straci Bena na rzecz ciemnej strony mocy, a wtedy chłopak, którego znała, zniknie, zastąpiony potworem, jak niejeden z Sithów. Nie mogła sobie na to pozwolić. Gdy go poznała, był taki sam, opryskliwy, wredny i nienawistny, ale już raz udało jej się go zmienić. Skoro już raz to zrobiła, to znaczyło, że i teraz musiało się jej udać. Teraz nie będzie inaczej, miała cel, by odzyskać Bena Solo, którego straciła, zostawiając go bez jednego przyjaciela.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top