XXV

23 ABY, Yavin 4

Bezsenne noce stały się na powrót normą dla Bena. Rey porzuciła go ile? Dwa miesiące temu? Trzy? A brak jej obecności dokuczał mu z siłą, jak za czasów nim ją poznał. Nawet nie zdawała sobie sprawy, ile jej zawdzięczał. Walka bez niej była trudna. Znosił to, opierał się pokusom ciemnej strony, ale jej obietnice zaczynały zamieniać się w groźby. Mało sypiał, ale gdy już udawało mu się zasnąć, zwykle budził się z krzykiem, wyrwany z koszmaru. Śniły mu się tortury, na nowo czuł każde uderzenie bata, porażenia prądem, nacięcia na skórze. Przeżył to, na jawie udało mu się uciec, ale w żadnym z koszmarów nie powtórzył tego wyczynu. Cierpiał, aż śmierć przynosiła ukojenie, a wtedy budził się, nie wiedząc, czy realny świat pozwoli mu na ulgę.

To były te łagodniejsze z koszmarów, bo przeżywanie własnej śmierci nie bolało go tak bardzo, jak gdy był zmuszony oglądać, jak ginęli jego bliscy. Nie ważne, jak bardzo nienawidził swojego ojca, nigdy nie życzył mu śmierci. Koszmary wykorzystywały to i pokazywały chłopcu twarz starszego Solo, któremu krew mroziła się w żyłach, a błękit wpływa na policzki. Ben nieraz kończył, trzymając trupa swojego ojca w ramionach, żałując, że było tyle spraw, których nigdy nie mieli okazji zakończyć. Budząc się, za każdy razem chciał wysłać do Hana wiadomość, by upewnić się, że nic mu nie było, ale nigdy tego nie zrobił i w każdym powtarzającym się koszmarze, żałował z równą siłą. To i tak bolało go mniej, niż gdyby w rzeczywistości z nim rozmawiał.

Jego ojciec nie był jedyną osobą, na której śmierć musiał patrzeć. Jego matka i wuj znaczyli dla niego równie dużo i zawsze, gdy starał się ich ratować w swoich mrocznych snach, nigdy mu się to nie udawało. Nie umiał pozbyć się z głowy ich głosu, gdy powtarzali, że się na nim zawiedli. Doprowadzał do ich śmierci raz za razem. Kogo bardziej mógł zawieść, jeżeli nie swojego mistrza? Nie podołał treningowi, nie był wybrańcem, tylko synem szmuglera, nieradzącym sobie w żadnej roli, którą mu przydzielano, ani pilota, ani Jedi. Patrząc, jak umierała jego matka, czuł się gorzej niż na torturach. Wolał, by noże przecinały jego ciało, niż patrzeć, jak smutne oczy Lei błagały go o pomoc, której nie mógł jej dać. Co był z niego za syn, skoro nie mógł uratować własnej matki? Co był z niego za uczeń, skoro własny mistrz nie potrafił na niego spojrzeć bez pogardy?

Tej nocy śniła mu się Rey. Odkąd go opuściła, uparcie pilnował, by zamykać każde połączenie, które się między nimi otworzyło. Skoro odeszła, nie chciał z nią mieć już żadnego kontaktu. Żyjąc w rzeczywistości, mógł wmawiać sobie, że już pod żadnym względem mu na niej nie zależało. Podświadomość miała co do tego inne zdanie i snami upominała go o prawdzie. Tego koszmaru nienawidził najbardziej. Widział w nim siebie, jak walczył z Rey i nie mógł powstrzymać się przed zadawaniem ciosów. Uderzał, chociaż dziewczyna błagała go, by przestał. Chciał przerwać, spinał wszystkie mięśnie, by nie atakować, ale one całkowicie odmawiały mu posłuszeństwa. Nigdy nie przegrywał tej walki, zawsze zadawał ostateczny cios. Po ostatnim ciosie, padała na ziemię, a on odzyskiwał panowanie nad sobą. Zawsze, gdy było już za późno. Z Rey uchodziło życie, a on mógł już tylko przytulać do siebie jej martwe ciało.

Gdy się obudził, szybko łapał oddech, powtarzając sobie w myślach, że nic z tego, co zobaczył, nie było prawdą. Musiał wstać, zrobić coś ze sobą, inaczej zwariuje, jak zwierzę zamknięte w klatce. Wyszedł z namiotu, odganiając od siebie koszmarne obrazy, które pojawiały się, za każdym razem, gdy tylko mrugnął. Jak zwykle, skierował się na bagna. Doszedł do stawu, którego woda w nocy przypominała gęstą smołę. Nachylił się nad czarną taflą i spostrzegł, że jego odbicie nie przedstawiało rzeczywistości. Człowiek przed nim miał na sobie czarną maskę rycerza Ren. Ben odwrócił wzrok, tylko na chwilę, by podnieść kamień, po czym rzucił nim we własne odbicie. Woda się wzburzyła. Odszedł, nie chcąc się przekonać, że gdy już się uspokoi, powierzchnia dalej będzie przedstawiać tego potwora.

— Zostawcie mnie w spokoju! — krzyknął, nie mając pojęcia, kto mógł być adresatem.

— Mogę sprawić, że twoje cierpienie zniknie — odezwał się ktoś. Ben nie spodziewał się odpowiedzi, a ta jednak przyszła. Rozejrzał się wokół. Nie wyczuwał niczyjej obecności, musiał być sam. Kto mógłby do niego mówić? Nie rozpoznawał głosu.

— Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? — pytał, ale jego rozmówca zdawał się go zupełnie nie słuchać.

— Jeżeli pozbędziesz się źródła koszmaru, nie będzie cię już nękał w snach, prawda? — zapytał mroczny głos, tajemniczo. — Pozbądź się ich, a twój ból ustanie.

— Odejdź! — chłopak krzyknął na całe gardło, a jego rozkaz zadziałał. Paskudny głos i mrok odeszły z jego umysłu, zastąpione przez zmęczenie. Poczuł ulgę i nie było już nic, co byłoby w stanie utrzymać umysł Bena w przytomności. Zasnął na trawie i resztę nocy udało mu się przetrwać bez koszmarów, ale te powróciły już z następnym zachodem słońca

24 ABY, Hosnian Prime

Podpowiedź, którą otrzymał od głosu ciemnej strony mocy, nie całkiem została przez Bena zapomniana. Jeżeli nie będzie się miał o co martwić na jawie, wtedy podświadomość nie będzie go nękać w koszmarach. Jednak dokonanie tego było niemożliwe. Cena spokojnego snu była wysoka, sięgając pozbycia się wszystkich wrogów młodego rycerza. Musiał pozbyć się otaczającego go mroku. Jak miał to zrobić, gdy wróg był niewidzialny? Ben był wybrańcem, jego zadaniem było pozbycie się ciemnej strony mocy, ale to również było zadaniem każdego Jedi, którzy od dziesiątek tysięcy lat robią wszystko, by na świecie zapanował pokój. Dopóki źródło dręczących go snów, nie stanie się prawdziwą, możliwą do pokonania istotą, młodszy Solo nie miał żadnych szans, by zasnąć w spokoju. Osoby, których twarze pokazywały się przed nim co noc, należały do jego bliskich, a ich się nie pozbędzie. Poza jedną.

Pamiętał swoje jedyne kłamstwo wobec Rey. Nigdy jej nie oszukiwał, nie miał po co. Na początku za mało się nią przejmował, by utajać przed nią prawdę. Nie rozmawiał z nią, nawet nie miał co ukrywać. Później nie umiał się do tego zmusić. Chciał być przed nią szczery, bo tylko ona go rozumiała. Mógł bezpiecznie mówić wszystko, co miał na myśli i wiedział, że nie zostanie wyśmiany. W oszukiwaniu jej było po prostu coś niesprawiedliwego, jakby przy tym okłamywał samego siebie. Jednak ten jeden raz, zmusił się do tego, żeby prawda ograniczała się tylko do jego wiedzy. Dziewczyna przyznała się przed nim, że dręczyły ją obrazy, gdy po jednej z prób została postrzelona, a on tonął we własnej krwi. Nie okłamał jej wtedy słowami. Wszystko, co powiedział, było prawdą. Starał się kłamać uśmiechem, który mówił jej, że wszystko było dobrze. Nie było i robił, co mógł, by to przed nią ukryć. Miał nadzieję, że w ten sposób nie złamie jej ducha jeszcze bardziej.

Może gdyby jej wtedy o tym powiedział, teraz potworne obrazy nie dręczyłyby jego. Bez trudu był w stanie wyobrazić sobie, jak najróżniejsze ostrza powoli przecinały jego skórę. Chciał o ty zapomnieć i jak na Jedi przystało, nie rozpamiętywać potwornego wydarzenia i nie żądać zemsty. Tylko, jak mógł jej nie chcieć, gdy przejeżdżając po własnej skórze, natrafiał na blizny? Będą go szpecić przez całe życie, przypominając, jak bardzo wtedy zawiódł, dając się podejść i złapać. Nie odpuścił. Nie mógł. Nie tę jedną rzecz. Chociaż to musiało zniknąć z jego koszmarów i już wiedział, co powinien zrobić. Usunąć koszmar z realnego świata. Musiał pozbyć się łowcy nagród w czarnej chuście.

Odkąd nie był padawanem, mógł nieco więcej zdziałać na własną rękę. Nie ze wszystkiego tłumaczył się Mistrzowi Skywalkerowi, więc jego następna wizyta w bazie Ruchu Oporu, przyniosła ze sobą wiele tajemnic. Ben nie działał już tak otwarcie, jak za pierwszy razem, gdy pokazał się na Hosnian Prime, tym razem sprawa była delikatniejsza i nikt nie mógł wiedzieć, że się tam pojawił. Ubrany był w czarne szaty, a dłoni nie spuszczał z miecza nawet przez chwilę. Przyleciał myśliwcem Najwyższego Porządku, TIE'em, który tylko głupiec odważy się ukraść. Nie brał ze sobą astrodroida, tym razem przy Benie nie było nawet Artoo. To były jego koszmary i jego misja, bez których na pewno nie uda mu się ich pozbyć.

Mimo wykończenia, które odczuwał, uciekając z siedziby łowcy nagród, pamiętał drogę na tyle, by jakoś odnaleźć budynek, z którego się rzucił, a R2D2 zmuszony był łapać go w powietrzu. Z zewnątrz wydawał się niepozorny, jak nic nieznaczący burdel lub najtańsza speluna, ale w środku pracowano nad biznesami, które przynosiły pracownikom znacznie większy zysk. Ben nałożył kaptur swojego ciemnego płaszcza i całkowicie utonął w czerni stroju. Do środka wszedł bez strachu. Nie miał się czego bać, nie było nic, czym te potworów mogłyby go zranić gorzej, niż był do tej pory. Poza życiem, młodszy Solo, już i tak niewiele miał do stracenia. Natrafił na kilka osób, ale wystarczył jeden ruch dłoni, by moc zepchnęła ich na ścianę, a siła uderzenia pozbawiła przytomności. Nie musiał nawet wyciągać miecza.

Zobaczył kamerę w rogu. Ktoś go obserwował, ale spod kaptura i tak można było dostrzec tylko ciemność. Nie było po co zdradzać swojego kolejnego ruchu, młody rycerz pozbył się kamerki, mocą zrywając ją ze ściany. Strażnik oglądał już tylko szary ekran. Uderzył w niego kilka razy, ale domyślając się, że to nic nie da, postanowił wyjść z pomieszczenia, by ostrzec swojego szefa. Nie spodziewał się, że miał do czynienia z Jedi. Zauważył obcego za późno, by wiedzieć, do czego był zdolny. Ben wyczuł, gdzie znajdowała się obserwująca go osoba i odnalazł go, nim strażnik zdążył ostrzec kogokolwiek. Kolejna istita padła nieprzytomna na ziemię. Chłopak nie chciał ich krzywdzić, a tym bardziej zabić. Dla niego liczyła się tylko jedna śmierć. Wszedł do pokoju, gdzie poprzednim razem udało mu się odnaleźć szefa łowców nagród, ale to nie jego zastał w pomieszczeniu.

Była tam jakaś para, która swoje namiętności postanowiła odciąć od oczu gapiów. Byli oburzeni, widząc, że ktoś im przerywa, nim w ogóle zdążyli zacząć zabawę. Ben rzucił mężczyzną o ścianę, a kobietę przyciągnął mocą do siebie. Szaro-niebieskie światło jarzyło się przed oczami Twi'lekanki, która starała się uwolnić gardło z niewidzialnego uścisku. Mógł odciąć jej głowę i tym zagrodził, jeżeli kobieta nie będzie chciała z nim współpracować. Była przerażona, a rycerz o tym wiedział. Namacalnie wyczuwał jej strach i moralność chłopca starała się przebić przez mrok. To, co robił, nie było godne tytułu, który otrzymał, odcinając warkocz. Zwolni uścisk, ale nie schował broni. Potrzebował informacji.

— Gdzie jest wasz szef? — zapytał, mówiąc nieco niższym głosem, niż zazwyczaj.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz! — skłamała, ale nawet na chwilę nie udało się jej zamydlić mu oczu.

— Gdzie jest mężczyzna z czarną chustą? — zapytał szeptem, łapiąc Twi'lekankę za głowoogon i mówił wprost do ucha.

— Kilka pokoi dalej! Puść mnie! — zrobił, co kazała. Skoro osoba, której szukał, była niedaleko, zastanawiał się, czemu nie udało mu się go wyczuć. Nie sądził, by kobieta zdołała go okłamać. Przypomniał sobie, że w łowca nagród był odporny na wiele z umiejętności Jedi. Może i to potrafił jakoś zablokować. Młody Solo dowiedział się dokładniej, o jaki pokój chodziło i dopiero wtedy podszedł do drzwi.

— Ma jakieś imię? — zapytał na odchodne.

— Ak-Bev Distro — odpowiedziała, kładąc sobie głowę kochanka na kolanach. Mogła o nim powiedzieć tylko tyle, że żył.

Drzwi za nią się zatrzasnęły, a młody rycerz pokierował się we wskazane miejsce. Choć zdążył już schować miecz, rękojeść wciąż pozostawała w jego rękach, żeby nie musiał marnować cennych sekund na wyciąganie jej zza pasa. Tym razem nie da im się podejść w żaden sposób. Był przygotowany na każdą ewentualność. Wtargnął do pomieszczenia, zauważając, że odbywało się w nim jakieś spotkanie. Zbiry organizowały kolejny nielegalny przemyt. Kilku od razu sięgnęło za broń, ale to właśnie oni jako pierwsi unieśli się nad ziemię. Ktoś zdążył strzelić, ale to nie było dla Bena nic niespodziewanego, zwinnie odbił strzał, trafiając nim prosto w dłoń, która nacisnęła za spust. Upuścił kilka osób, które przez chwilę majtały nogami w powietrzu, po czym upadły, przewracając kilka krzeseł. Rozpoczął się ostrzał nieco odważniejszych istot i wciąż przytomnych zbirów.

Odbijał pociski z równą łatwością, co strzały droida treningowego, z tą różnicą, że przy ćwiczeniach z latającą kulką musiał mieć zasłonięte oczy. Teraz patrzył, upewniając się, że żaden z jego odbitych pocisków nikogo nie zabije. Nie po życie tych nędznych oszustów tam przyszedł. Przez cały czas nierównej walki niemalże stał w miejscu. Jeden Jedi wart był tysiącom wojowników, podczas gdy Solo miał przed sobą może piętnastu. Rzucał nimi o ścianę, mieczem osłaniał się od pocisków i zderzał jednego wroga z drugim, aż wszyscy nie runęli nieprzytomni na ziemię. Pachołki padły, a przy przytomności pozostał już tylko ich szef, stojący u szczytu stołu. Czarna chusta znów oplatała jego twarz i szyję. Ben zaczął powoli iść w jego stronę, machnięciem dłoni sprawił, że chusta spadła na ziemię.

— Czego ode mnie chcesz, Jedi? — zapytał, udając, że się nie bał, chociaż strach nie pozwalał mu nawet sięgnąć po broń. Gdyby ruszył palcem, zginąłby. Ben nic mu nie odpowiedział, jedynie zdjął kaptur, odsłaniając twarz. — Znam cię. Ty jesteś tym dzieciakiem ze śmietnika.

— Tym, którego torturowałeś przez kilka godzin, tak — mówił przez zaciśnięte zęby. Powstrzymywał się jak mógł przed ostatecznym ciosem. Stał z mieczem świetlnym zaledwie centymetr od twarzy łotra, wskazując, że przyszła pora na niego.

— Możemy się dogadać. Nie ukrywam, że lubię moje pieniądze, ale kocham żyć. Dam ci tyle kredytek, ile sobie zażyczysz, tylko daruj mi życie — zaproponował. — Jedi przecież pragną pokoju, prawda? — mówił, powoli sięgając po blaster przypięty do pasa.

— Tchórz! — krzyknął Solo, zauważając, co Ak-Bev Distro miał zamiar zrobić i odciął mu głowę.

Chłopak oddychał ciężko, gdy wściekłość opuszczała jego ciało. Jeden cios i tyle. Osoba, której twarz dręczyła go w koszmarach, zginęła. To było tak mało. Ben ciągle czuł wściekłość i nie potrafił pozbyć się tego paskudnego uczucia. Stawiając mocne kroki, zaczął kierować się do wyjścia. Jedna z osób odzyskiwała świadomość i starała się sięgnąć po blaster, choć mrok przysłaniał jej świat. Młody Solo kopnął broń, która potoczyła się daleko poza zasięg półprzytomnej istoty. Ben wyszedł tą samą drogą, którą się tam dostał, ale tym razem, nie martwił się, by zasłonić twarz kapturem. Nie musiał się bać, że ktoś go rozpozna. Liczył na to i wiedział, że gdy tak się stanie, będą się go bać.

Tej nocy kładł się, wiedząc, że sny o torturach stały się przeszłością. Nie spodziewał się tylko jednego. Mrok, któremu pozwolił porwać się, gdy w zemście zabijał Distro, miał wpływ i na inne sny, które do tej pory również go dręczyły. Ciemność walczyła z jeszcze większą siłą, sprawiając, że koszmary obezwładniały chłopca nie tylko w snach, ale i na jawie. Przegrywał tę wojnę, czuł siłę ciemnej strony mocy, której nigdy tak bardzo nie doceniał. Znów zmuszała go, by walczył z osobami, na których mu zależało, a przeciwstawiając się we śnie, reagował i w rzeczywistości, mówiąc i spinając wszystkie swoje mięśnie, starając się powstrzymać wyimaginowane ruchy. Jeszcze bardziej nienawidził wygrywać w koszmarach, bo to zawsze kończyło się stratą kogoś bliskiego, ale zaczął też przegrywać, a swoją śmierć odczuwał godziny po przebudzeniu.

Wciąż nie chciał rozmawiać z Rey, portale dalej zamykały się, nim zdążyłaby powiedzieć jakiekolwiek słowo. Nie umiał jednak powstrzymać jej od wtargnięcia w swoje sny. Dziewczyna pojawiła się w jednym, również śpiąc, a dzieląc z Benem była świadoma tego, że cokolwiek się działo, to był tylko sen. Pamiętała, że kładła się do łóżka i nie było chwili, gdy wstała. Jednak myśli młodego Solo wydawały jej się całkowicie realne. Stała przed nim jako Jedi, dzierżąc szaro-niebieski miecz, chociaż już tak długo nie widziała żadnej z bliźniaczych broni. Jej przeciwnikiem bynajmniej nie był Ben Solo tylko rycerz Ren, który zagarniał sobie jego mroczną tożsamość. Błagała go, by z nią nie walczył, ale chłopak nie chciał jej słuchać. Czerwony, zrobiony na kształt krzyża, miecz chaotycznie uderzał, sycząc w powietrzu jak ogień.

Rey uchyliła się, przed kolejnym ciosem i powtarzała sobie, że to był tylko sen. Niestety, jedyne, co mogła w nim kontrolować, to własne ruchy. Ben nie słuchał, nie mówił do niej, był zupełnie wyłączony, jakby był maszyną zaprogramowaną, by zabijać. Nie mogła mu pomóc, wiedziała, że koszmar siedział w jego głowie, a ona była tam tylko nieproszonym gościem, na siłę wepchniętym przez moc. Bała się, że gdy któreś z nich zginie, stanie się to, co podczas ostatniej próby. Jak miałaby mu pomóc, skoro była gdzieś w przestrzeni na pokładzie Sokoła, a Ben wciąż pozostawał na Yavin Cztery? Potwór przed nią atakował bezmyślnie i z wściekłością, na jaką Ben nigdy by sobie nie pozwolił. To nie mógł być on. Ta myśl jej pomogła przy podjęciu następnej decyzji.

Była daleko, wciąż odsuwając się od pola walki, bo nie chciała krzywdzić przyjaciela. Teraz wiedziała, że potwór w masce nim nie był. Rycerz Ren biegł w stronę dziewczyny, ale ona ani drgnęła, jakby przygotowując się na uderzenie. Gdy był wystarczająco blisko, wybiła się w powietrze, robiąc salto i pozwalając, by jej nogi przez chwilę biegły po niebie, gdy głowa skierowana była ku ziemi. Opadając, swój miecz świetlny wbiła w plecy przeciwnika, a ten upadł, kończąc walkę. Wtedy koszmar się skończył. Ben w rzeczywistym świecie, pod wpływem nieistniejącego ciosu, wygiął swoje plecy w łuk, opierając się o leżankę niemalże czołem, choć był plecami odwrócony w stronę ziemi. Nie miał na sobie bluzki, więc można było dostrzec każde pojedyncze żebro, odznaczające się przez jego bladą skórę. Na szczęście był sam i nikt nie widział jego marnego stanu.

Gdy przestał czuć paraliżujący ból, wreszcie opadł, rozluźniając mięśnie. Był cały zlany potem, chociaż wydawało mu się, że w namiocie było gorąco. Łapał płytkie, szybkie oddechy starając się otrząsnąć z tragicznego snu. Jedną ręką zakrył oczy, licząc na to, że uda mu się powstrzymać nadchodzące łzy, ale to było na nic. Jego emocje były zbyt rozszalałe, by mógł wyczuć, że most między nim a Rey się otworzył. Udało jej się, tyle razy próbowała to osiągnąć, ale Ben zawsze zdążył zamknąć jej jedyną możliwość rozmowy. Był tak roztrzęsiony, że nawet nie wyczuł, że tam była. Szybko do niego podeszła, łapiąc jego twarz w dłonie, by sprawdzić, czy nic mu nie było. Ruszył się, a to wystarczyło, by poczuła ulgę. Na widok Rey odsunął się na sam brzeg łóżka, nie chcąc czuć jej dotyku.

— Odejdź stąd! — rozkazał jej.

— Ben, proszę, powiedz mi, co się z tobą dzieje — mówiła błagalnym tonem.

— Sama mnie zostawiłaś, więc teraz daj mi spokój! — rozkazał, mocą przyzywając do siebie miecz, który niebieskim światłem rozjaśnił pokój. — Odejdź, nim zdążę cię skrzywdzić.

— Nie opuszczę cię w takiej chwili, Ben — powiedziała stanowczo i uklękła, jakby chcąc skupić się na medytacji.

Z wściekłością zamachnął się broną w stronę dziewczyny, która jeszcze chwilę wcześniej zabiła go w jego własnym śnie. Zatrzymał miecz tuż nad jej głową. Wyłączył broń i odrzucił na połkę, a ta dźwięczała przez chwilę, po czym w całym pokoju zapanowała martwa cisza. Ben schował twarz w dłoniach i zgiął się wpół, cicho łkając. Czuł się taki słaby wobec ciemności, która nie chciała mu dać spokoju. On tylko pozwalał jej rosnąć w siłę i nic nie mógł na to poradzić. Rey, słysząc stłumiony szloch jej najlepszego przyjaciela, wreszcie otworzyła oczy. Widok Solo w takim stanie rozdzierał jej serce. Nie mogła uwierzyć, że zostawiła go samego. Czuła się przez to jak potwór. Delikatnie głaskała chłopca po plecach, czując pod opuszkami wystające kości kręgosłupa.

Płacz ustawał, chłopak był tak wykończony, że nie był w stanie utrzymywać przytomności. Zasnął, ale Rey nie zniknęła, nie pozwoliła sobie zerwać połączenia i była przy nim tak długo, aż na zewnątrz nie zaczęło świtać. Kilka godzin czuwania zmęczyło ją, ale wiedziała, że było warto, bo widziała, że gdy była przy Benie, stawał się zupełnie spokojny. Dotarło do niej, jaką głupotę popełniła, odchodząc. Rozumiała, że nie była wybrańcem, to zadanie należało do najmłodszego Skywalkera, ale i ona brała w tym swój udział. Była tarczą, niepozwalającą, by mrok dobrał się to tego, który miał przywrócić równowagę mocy. Musi do niego wrócić. Odgarnęła mu gęste loki z czoła i złożyła na nim delikatny pocałunek.

— Wrócę do ciebie, obiecuję — powiedziała i wreszcie pozwoliła, by połączenie się zerwało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top